Berlińska depresja. Dziennik - ebook
Berlińska depresja. Dziennik - ebook
Ta książka to zapis rocznego pobytu autorki w Berlinie. Wnikliwe notatki z lektur, intymne wspomnienia o rodzinie i przyjaciołach, szczere komentarze na temat wystaw i sztuki. Ale i zatroskane spojrzenie w Polskę, udział w protestach ulicznych jak i zaangażowanie w ochronę przyrody – od bluszczu na sąsiedniej kamienicy po Puszczę Białowieską. Anda Rottenberg w notatkach jawi się jako przenikliwa obserwatorka i aktywna uczestniczka życia społeczno- politycznego, a także jako wrażliwa odbiorczyni dzieł sztuki i literatury. Z mieszkania w berlińskiej dzielnicy Wannsee wspomina przeszłość i analizuje teraźniejszość.
(…) uczestniczę w rozmaitych naukowych seminariach, zabieram głos w dyskusjach i biesiaduję. A także chodzę na koncerty i spotkania z ciekawymi ludźmi, wypożyczam i czytam książki, coś piszę, coś publikuję i obiecuję, że znów coś napiszę albo coś wygłoszę, albo zrobię jakąś wystawę. Z zewnątrz wygląda to tak, jakbym żyła w realnej rzeczywistości, a nie w jakimś wirtualnym balonie. Ale subiektywnie raczej płynę nad ziemią, jak jedna z moich ulubionych bohaterek ostatniej książki Olgi Tokarczuk, która już nie jest żywa, choć jeszcze nie umarła.
fragment książki
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65853-64-6 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W imię Boże zaczynajmy, jak mówi religioznawca Zbigniew Mikołejko, chyba ateista. Jest słoneczny poranek, żadnych prześlicznych amazonek rodem z Camusa, nad zanurzonymi w zieleni, pożydowskimi willami dzielnicy Grunewald leci maleńki prywatny samolocik unoszący bardzo zajętą osobę do ciężkich zadań pomnażania majątku. Z północy na południe. Rude wiewiórki buszują w cisowych gałęziach zaglądających do okien wysokiego piętra. Cis rośnie bardzo wolno, jeśli sięga po dach, musiał zostać zasadzony przez pierwszych właścicieli, panią Emmy i pana Georga Braunów, ona, z domu Grün, urodzona w roku 1882, on w 1878. W roku 1940 postanowili uciec do Szanghaju. Nie wiadomo, czy tam dotarli, chyba nie, bo raczej by już do Europy nie wracali. On zmarł 23 marca 1941 roku, nie wiadomo gdzie. Ona 24 grudnia 1943, w samą Wigilię. W jakimś getcie. Tyle jest napisane na mosiężnych, kwadratowych Stolpersteine, zanurzonych w chodniku przy Wallotstrasse 10, gdzie rezyduję naukowo od dwóch tygodni.
Stolpersteine
Cisy
Przy ulicy Białej w Warszawie, gdzie po wielu przeprowadzkach postanowiłam zamieszkać na stałe, też rosną cisy, lecz są znacznie niższe, nie przekraczają poziomu pierwszego piętra. Zostały zasadzone w początkach lat pięćdziesiątych na gruzach getta, może dlatego rosną wyjątkowo wolno. W chodniku ulicy Białej w Warszawie nie ma żadnych złocistych kostek upamiętniających żydowskich mieszkańców nieistniejących już domów. Ani tych istniejących, stojących przy Ogrodowej albo przy Chłodnej, jak kamienica Pod Zegarem, gdzie przez kilka miesięcy, od 13 grudnia 1941 do 23 lipca 1942 r., mieszkał Adam Czerniakow. Popełnił samobójstwo, ponieważ nie chciał przykładać ręki do organizacji dziecięcego transportu. Dzieci – nie. Tak uważał. Co innego dorośli, nieprawdaż? Nie zawołał więc, jak Chaim Rumkowski w Łodzi: – Dajcie mi wasze dzieci! – tylko połknął cyjanek. Rumkowski przeżył Czerniakowa o dwa lata i kilka tygodni. To dużo, jeśli się zważy, że tysiące innych walczyły o każdą godzinę. Jak uciekinierzy z transportu, wyłapani w okolicach Otwocka i zgromadzeni na miejskim placu w oczekiwaniu na egzekucję, o których pisał Calek Perechodnik, że oddawali niemieckim żołnierzom ostatnie kosztowności, aby nie zginąć przed innymi. Nie o szóstej, tylko o dziewiątej, jak Chrystus. Bo w ciągu tych trzech godzin mógł zdarzyć się cud?
Powodów braku mosiężnych kostek na mojej ulicy może być kilka. Po pierwsze, ulica Biała została po wojnie wytyczona od nowa w innym miejscu, jakieś sto pięćdziesiąt metrów na zachód od swej pierwotnej linii. Wówczas była wykrojoną z getta drogą życia dla tych, którym się udało wyjść przez tylne drzwi budynku sądów i, omijając szmalcowników, dojść do wąwozu ulicy Chłodnej, po której jeździł aryjski tramwaj numer 16. Po drugie, mosiężne kostki musiałyby pokryć całą powierzchnię Muranowa, trzeba by je też umieszczać na wielu innych ulicach Warszawy – a kogo stać na luksus produkowania trzystu tysięcy plakietek, jeśli nie wystarcza na zaspokajanie pilniejszych potrzeb? Po trzecie, władze miasta mogą uważać, że taki wydatek i tak poszedłby na marne, ponieważ metale kolorowe mają w skupie złomu wysoką cenę, więc chodnik ułożony z mosiężnych kostek byłby dla złomiarzy nie lada gratką; też mieliby swoje złote żniwa. W chodnikach okolicznych ulic zatopione są jednak dość solidne mosiężne napisy zaznaczające obrysy getta i nikt ich nie kradnie. Może są za duże i za ciężkie?
