- promocja
Bestie zza Muru - ebook
Bestie zza Muru - ebook
Sześciu gladiatorów w straceńczej misji, której stawką jest los Cesarstwa Rzymskiego.
Ważą się losy Cesarstwa Rzymskiego…
Cesarstwo Rzymskie drży w posadach, dwór Septymiusza Sewera pogrążony jest w krwawych rozgrywkach, a tymczasem grupa śmiałków udaje się na kraniec świata…
Dwaj byli gladiatorzy, Drust i Kag, będący na usługach swego byłego właściciela, wpływowego Serwiliusza Structusa, zostają wysłani do Brytanii, za Mur Hadriana. W Krainie Ciemności zamieszkanej przez dzikie plemiona Kaledończyków mają odnaleźć Psa, byłego kompana, który uprowadził tajemniczą kobietę i jej syna i schronił się wśród swoich pobratymców.
Razem ze swymi równie zbuntowanymi towarzyszami Drust i Kag zaryzykują wszystko w trakcie szaleńczych poszukiwań i brawurowej ucieczki, aż w końcu zdrada zmusi ich do powrotu na arenę.
W atmosferze zepsucia i korupcji niepowodzenie ich wyprawy może mieć o wiele większe konsekwencje, niż sobie wyobrażają. W grę wchodzi bowiem bezpieczeństwo Cesarstwa Rzymskiego.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-746-8 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziesiąty rok panowania cesarza Lucjusza Septymiusza Sewera, założyciela dynastii Sewerów, zdobywcy Królestwa Partów w Arabii i Asyrii, najwyższego kapłana.
W stronę Drusta biegł mężczyzna; strasznie wrzeszczał i wysoko nad głową trzymał grubą drewnianą maczugę. Za nim biegli inni, wydając równie dzikie odgłosy. Jeden z mężczyzn się śmiał, ale Drust ledwie zwrócił na niego uwagę.
Opuścił rękę, poruszył się lekko, wbił pięść w brzuch krzykacza, a potem zrobił półobrót, słysząc, jak powietrze wydobywa się z głośnym sykiem z jego ust. Mężczyzna przeszedł jeszcze kilka chwiejnych kroków, w końcu osunął się u stóp wielkiego Pakuwiusza, który spojrzał na niego z mieszanką niesmaku i zdumienia i powalił go żelazną pięścią.
– Łapcie ich! Łapcie grubasa!
Drust się zorientował, że wykrzykuje to ten sam człowiek, który wcześniej śmiał się do rozpuku. Miał na twarzy maskę Bucca – głupka – groteskową i jeszcze bardziej upiorną w migoczącym blasku pochodni; na ścianach budynków podskakiwały ogromne cienie.
Pakuwiusz zaczął kopać leżącego na ziemi człowieka, któremu spadła maska; Drust zobaczył, że to maska Pappusa, naiwnego starca. Wszyscy napastnicy nosili maski postaci z _fabula atellana_, improwizowanej ludowej farsy.
– Po twojej prawej.
Kag zablokował uderzenie innego zamaskowanego mężczyzny. Nie sprawiło mu to większej trudności, ponieważ atakujący był _tiro_, czyli zwykłym żółtodziobem. Za Pakuwiuszem upadł wzięty znienacka Tarkwiniusz. Miał krwawiącą ranę głowy, a dwaj zamaskowani mężczyźni bili go pałką. Chłopcy z pochodniami uciekli, a ci, którzy nieśli lektykę, zachwiali się. W rezultacie lektyka się przechyliła, bo dwójka tragarzy z przodu zaczęła ją opuszczać.
Drust się obrócił, świadomy nowego zagrożenia, zablokował cios, przekręcił nadgarstek, przesunął nogę i powalił mężczyznę na plecy. Gdy z jego twarzy spadła maska Dossenusa, garbatego mędrka, zobaczył dzikie spojrzenie młodzieńca, który zapiszczał, gdy tylko Drust uniósł maczugę.
Chłopak. Ledwie nastolatek. Drust zawahał się z maczugą w powietrzu. To ci nocni prześladowcy, dobrze urodzone dupki. Biegali w ciemnościach po ulicach Rzymu i terroryzowali pechowych przechodniów. Prawdopodobnie robili to już wcześniej – maski, wrzaski i straszenie ludzi wystarczały, by chłopcy noszący pochodnie i tragarze uciekali co sił w nogach.
– Załatw go – warknął Kag, zjawiając się niczym lodowaty wiatr; jego młodzieniec leżał powalony, zwijając się z bólu i trzymając za krocze. – Szóstka dla niego.
– To tylko dzieciak – zaoponował Drust.
– Załatw go mieczem – zawołał jeszcze raz Kag i podszedł do Bucca.