Moje okna w Berlinie wychodzą na cichą krętą ulicę. Widok na okazałe wille zasłaniają rozrośnięte, wysokie drzewa. Tej dzielnicy nie bombardowano, nie toczyły się tutaj takie walki jak w centrum, gdzie pod koniec chodziło już tylko o zagarnięcie pod swoje władanie ważnych strategicznie, prestiżowych punktów. Dlatego znajdujący się w części zachodniej stadion Olympia i dzielnica Grunewald znalazły się w rękach Amerykanów, a Rosjanie zajęli Unter den Linden oraz Reichstag i dotarli do Bramy Brandenburskiej, przez którą jeszcze dwadzieścia lat temu udawało mi się przejeżdżać Fiatem Cinquecento. Teraz jest to zabronione. Nie fiatem, tylko w ogóle samochodem.
No więc zatopiony w lasach, spokojny Grunewald nie stanowił celu strategicznego, po prostu znalazł się na linii przemarszu wojsk amerykańskich. Pozostawał też na uboczu życia publicznego stolicy Trzeciej Rzeszy. Dlatego tam właśnie, w zielonym zaciszu, gromadzono transporty niemieckich Żydów i pakowano ich do pociągów odjeżdżających ze stacji kolei podmiejskiej Bahnhof Grunewald. Nie dotyczyło to państwa Braunów, niegdysiejszych właścicieli willi, w której teraz mieszkam. Oni starali się uciec przed swoim przeznaczeniem, lecz zapewne złapano ich po drodze – w jakimś miasteczku albo w lesie, może nawet podobnym do tego, w którym mieszkali, pełnym wiewiórek i ptaków.
Okna mojego mieszkania przy ulicy Białej w Warszawie wychodzą na podwórko. Jest ono okolone drzewami sadzonymi w tym samym czasie co cisy od strony ulicy – w latach pięćdziesiątych, gdy budowano nowy Muranów. Mirów właściwie. Czyli są przeciętnie pół wieku młodsze od tych, które rosną pod moją berlińską willą. Ale i tak są już bardzo duże. Nie ma w nich wiewiórek, zamieszkane są przez sroki i wrony siwe, polujące na zawartość śmietników i ptasi drobiazg ukrywający się w grubym futrze bluszczu, który wspina się po odwróconej tyłem do moich okien ścianie przeciwległej kamienicy. Jest to oficyna domu, którego front wychodzi na ulicę Chłodną 20. Czyli kamienicy Pod Zegarem, w której Adam Czerniakow zażył cyjanek, żeby nie wysyłać dzieci do Treblinki. A przecież i tak tam pojechały.
Bluszcz
Broniatowski, Pomnik deportowanych Żydów, BerlinBERLIN, ŚRODA, 30 WRZEŚNIA 2015
Wczorajsze popołudnie spędziłam z Karolem Broniatowskim, autorem stojącego przy Bahnhof Grunewald pomnika poświęconego deportacji. Zrobił biegnącą równolegle do torów betonową ścianę z wydrążonymi w jej płaszczyźnie rozmazanymi „negatywami” ludzkich postaci. Wyglądają jak sunące w niebyt cienie.
Karol jest teraz moim sąsiadem, mieszka naprzeciw polskiej ambasady, która nadal mieści się w miłym pałacyku, z dala od zgiełku, ponieważ jej właściwa siedziba, okazały peerelowski budynek przy Unter den Linden, wciąż straszy swą bezużytecznością. I pomyśleć, że kiedyś chciało mi się ostrzegać MSZ, żeby nie wchodziło w realizację nieudanego projektu nowego gmachu; wiedziałam, że władze Berlina nie wydadzą zezwolenie na tę budowę. I usłyszałam to co zawsze: – Pani się to może nie podobać, ale… – Jakoś nikt nie chciał uwierzyć, że kieruję się dobrem swojego kraju; bo przecież to nie jest normalne, prawda? I też nie wpadli na pomysł, że może nie tylko mam swoje upodobania, ale i dysponuję jakąś wiedzą. Dlatego utopiono w tym projekcie ogromne pieniądze, tylko po to, żeby potem rozpisać następny konkurs, już z lepszym efektem, ale nadal bez materialnych rezultatów.
Karol pożyczył mi rower swojej żony Mimi i pojechaliśmy zwiedzić pobliski las ścieżką wokół jeziora Herthasee, nad którym stoi Jagdschloss, zameczek myśliwski, reklamujący się kolekcją sztuki z obrazem Cranacha. Dziedziniec tego schlossu jest wyjęty z innego świata. Rządzą nim właściciele psów, którzy zapewne wpadają tu na herbatę i żeby posiedzieć na słońcu po długim spacerze, a także grupa umysłowo niepełnosprawnych, mająca tu swój ośrodek różnorakiej aktywności: malują, grają na instrumentach muzycznych, przygotowują przedstawienia teatralne. Czują się u siebie, więc są trochę zbyt głośni – jak Niemcy na Majorce – ale właściciele psów i inni goście okazują im sympatię i życzliwość. Inaczej niż pod koniec lat trzydziestych, kiedy wysyłano ich do ośrodków odosobnienia w rodzaju Grafeneck i najpierw sterylizowano, a potem „poddawano eutanazji”, czyli po prostu mordowano. Ciekawe, jak sprawnie przesunięto potem lokalizację ośrodków eutanazji na Wschód. Już pod koniec 1939 roku działało Chełmno nad Nerem, które – zanim zaczęto tam realizować „ostatecznie rozwiązanie” – było ośrodkiem regulującym mordowanie pacjentów polskich szpitali psychiatrycznych i osób niepełnosprawnych. Używano wtedy spalin samochodowych, gdyż stosowany wcześniej tlenek węgla okazał się nieekonomiczny i mało efektywny. Wyliczono, że przy użyciu spalin wystarczy półgodzinny kurs uszczelnionej ciężarówki i można już przystąpić do czynności pochówkowych w okolicznym lesie.WARSZAWA, CZWARTEK, 1 PAŹDZIERNIKA 2015
Chyba mam jakieś natręctwo, wciąż zbaczam na okołowojenne tematy, a w dodatku już chyba nie potrafię pisać dziennika, wpadam w publicystyczne tony, jakbym nie miała osobistego życia. Może i nie mam. A może tak działa Berlin – nie w związku ze swoją historią i topografią, ale dlatego, że dużo czasu spędzam sama, co sprzyja oddawaniu się tym wszystkim dygresjom. Jeden z moich berlińskich fellows, Mircea Cărtărescu, który przyjechał z Rumunii, wyznał, że pisze prozę poetycką, która jest notacją biegu jego myśli. Najważniejsza jego książka liczy tysiąc pięćset stron. Obiecał dać mi w prezencie tomik przełożony na polski, nie najlepszy, jak stwierdził, i znacznie cieńszy. Zobaczę więc, jak wygląda notacja wolnej myśli.
Tymczasem jednak daję się ponieść warszawskiej mnogości spraw do załatwienia i ofert kulturalnych, kalendarz się zagęszcza, mózg przestawia na efektywność działań, żeby ze wszystkim zdążyć, zanim ponownie osunę się w berliński spleen.WARSZAWA, PIĄTEK, 2 PAŹDZIERNIKA 2015
Wczoraj nagrałam dwie audycje, z tymi wcześniejszymi powinno wystarczyć do dwudziestego czwartego, kiedy znów tu zawitam. Jakoś nie chce mi się zbyt często pokonywać tych sześciuset kilometrów, chyba już bym chciała zadomowić się w Berlinie i wejść w inny rytm. Wolniejszy. Bez biegania z jednej imprezy na drugą – a w większości nie chodzi o moje potrzeby, tylko spełnianie oczekiwań. Nadal bowiem robię wiele dla innych, jakoś nie umiem odmawiać, kiedy ktoś podkreśla, że bardzo, bardzo liczy na moją obecność. I w końcu to przyjemne przecież, jak wczorajszy wieczór autorski Małgosi Dzieduszyckiej. Zanurzyłam się na chwilę w odległym świecie jej rodzinnych koligacji, zahaczających o rodzinę Izy Cywińskiej (o czym dyskretnie nie wspomniała), na której wieczorze też byłam i której książkę też przeczytałam. U Małgosi jednak są nie tylko, i nawet nie przede wszystkim, zrujnowane lub utracone dwory i pałace oraz późniejsze perypetie życiowe, ale też Sybir i tułaczka przez pół świata – wszystko w formie żmudnej rekonstrukcji. To jest mi bliższe. No i ten Tunio, jej złamany przez służby ojciec, oglądany niegdyś w legnickim domu kultury, do którego zajeżdżał ze swoim kabaretowym Dymkiem z papierosa. I Antoni, jej przedwcześnie zmarły brat, mój kolega po fachu, który miał zasadę, że jak kocha, to się żeni – i pozostawił po sobie kilkoro dzieci z trzech kolejnych małżeństw.
Zaczęłam tę książkę czytać przez grzeczność, Małgosia mi już wcześniej zaufała, pokazując swoją niepublikowaną prozę, do której się nie odniosłam, bo nie umiem recenzować takich rzeczy, a teraz weszłam w jej opowieść o losach kuzynki i okazało się, że nie jest to tylko próba opowiedzenia o losach jednej z niewielu dziewczynek, które przeżyły wywózkę i Kazachstan, ale ponad wszystko jest to dowód na świetne opanowanie warsztatu pisarskiego. I na jej autobiograficzną odwagę – bo w końcu pisała też o samej sobie. Pozostając w cieniu czy też kryjąc się w cieniu, jest przecież nie tylko narratorką tej opowieści. I przypomniał mi się wieczór w ogrodzie jej domu na Bielanach, kiedy po kolacji wydanej dla kilku osób usiadła naprzeciw mnie i wyjawiła, że to właśnie ona zatrzymała wsparcie MSZ dla obcojęzycznego wydania mojej książki o polskiej sztuce. Powiedziała to, choć nie musiała. Mogłam się tego nigdy nie dowiedzieć. Mogłam pomyśleć, że to zwykła tępota urzędników. Ona do tej informacji niczego nie dodała, nie przepraszała i nie prosiła o zrozumienie. – Wtedy myślałam, że mam rację. – Tak zakończyła. I przyznam, że musiało minąć trochę czasu, zanim się z tym oswoiłam i zrozumiałam, że tamto krótkie wyznanie w ogrodzie było jej potrzebne, aby przestało ugniatać i przeszkadzać w naszych nieczęstych przecież spotkaniach. I chyba coś z tego jest też w tej jej książce.