Chłopak leżący na ziemi szarpnął się, sięgnął po swoją pałkę i zaczął wstawać. Drust przeklął, pokręcił głową, a potem dwa razy uderzył go w nerki. Chłopak zgiął się z bólu, krzyknął przeraźliwie, przewrócił się i zaczął płakać.
Przez miesiąc będzie sikać krwią, pomyślał Drust, a potem kątem oka zobaczył coś, co kazało mu się zatrzymać się w pół obrotu. Do lektyki zbliżali się dwaj kolejni napastnicy; Bucco wymieniał ciosy z Kagiem, a Pakuwiusz próbował pomóc Sofonowi; lanista był ranny, ale jeszcze gorsze było to, że ucierpiała jego duma trenera gladiatorów. Kwintusa i Ugona nigdzie nie było widać, lektyka leżała na ziemi, tragarze zniknęli. Stała prosto i nadal była zasłonięta kotarą, ale ci, którzy ich przedtem ścigali, już ją rozrywali.
Został więc tylko Drust.
– Hej! – zawołał, a wtedy jeden z mężczyzn się odwrócił.
Nosił maskę Manducusa, żarłoka, i na pewno nie był chłopcem. Nie był też _tiro_ – wyglądał raczej jak obłąkany. Kiedy zjawił się drugi napastnik i zawarczał spod maski klowna Maccusa, Drust wiedział już, że ma przed sobą parę wojowników ze szkoły gladiatorów, którzy trenowali z mieczami dwa razy cięższymi od tych prawdziwych, cięższymi też od maczugi; tacy wojownicy byli w stanie rozpłatać czaszkę.
Drust zdołał odparować cztery ciosy, a potem jeden z napastników uderzył go między żebra z taką siłą, że Drust zatoczył się i gwałtownie wciągnął powietrze. Drugi wycelował w jego głowę i tego ciosu Drust już nie był w stanie odeprzeć; to uderzenie miało rozbić mu głowę jak jajko i zapewnić, że skończy z oznaczeniem „6” – martwy. Drust nie był najlepszy w walce i nawet się do tego przyznawał, ale nie był też _tiro_. Zdołał więc uniknąć uderzenia w głowę, przyjmując jego główną siłę na górną część ramienia, akurat tam, gdzie znajdowało się podbicie peleryny.
Ramię natychmiast zdrętwiało i Drust upuścił maczugę. Cofnął się chwiejnie, zrobił unik, ale przeciwnicy byli coraz bliżej.
Nagle rozległo się wesołe szczekanie. Klown Maccus się obrócił i zobaczył wyłaniającego się z bocznego zaułka Kwintusa z szerokim jak arena uśmiechem na twarzy. Maccus zdążył jeszcze ujrzeć śnieżnobiałą siłę tego uśmiechu, nim Kwintus wziął szeroki zamach, powalił go na ziemię, a potem wbił tępy koniec maczugi w maskę z rozdziawionymi ustami. Wytrysnęły z nich zęby wraz z krwią w towarzystwie dzikich wrzasków i zakrwawionych drzazg.
– Łapcie przywódcę – rozległ się głos z lektyki. – Łapcie Bucca.
Drust się obrócił. Kwintus i Manducus tańczyli wokół siebie, reszta napastników leżała albo się czołgała.
– Łapcie Bucca – odezwał się ponownie ten sam głos, a potem Serwiliusz Structus wystawił zza rozdartej kotary swą rozwścieczoną, świńską twarz. – Bierzcie go. Tego małego pojebańca…
Kag klęczał na jednym kolanie, ale udało mu się zablokować serię ciosów. Drust ruszył w jego stronę, próbując nie krzywić się z bólu, który czuł w żebrach. Miał nadzieję, że będzie mógł walczyć jedną ręką. Bucco się cofnął, celując maczugą w Kaga i Drusta; śmiał się na cały głos.
– Kostka – powiedział z goryczą Kag.
Drust pokiwał ze zrozumieniem głową, odetchnął głęboko i sprawdził, w jakiej kondycji jest jego ręka. Zgiął palce, a ostre ukłucia powiedziały mu, że czucie powraca.
– Złapcie go – ponagliło ich chrumkanie wieprza z lektyki.
Drust zaklął, a potem popędził za uciekinierem w boczny zaułek odchodzący od ulicy Sandalników.
Podążali cuchnącą, zapchaną uliczką, przeskakując przez jakieś ledwie widoczne przedmioty, wysłuchując dobiegających z okien wrzasków. W końcu Bucco dotarł do ślepego zaułka, próbował przeskoczyć ścianę, ale nie udało mu się i spadł. Drust zatrzymał się i pochylił, z trudem łapiąc oddech. Bucco zaśmiał się krótko. Był bardziej spięty, ale najwyraźniej uważał, że ma przewagę, bo skoczył do przodu. Drust pomyślał, że nie jest starszy od młodzieńca, którego powalił wcześniej, ale maczuga to w końcu maczuga.