A dziś dostałam wiadomość od Marka Świcy, że właśnie zmarł Józik Chrobak, wieczny entuzjasta, wrośnięty w pamięć moich wizyt w Krakowie. Bez niego nie udałoby mi się na czas zrobić Europy nieznanej. Każdy poranek w Krzysztoforach wyglądał wtedy tak samo: Jasiu Trzupek robił nam kawę, ja wręczałam Józikowi listę spraw do załatwienia, a on przez pięć minut wykrzykiwał, że to niewykonalne, bo nie dość, że roszczeniowość artystów jest nie do zniesienia i mogliby się liczyć z polską biedą roku 1991, to przecież on jednak musi jeszcze nakarmić Karola. Karmienie Karola było obecne w każdej rozmowie jako argument nie do zbicia, choć Karol miał już wówczas jakieś siedemnaście lat i spokojnie mógł sobie poradzić bez taty. A pod wieczór wszystko okazywało się możliwe, Józik tylko wzruszał ramionami i stwierdzał, że tym razem się udało, ale żebym nie liczyła na więcej. Później opowiadał mi o kolejnych etapach poznawania genealogii Kantora, aż po wielu latach obwieścił, że w poszukiwaniach dotarł już do XVIII wieku. I zaświecił niebieskimi oczami znad zsuniętych na nos okularów.WARSZAWA, SOBOTA, 3 PAŹDZIERNIKA 2015
Nadal jeszcze tu siedzę, dopinając różne drobne sprawy, robiąc listę rzeczy, które mi będą potrzebne w Berlinie. Nie wiem, jak ludzie potrafią żyć na dwa domy, czasem na trzy, jak Nika Bochniarz, która prócz mieszkań w Warszawie i w Stanach ma jeszcze dom na Warmii. Przecież nie wozi z sobą tych najpotrzebniejszych drobiazgów, których brak potrafi dać się we znaki w najmniej pożądanym momencie. Nagle zadziera się paznokieć, a człowiek nie ma pod ręką pilnika, w nocy dopada go migrena i maca za ibupromem, który pozostał w innym mieście… Życie składa się z drobiazgów, które na starość urastają do rangi poważnych problemów, choć moje osławione mleko do porannej kawy stało się przedmiotem rodzinnych anegdot już znacznie wcześniej; Alicja opowiada w towarzystwie, że nawet Zosia zaczyna mnie naśladować, otwiera lodówkę i teatralnym tonem wykrzykuje: – Gdzie jest moje mleko?
Andrzej Wajda w swoim wspomnieniu o Alinie Szapocznikow opowiadał o jej nawyku wożenia z sobą szczoteczki do zębów. Podobno uważała, że tylko to warto mieć przy sobie, resztę się jakoś zorganizuje.BERLIN, PONIEDZIAŁEK, 5 PAŹDZIERNIKA 2015
No właśnie. Warszawa nie sprzyja spokojnej refleksji nad życiem. Trzy teatralne premiery, w tym Francuzi Warlikowskiego, który wyciągnął z tekstu Prousta wszystko, co jest aktualne dzisiaj, co charakteryzuje naszą zepsutą Europę, w szczególności jej zachodnią część. Co zaświadcza o schyłku tego kontynentu i tej kultury, która się wytworzyła ze zmieszania antyku z chrześcijaństwem przejętym i wykorzystanym przez wędrujące ze wschodu na zachód barbarzyńskie plemiona, a która teraz przypomina schyłkowy Rzym, ze swoim zepsuciem, swoją słabością, swoim przywiązaniem do imponderabiliów.
I jeszcze wernisaż w Zachęcie, pokazujący nieznane lub mało znane oblicze pierwszych powojennych lat, początki PRL. Głównie w sztuce i propagandzie, ale odświeża pamięć historii i koryguje optykę.
A w niedzielę podróż do Berlina z przerwą na pobyt w Poznaniu, żeby wysłuchać, a właściwie doznać dźwiękowej rzeźby, skomponowanej przez Joannę Przybyłę dla wielkiego hallu tamtejszego Muzeum Narodowego. Przyjechał Stephan von Wiese, krytyk i kurator z Düsseldorfu, który – jak większość jego kolegów – korzysta w Berlinie z emerytury. Przypomnieliśmy sobie okoliczności, w jakich się spotkaliśmy, dawno temu, na przedwiośniu 1989 roku, kiedy w maleńkim Boppard nad Renem uczyłam się niemieckiego po raz pierwszy i starałam się spędzać weekendy w większych miastach, żeby jednak zobaczyć coś ciekawszego niż samo „złoto Renu”, i kiedy wymyśliliśmy wystawę Dialog, wówczas w Polsce nadal w pełni nieoficjalną: było już co prawda po Okrągłym Stole, ale przed czerwcowymi wyborami. A otwieraliśmy w październiku, kiedy Polska miała już nowy rząd. Na plakacie pozostały jednak tylko trzy duże niemieckie muzea i moja maleńka fundacja, bo nikt z Polski jeszcze się wówczas nie dokładał do prywatnych inicjatyw artystycznych. Nie mam ani jednego egzemplarza tego plakatu. Ani z tej odsłony, ani z późniejszej, warszawskiej, kiedy już byłam dyrektorką departamentu i przekazałam swoje kuratorstwo młodszej koleżance, bo uważałam, że nie należy łączyć funkcji.
Muzeum Narodowe w Poznaniu, Joanna Przybyła reżyseruje dźwięk
Stephan, z domu Graff, zapewne z pruskiej rodziny junkierskiej, który przystał do studenckiej rewolty ’68, jest dziś niemniejszym abnegatem niż przed ćwierćwieczem. Jego ówczesna sekretarka, bardzo ekscentryczna brunetka z papierosem w długiej fifce (wtedy jeszcze można było palić w biurach), przynosiła mu okolicznościowe prezenty w postaci mydełek i dezodorantów, lecz te aluzje mijały się z celem; dziękował i zanosił te środki higieny osobistej swojej żonie Waltraud (czy coś takiego), z lekka nieobecnej duchem intelektualistce z równie starej rodziny. Waltraud zmarła nagle podczas wakacji gdzieś w okolicach Florencji. Stephan nadal chodzi w wytartych spodniach i przydeptanych butach i jest dramatycznie oszczędny. Z trudem go namówiłam, żebyśmy wzięli na spółkę taksówkę z dworca, dokąd nas zawiózł wynajęty busik. Okazało się bowiem, że mieszkamy niedaleko siebie. Kiedy wysiadał, długo macał po siedzeniu i podłodze taksówki, powtarzając: – Kugelschreiber. – Na szczęście go znalazł.BERLIN, ŚRODA, 7 PAŹDZIERNIKA 2015
Pobyt w Berlinie też okazuje się mało produktywny, cały wczorajszy dzień upłynął na ubocznych zajęciach, z lekcją niemieckiego i cotygodniowym colloquium, podczas którego pewien profesor opowiadał o estetycznych wyborach dokonywanych przez niektóre gatunki ptaków w celach prokreacyjnych. Bardzo ciekawa, lecz mało przekonująca próba dorzucenia własnej cegiełki do gmachu teorii ewolucji poczciwego Darwina. Czułam się jak na uniwersytecie trzeciego wieku.
Te colloquia to jedyny niemal obowiązkowy punkt pobytu gromady dziwaków mieszkających w tym kampusie. Człowiek się dowiaduje wielu niezwykłych rzeczy, bardzo odległych od własnego obszaru zainteresowań. Obawiam się, że jednak nie zyskam tutaj powszechnej akceptacji, ponieważ nie kryję się ze swymi poglądami, które okazują się niekompatybilne z opiniami większości. I niepoprawne politycznie. Wczoraj podczas obiadu naraziłam się pewnemu rosyjskiemu profesorowi, który próbował Niemcom tłumaczyć socrealizm zwrotem ku klasycyzmowi. Czysto estetycznym, oczywiście.
No cóż, zobaczymy. Na razie jednak moja prezentacja znalazła się na końcu kolejki – bardziej doświadczeni wiedzieli, jak sobie rezerwować wcześniejsze terminy. Ale mnie nie zależy, nawet dobrze, że się będę produkować dopiero w maju. Mam więcej czasu i może jednak coś ciekawego wymyślę.
Film On znów tu jest, kino PalastBERLIN, WTOREK, 13 PAŹDZIERNIKA 2015
No proszę, tydzień przeleciał i zaczynam mieć natręctwa, że nic nie robię. Pocieszam się, że za to spędziłam ten czas z Alicyjką, dowiedziałam się bardziej szczegółowo, co robi w tej Barcelonie i czy naprawdę jest jej dobrze. Chodzimy sobie po mieście, zaglądamy to tu, to tam, spotykamy się ze starymi przyjaciółkami, pijemy wino. Ostatnie słoneczne dni wypadły w weekend, w sobotę siedziałyśmy rozgogolone na tarasowym balkonie Joanny Przybyły, spokojnie gawędząc o życiu i przemijaniu wszystkiego. A potem, niekończącym się szlakiem berlińskiego metra, pojechałyśmy do polskiej księgarni w tureckiej dzielnicy na spotkanie z Wiktorem Jerofiejewem. Jeszcze później, przy winie, okazał się sympatyczniejszy, niż myślałam, więc się trochę zakolegowaliśmy i nie afiszowałam się z informacją, że nie czytałam żadnej jego książki. Następnej nocy Alicja ściągnęła mi dwie najważniejsze, czytam je do poduszki i myślę sobie, że jego odwaga wynika z dzieciństwa spędzonego w rodzinie stalinowskiego dyplomaty, że – mianowicie – nie dane mu było zaznać lęku przed systemem, co jednak stawia go w absolutnie wyjątkowej sytuacji. Ten rodzaj braku lęku charakteryzował też niektórych polskich buntowników. Może dlatego Wiktor szczerze wyznaje, że świetnie rozumie się z Adamem. Tyle że on się zbuntował ponad dziesięć lat po Adamie, nie siedział w więzieniu i – generalnie – niewiele go ten bunt kosztował.
Wiktor Jerofiejew i Alicyjka, BuchbundBERLIN, ŚRODA, 14 PAŹDZIERNIKA 2015
Właśnie wyjechała Alicja. Zamiotła powietrze amarantowym przeciwdeszczowym paletkiem, które kupiłyśmy jej z Zosią w tutejszym Uniqlo, i energicznie poturkotała po bruku maleńką, pakowną walizeczką. Alicja się zwija. Pragnie zminimalizować swoje potrzeby, zamknęła konto, unika zostawiania śladów, żyje ekologicznie, starając się złapać równowagę między światem wewnętrznym a wychyleniem do ludzi. I na uprzejme pytanie, co robi w Barcelonie, zadawane podczas kolegialnych lanczów i innych zgęstek w tutejszym kampusie, spokojnie odpowiada: – Nic. – Trochę to zbija z tropu pracowitych badaczy wszystkiego, ale ona nie dodaje żadnych wyjaśnień, dopóki ktoś nie zada następnego pytania, typu: – A czym się zajmowałaś w Warszawie?BERLIN, WTOREK, 20 PAŹDZIERNIKA 2015
No tak. Proces rozluźnienia postępuje. Czuję się jak Hans Castorp w zaczarowanym Davos. Rytm dnia odmierzany regularnością posiłków, rektor w roli doktora, obsługa, która nie mierzy temperatury, ale mierzy stopień zaangażowania w życie wspólnoty, i uczone dysputy – zupełnie jak Naphty z Settembrinim. Kławdia ma tutaj na imię Tatiana i dopiero rozgląda się za swoim Pepperkornem. Nie wiem tylko, czy na moim łóżku zmarła jakaś Amerykanka, Alicja po którejś nieprzespanej nocy twierdziła, że budzili ją przechadzający się po domu Żydzi, ale mogła pomylić ich kroki z bębnieniem żołędzi spadających z wielkiego dębu na płaski dach późnomodernistycznej willi, stojącej po przeciwnej stronie naszej ulicy.
Tak więc żołędzie bębnią o dach, liście zmieniają kolory i po każdym deszczu zaścielają chodniki. Czas płynie niespiesznie, może dlatego, że nic nie robię. Albo prawie nic. Może trochę więcej czytam.