Zablokował uderzenie i poczuł różnicę, bo usłyszał zgrzyt metalu na drewnie, a potem patrzył, jak czubek miecza Bucca rozrywa jego pałkę. Bucco warknął spod maski, błysnęła naga stal.
– Teraz nie będziesz już taki zadziorny i pewny siebie, co _damnatus_?
Wygląda na to, że on coś o mnie wie, pomyślał Drust. Wystarczająco dużo, by nazwać go straceńcem, niewolnikiem skazanym na walki na arenie. Wystarczająco dużo, by zdawać sobie sprawę, że Drust wcale nie jest taki zadziorny i pewny siebie w obliczu cholernie ostrego miecza i że właśnie kombinuje, jak się stąd wydostać. Drust zauważył jakieś drzwi zasłonięte sznurami koralików i szybko w nie zanurkował. Słyszał za sobą ciężkie kroki Bucca.
Pomieszczenie było małe, brudne i okazało się winiarnią, do której dostał się bocznym wejściem. Przy palenisku stał jakiś mężczyzna w skórzanym fartuchu i potrząsał skwierczącym rondlem. Podniósł głowę i spojrzał ze zdziwieniem na wchodzącego Drusta. Za nim i za ladą z amforą stało kilka prymitywnie skleconych stolików. Siedzący przy nich klienci oderwali się od gry w kości. Niebieskawy dym i ciężka woń smażonego mięsa sprawiały, że powietrze było dławiące i duszne.
– Kim ty, kurwa, jesteś? – zapytał kucharz.
– Trupem. Tym właśnie jest.
Do środka wszedł Bucco, a kucharz krzyknął na widok błyszczącej stali. Drust skoczył za bar, a klienci się rozpierzchli. To byli wigilowie. Rzymska straż nocna. Ocalony…
Bucco podbiegł do kontuaru i zaczął się na niego wspinać. Drust zmylił go, rzucając się do tyłu. Chwycił najbliższy garnek i rzucił nim w zamaskowaną twarz napastnika. Rozległ się bulgoczący dźwięk i chłopak zwalił się na podłogę. Kucharz krzyknął jeszcze raz i postanowił opuścić miejsce rozróby.
Drust ponownie przeskoczył przez ladę. Ciężko oddychał, był obolały, poraniony i zły na tego młodocianego przestępcę, przez którego musiał przez to wszystko przechodzić. Chwycił z podłogi upuszczony miecz i zerwał maskę z twarzy chłopaka. Ze zdziwieniem ujrzał szeroki uśmiech. Młoda, lśniąca od potu buzia, kręcone włosy, oczy błyszczące bólem nad białą tuniką. Do tego żałosny meszek zamiast brody: chłopak był jednak na tyle dorosły, by nosić togę, a jego spojrzenie świadczyło o tym, że jest przebiegły i sprzedajny.
– _Missio_ – powiedział młodzieniec, podnosząc z uśmiechem palec wskazujący, który oznaczał prośbę pokonanego gladiatora o łaskę.
– _Recipere ferrum_ – odwarknął Drust. Przygotuj się na przyjęcie miecza.
Mówił to poważnie; młodzian to zrozumiał i uśmiech zniknął z jego twarzy.
– No weź – powiedział. – To tylko zabawa…
– Zostaw cesarza w spokoju.
Wigil, który to powiedział, był ponury i srogi jak stare urwisko i miał przy sobie okuty żelazem kij, który wyglądał jak dzida. Drust gapił się przez chwilę nieco skołowany, a gdy chłopak uśmiechnął się lekko, dotarła do niego obrzydliwa prawda.
To był Karakalla. Zakapturzony cesarz. Marek Aureliusz Antoninus, syn Septymiusza Sewera i jednocześnie współrządzący cesarz, który kierował się własnymi zasadami – Drust przypomniał sobie ten dzień, gdy Karakalla świętował wyniesienie do godności cesarza; stojąc z szeroko rozłożonymi ramionami, zmusił cholernego Psa, by zabił swojego przyjaciela. Teraz był dziesięć lat starszy, więc upłynęło zbyt dużo czasu, by Drust mógł go rozpoznać. Uderzyła go ta myśl, ale wtedy podeszli wigilowie i zaczęli przeskakiwać ladę, by stworzyć kordon wokół młodzieńca.
– Dobra, wiem, kim jesteś – oświadczył Drust. – A ty wiesz, kim ja jestem?
Chłopak wyglądał na zaintrygowanego. Wigilowie spoglądali gniewnie.
– Nie – odparł młody cesarz.
– Świetnie – powiedział Drust i uderzył w uchwyt stojącego na ogniu rondla.
Garnek wystrzelił w powietrze, a wigilowie, oblani wrzącym olejem i gorącą zawartością naczynia, zaczęli krzyczeć.
Wtedy Drust z całej siły kopnął cesarza w krocze i uciekł.