Habima Fuchs, Studnia, las w OtwockuWARSZAWA, NIEDZIELA, 1 LISTOPADA 2015
Kończę drugi pobyt w Warszawie. Przed tygodniem próbowałam pogodzić koncert finalistów konkursu chopinowskiego z wizytą u dentysty, a także pocieszyć Anię w dniu ślubu jej tatusia z nową kobietą, wpaść do Otwocka na kolejną odsłonę odkrywania tego miasta przez Kasię Redzisz, Magdę Maternę i Mirka Bałkę. A także posprzątać z dziećmi i Alicją ten jedyny grób, jaki mam w Warszawie. I na koniec jeszcze wrzucić do urny swój głos. Nie zmienił on wyników wyborów oddających władzę ludziom, którzy popsują państwo.
A potem jechałam do Berlina w poniedziałkowe popołudnie, pod słońce, zupełnie oślepiona, wśród pustki ogarniętego barwami jesieni pejzażu „Ziem Zachodnich” i po raz kolejny zastanawiałam się, po co Niemcom była ta wojna, wskutek której utracili tak akuratnie zagospodarowane miasta i wsie, tysiące schlossów tonących w pięknych krajobrazach i – wreszcie – spokój sumienia. O tym wszystkim nie mówił Tymothy Snyder podczas promocji swojej nowej książki w nabitej sali kinowej Niemieckiego Muzeum Historycznego, poprzedzającej o kilka dni dwa spotkania w Warszawie, które zbiegły się ze ślubem mojego kolegi, celebrowanym w tym samym kościele, przez tego samego księdza i wśród tych samych gości, którzy dwa lata temu opłakiwali jego zmarłą żonę. Umarła królowa, niech żyje królowa. Spełnione zostały uczynki co do duszy i ciała, można zaczynać nowe życie od tego samego punktu, gdzie się zakończyło stare. Nie poszłam na ten ślub, nie stać mnie było na fałszywe gesty radości, życzliwości, a nawet akceptacji, wiedziałam, że na tym zakończy się nasza dwudziestoletnia przyjaźń, choć może niejeden raz zderzymy się z sobą w sytuacjach towarzyskich.
Naturalnie, przychodzi mi do głowy, że już tak się zestarzałam, że nie potrafię zaakceptować tej bardzo ludzkiej potrzeby posiadania kogoś bliskiego, z kim chciałoby się dzielić schyłek życia. A przecież mam dookoła pełno takich prób. Andrzej Łapicki, Mietek Lao, który po rozwodzie z moją przyjaciółką miał jeszcze dwie następne żony, z ostatnią się ożenił w wieku osiemdziesięciu lat, Włodek Zagórski, który wziął z Anią ślub, będąc po siedemdziesiątce; mój były mąż, który wreszcie spotkał największą miłość swego życia i dopiero teraz jest bezapelacyjnie szczęśliwy. To z najbliższego kręgu. Widocznie niektórzy mężczyźni nie potrafią żyć samotnie, nie są do tego przygotowani emocjonalnie, nie wiedzą, jak mają się zagospodarować w życiu po utracie dotychczasowych towarzyszek codzienności. Jednak, choć sama wybrałam inny model, jestem w stanie to zrozumieć i nawet cieszyć się z ich decyzji, ponieważ na ogół nie starali się osiągać osobistego szczęścia za cenę uczuć własnych dzieci. Wydaje mi się zatem, że wiem to wszystko o ludzkich potrzebach i nawet tych ostatnich, ratunkowych odruchach serca, a może bardziej ciała i psychiki, które mają oddalić myśli o śmierci i poprzedzającym ją nieuchronnym psuciu się organizmu, wiotczeniu mięśni, flaczeniu skóry, niedowładzie wszystkiego. Jak to kiedyś, nie tak dawno temu, wyjaśnił mi Jurek Mierzejewski, krzesząc wesołą iskierkę w swych niedowidzących oczach: – No wiesz, mam dziewięćdziesiąt pięć lat, nastąpiło zmęczenie materiału. – Umarł kilka tygodni później w swoim wielopokoleniowym domu na Żoliborzu, otoczony miłością dzieci, wnuków i przyjaciół.
Tak więc znam to przywiązanie do życia i niezgodę na śmierć, choć nie mogłam uwierzyć w siłę takiego przywiązania, kiedy odwiedziłam ojca mojego dziecka na dziesięć dni przed śmiercią i przez pół godziny siedziałam przy jego łóżku w wysokiej sali przedwojennego gruźliczego szpitala w Otwocku. Zrobiłam to dobę po telefonie pewnej pani, która mnie zawiadomiła o jego stanie, dodając: – Pani zrobi, co pani zechce, ale ja czułam obowiązek… – Był zdziwiony, że przyjechałam, i nawet próbował się jakoś silić na dawną błyskotliwość i erudycję, ale rwały mu się wątki i oboje wiedzieliśmy, że to pierwsze po wielu latach spotkanie jest już ostatnie. I ostateczne. Wiedziałam też, że nie uniknę odprowadzenia go na cmentarz, zapytałam więc, gdzie chce leżeć. Miałam na myśli rodzinny wiejski cmentarz leżący dwa kilometry od Treblinki; kiedyś, w innym życiu, byłam tam na pogrzebie jego szlachetnie urodzonej, schłopiałej babki, chciałam się tylko upewnić, czy nie ma jakieś innej ewentualności. A on spojrzał na mnie z nadzieją i powiedział: – W lepszym szpitalu. – Zamierzał się pożegnać, lecz magiczna, przedustawna siła nakazywała mu trzymać się tego brzegu i nieracjonalnie wierzyć, że w tym lepszym szpitalu, w Warszawie, uleczą go z rozległego raka, który zjadł mu już płuca i błyskawicznie zagarniał mózg. Potem się dowiedziałam, że chorował od trzech lat i kiedy poznał diagnozę, natychmiast wytrzeźwiał, rzucił nawet palenie. Z lęku przed chorobą i śmiercią miał siłę zrobić to, do czego nie motywowała go żadna z jego kobiet i dramaty jego trojga dzieci. Dwa tygodnie po tej wizycie wiozłam jego prochy na podlaski wiejski cmentarz i zastanawiałam się, czemu tak bardzo chciał żyć. Żeby naprawić krzywdy? Czy żeby po prostu jeszcze trochę pobyć wśród żywych? Podobno się nawrócił. Może.
Dużo się wówczas dowiedziałam o odchodzeniu i może nawet zmiękłam w obliczu tej rozpaczliwej walki z ostatecznością, lecz dzisiaj, kiedy o zachodzie słońca stałam nad grobem mojej przyjaciółki z jej córką, a ona się denerwowała, że za chwilę może nadejść jej tata z nową kobietą, choć wczoraj ustalili, że złożą tę wizytę osobno – jakoś nie potrafiłam wykrzesać z siebie tolerancji i zrozumienia dla wyboru, jakiego dokonał mój przyjaciel. Nie co do nowej kobiety, ale co do towarzystwa, w jakim chciał zapalić światełko na grobie swojej poprzedniej żony.
Na nasz prawosławny cmentarz jechałam z moimi wnukami zatłoczonym tramwajem, posuwającym się wzdłuż ulicy Wolskiej, nadal bardzo smutnej, niezmienionej od lat osiemdziesiątych. Za szybą, wśród niereformowalnie brzydkich domów zobaczyłam szary kompleks szpitala zakaźnego, dokąd kiedyś, dawno temu, trafił z żółtaczką siedemnastoletni Mateusz. Już się zrywał do lotu, już mi komunikował, że się wyprowadza i zaczyna samodzielne życie, ale dostrzegłam jego żółte białka i wyrok, jaki na siebie wydawał, został na jakiś czas odroczony. Zawiozłam go do szpitala i utknęłam na najbliższym skrzyżowaniu w swoim dychawicznym fiacie. Zepchnęłam samochód z szyn tramwajowych, znalazłam czynny automat i zadzwoniłam do męża po pomoc. A on mi spokojnie poradził: – Wezwij pomoc drogową. – W ten sposób wybijał się na niepodległość, pokazywał, że stać go na samostanowienie, i dawał do zrozumienia, że skoro chcę być niezależna, to we wszystkim. Zapewne sama wyzwoliłam w nim potrzebę takiej właśnie reakcji. Bo z poprzednim było podobnie. Jeszcze mieszkaliśmy razem w Komorowie, każde dojeżdżało do Warszawy swoim małym fiatem. Mój się zepsuł w okolicach Ursusa, pchałam go, bezradnie rozglądając się za jakimś pomocnikiem, kiedy z naprzeciwka nadjechał partner mojego ówczesnego życia. Zwolnił, otworzył okienko i powiedział: – Ale masz pecha! – I dodał gazu. Wyprowadziłam się dopiero po trzech miesiącach, nie z powodu nieudzielenia mi pomocy, lecz dlatego, że mi uporczywie przeszkadzał w dokończeniu pilnego tekstu. Nie jestem pewna, czy prawidłowo odczytał tamto odejście, choć wiem, że do końca wierzył w nasze pozawerbalne porozumienie. Że mianowicie wiemy, o co chodzi, bez względu na to, co sobie powiemy i co sobie zrobimy. I może nawet tak było do momentu, gdy mi powiedział o lepszym szpitalu, zamiast wyartykułować nazwę rodzinnego cmentarza.WARSZAWA, PONIEDZIAŁEK, 2 LISTOPADA 2015
Miałam dzisiaj wracać do Berlina, ale okazało się, że wysiadła mi kuchenna elektronika. Sprzęt został zaprogramowany tak, żeby się popsuł po dwóch latach, po upływie okresu gwarancyjnego, ale mój wysiadł akurat trzy tygodnie wcześniej. Więc żeby mi go w porę naprawiono, muszę zostać do jutra. Dzisiaj nie mają mocy przerobowych. Co nie jest takie dziwne, wiele osób nadal świętuje. Są Zaduszki. Dziwne słowo. Nie do przetłumaczenia na inne języki. Trwa dalszy ciąg „dziadów”, pogańskiego rytuału obcowania ze zmarłymi. I urodziny Grażyny. Jest mniej ciepło niż wczoraj, ale nadal pogoda niezwykła na tę porę roku. Tak ciepło było przed kilkoma laty, kiedy Zaduszki wypadały w niedzielę. Wracając z naszego cmentarza, od mamy i Mateusza, poszłyśmy z Alicją złożyć Grażynie życzenia. Leżała sama w brzydkiej sali wolskiego szpitala gruźliczego, miała chemię po wycięciu połowy płuc. Lekko zziajane, przegrzane niespodziewanym listopadowym upałem rzuciłyśmy się do życzeń, a ona się rozpłakała. – Wszyscy dzisiaj są u zmarłych, żywi muszą poczekać do jutra. – Zaraz potem jej córka Ania przeprowadziła się do Warszawy, żeby być bliżej, i teraz już po raz trzeci urządza jej pośmiertne urodziny w kręgu najbliższych.
A ja przebieram w myślach imiona przyjaciół, których pożegnałam w ciągu ostatniego roku. Sławka Dziubecka, Krzysiu Krauze, Włodek Zagórski, Włodzimierz Grocholski. Cztery oddzielne życia, każde warte książki. „Wujek Władek” Bartoszewski. Kilkoro artystów, pisarze, politycy, biznesmeni, jeszcze wyróżnieni objętością tekstu i wielkością zdjęcia w gazecie, a przecież już zrównani z innymi, anonimowymi, lecz tak samo ważnymi dla swoich bliskich. I już tak strasznie odległymi, zdematerializowanymi, że nawet nasza pamięć i tęsknota stają się tylko aktem bezsiły.WARSZAWA, ŚRODA, 4 LISTOPADA 2015
Pusty czas: już mnie tu nie ma, już jestem tam, na Grunewaldzie, a przecież nadal tkwię na swojej starej kanapie i patrzę na bluszcz porastający ścianę domu Czerniakowa. Sprzęt kuchenny został naprawiony wczoraj, ale nie opłacało się jechać do Berlina, żeby następnego dnia znów wsiadać do pociągu i jechać do Poznania na wernisaż Izy Gustowskiej, a nazajutrz znowu wracać. Pojadę więc najpierw do Poznania, a dopiero stamtąd do Berlina. Niemal tydzień nieobecności, wagary – jak w szkole. Narasta poczucie winy, że nie siedzę na kampusowych zajęciach, nie jem posiłków z nowym koleżeństwem, a tego się po mnie oczekuje, więc nie wywiązuję się jako fellow z dżentelmeńskiej umowy związanej z tym ekskluzywnym pobytem. Ustawicznie obecne gdzieś w zakamarkach psychiki „granice przyzwoitości” obarczają moje sumienie – mniej jako osoby, bardziej jako Polki. Dlatego staram się być „miła w obyciu”, kupuję bilety na wszystkie środki komunikacji, mówię Guten Tag i Auf Wiedersehen, a po przekroczeniu granicy nie palę w kiblu, jak to zwykle robię w polskich pociągach; zaświadczam, że jesteśmy narodem kulturalnym i eleganckim.
Tymczasem siedzę na swojej kanapie i zaczynam żałować, że „potwierdziłam obecność” na wystawie w Browarze i noc w ekskluzywnym hotelu. Nie za dobrze się też czuję z moją pesymistyczną prognozą przemian w polskiej kulturze pod nowymi rządami, która ukazała się we wczorajszym numerze „Suddeutsche Zeitung”. Nie żebym wierzyła, że będzie dobrze, ale – znów – że to jednak niemiecka gazeta. Tyle że nikt z Polski nie poprosił mnie o taki tekst. – Po co ci znów ta fala hejtu? – zapytała moja radiowa partnerka, gdy wychodziłyśmy z radia po nagraniu kolejnej audycji, w której, jak zwykle, kogoś chwaliłam. No właśnie. – Po coś ty napisała tę książkę? – spytał Wu, gdy usiadłam przy jego łóżku w otwockim szpitalu. – Widocznie musiałam – odpowiedziałam wówczas. Czy teraz też musiałam?BERLIN, NIEDZIELA, 8 LISTOPADA 2015
Mam za sobą chwilowe przyspieszenie rozpoczęte jazdą do Poznania na wernisaż Izy. To może być ostatnia wystawa za rządów Grażyny Kulczyk, sprzedaje wszystko i przenosi działalność do Szwajcarii. Może sobie na to pozwolić, choć wiadomo, że wolałaby zbudować muzeum w swoim rodzinnym mieście. Albo w Warszawie, na co też może nie mieć szans. Hanna G.W. nie pozwoli sobie na współpracę z miliarderką, bo ktoś jej to wyciągnie i złamie polityczną karierę. Tak wyglądają bezpieczne wybory ze stratą dla polskiej kultury. – Iza mnie ukształtowała – powiedziała Grażyna po wernisażu. Przez telefon, bo leżała chora. Ten sentyment widać na wystawie, bo jest dopieszczona, a Iza wreszcie mogła się rozhulać, rozbijając narrację swojego filmu o żonie Edwarda Hoppera na wiele ekranów i monitorów. Właściwie była to opowieść o wcieleniu się w tę przysłowiową żonę, o zmarnowanym potencjale i o próbie odzyskania go. Kiedy zobaczyłam film po raz pierwszy, w liniowej narracji, nie chwyciłam tego. Bo chyba byłam zniecierpliwiona rozwlekłością opowiadania. A tutaj sama mogłam wybierać wątki, oglądać je z różnych stron.
Następnego ranka już gnałam o świcie do berlińskiego pociągu, który wyłonił się z lekkim, na szczęście, spóźnieniem, z zimnej mgły źle rozbudowanego poznańskiego dworca. Dojechałam w samą porę na oprowadzanie po Grunewaldzie. Niestety, było nudne i świadczyło wyłącznie o złym guście przewodniczki, zachwycającej się eklektyczną architekturą wypasionych willi i pomijającej anegdoty związane z mieszkańcami – oprócz Żydów, oczywiście, o których z rozpędu powiedziała, że ginęli w polskich obozach. Już chciałam się wdać w awanturę, ale tłumacz z niemieckiego na angielski poprawił szybko jej wypowiedź, więc nie było sensu dokonywać kolejnych sprostowań. To jednak ciekawe, jak bardzo chce się coś wyprzeć, nawet wówczas, gdy opowiada się z ubolewaniem o nazistowskich deportacjach. Deportacje – tak. To się daje powiedzieć, wskazując na jakichś nazistów i mówiąc „Oni”. Ale mordowanie – to już za dużo. Nie była w stanie powiedzieć: – Zgładziliśmy ich – w pierwszej osobie liczby mnogiej. Po siedemdziesięciu latach to nadal trudne, choć wszędzie zostały ustawione znaki pamięci, a w rocznicę deportacji ludzie się schodzą na „Peron 17”, żeby położyć tam białe kwiaty. Fascynuje mnie ta podwójność czy też selektywność pamięci. Nie tylko u Niemców, próbujących poradzić sobie z oczywistością swojej winy i jednocześnie uruchamiających swą kreatywność w tworzeniu językowych oboczności, wynajdywaniu eufemizmów, które zastąpią twarde zwroty, zapewne wiedzących, że ich morderstwa stanowią alibi dla pomniejszych zbrodni, od których nie był wolny żaden naród wciągnięty w tamtą wojnę.