- nowość
- promocja
- W empik go
Betonowe Piekło - ebook
Betonowe Piekło - ebook
Trzydziestoparoletni mieszkaniec postindustrialnego miasta nie ma słodkiego życia, szczególnie że jest społecznie niedopasowany, nie hołduje zbiorowym gustom i nie odnajduje się w relacjach społecznych. Kontakt z mafią, zawody miłosne, rodzina w rozsypce to jego codzienność, a on sam nie umie przebić się przez rutynę i wyjść z nachodzącego go coraz mocniej kryzysu egzystencjalnego. W sytuacji nie pomaga też ciężka przeszłość, a betonowe miasta nie lubią pogoni za marzeniami. Czy da się rozkuć beton, który wiąże nie tylko ulice, ale też serca i mózgi? Czy pomoc dawnych przyjaciół pozwoli wyjść z załamania czy jednak życie ukształtowane w wieku dwudziestu lat definiuje nas na zawsze? Czy da się wygrać ze zmęczeniem całego pokolenia? Betonowe Piekło jest jedyną w swoim rodzaju podróżą przez nocne miasto przy dźwiękach uderzenia glanów o beton. Pozwala spojrzeć na świat oczami outsidera i przekonać się czy spełnienie młodzieńczych aspiracji jest lepsze od dorastania.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
Rozmiar pliku: | 320 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
AUTOR: KRIS K.
REDAKCJA:Sonia Kijas
PROJEKT OKŁADKI: SONIA ATELIER
Skład: Lusy
Dostałem SMS od Siwego, że na dzisiejszą imprezę mam nie wkładać glanów. W innym przypadku ochrona mnie nie wpuści. Złośliwie uśmiecham się do siebie i patrzę na zegarek. Mam jeszcze czas. Dopalam kolejnego peta i zanurzam się w książce, ustawiając automatyczną zmianę płyt na kilka kolejnych albumów z gatunku grindcore. Znikam. Nie ma mnie, nie istnieję dla świata.
Nie narodziłem się i nie narodzę do następnego powiadomienia na telefonie. Kiedyś go zniszczę, spalę i zatrę ślad jego istnienia, przetnę linę, która łączy mnie z realnym światem. Kiedyś, ale nie dzisiaj. Więc odpływam i znikam, czytając kolejną powieść, odcinając się od świata barierą agresywnego wokalu i ciężkich gitar. Nie ma mnie.
Wieczór. Zatłoczony klub z kategorii średniopółkowych. W stolicach świata by nie zaistniał, ale w betonowej dziurze, w której mieszkam jest ich wiele. Siedzę przy ciasnym stole, zastawionym seryjnie produkowaną sałatką gyros, boczkiem w panierce smażonym we frytownicy oraz szklankami paluszków. Ktoś co chwilę nalewa do kieliszków, wypijam za kolejne zdrowie jubilatki i za jej pomyślność. Potem bez słowa tłumaczeń odwracam tanie szkło do góry dnem. Wódka jest zamrożona niczym ciekły azot i smakuje jak tani bimber. Nie ratuje jej nawet markowa etykieta.
Siwy wypytuje jakiegoś gościa o problemy ekonomiczne naszej ojczyzny, które ostatnio stały mu się bardzo bliskie, sam nie wiem czemu. Natomiast z drugiej strony toczy się rozmowa o jakości dzisiejszych skrzyń biegów i smart domów. To Raisa siedzi z Dzikiem. Kleją się do siebie, choć ich usta nie dotykają się nawet na sekundę. Jubilatka i jej najlepsze przyjaciółki też są zajęte rozmową.
Co ja tu robię? Dlaczego tu jestem i jak się tu znalazłem? Siedzę skazanych na słuchanie muzyki włączanej przez podrzędnego didżeja, opierającego się na serwowaniu najgorszych ochłapów popu, podbitych bitem numer trzy ze stocka. Nawet gdybym bardziej aktywnie pił, brakłoby alkoholu na
barze, żeby mnie to nie mdliło. Czas mija. Dzik rzuca głupim żartem, zrozumiałym tylko dla fana jego ukochanego klubu. Jest hoolsem, a raczej jednym z liderów hoolsów lokalnej drużyny piłki kopanej. Bejsbol w bagażniku i żyleta na każdym meczu. Poza tym szef działu cięcia w fabryce gumowych rurek. W każdym razie tak siebie nazywa. Jest tu jako facet Raisy. I tylko dlatego.
Głośny, krzyczący i co chwilę chwalący się tym czego dokonał, waląc kijem na ustawkach. Ręka jak moje uda, włosy na pazia wygładzone żelem.
- A ty co sądzisz o tej nowej ustawie? - pyta człowiek, który godzinę temu przedstawiał mi się, ale i tak nie pamiętam jego imienia. Pewnie gospodyni prosiła, żeby zagadał do mnie, jakbym się nudził.
- Sądzę, że państwo decydujące o moralności obywateli i narzucające jeden model myślenia to neomakiawelizm, utwierdzający ludzi w zgodzie na bezmózgą akceptację swojej bezrefleksyjności
- odpowiadam i patrzę mu w oczy, kiedy jego pamięć sięga do internetowego argumentu na moją wypowiedź. Zrozumiał ją? - Sorry wychodzę na fajkę, jak wrócę, to chętnie skończę temat -
uśmiecham się najmniej sztucznie, jak tylko potrafię, żeby ukryć nie pierwsze kłamstwo tego wieczoru i idę do palarni.
Przechodzę obok ochroniarza wielkości szafy w koszulce ONR, który po raz kolejny obserwuje moje długie włosy. Mam dobre buty, dżinsy i koszulę, ale nie ubrałem ich dla jubilatki czy nawet Raisy. Ubrane mam je dla tego „koksa” na wejściu, bo w glanach i bluzie by mnie nie wpuścił.
Kolejne kłamstwo. Połowa tutejszych ludzi, a szczególnie facetów wolałaby dres i adidasy, ale żeby przejść przez bramkę muszą przeistoczyć się w elegantów, wyciągających koszulę z szafy. Stoję w ciasnej palarni, w przejściu do toalety. Obserwuję kolekcję czarnych mini spódnic, obowiązkowych na tyłku trzech czwartych gościń. Marzę, żeby dyskretnie wyjąć słuchawki i przestać dopuszczać do siebie ten łomot z didżejki. Żeby ten cały klub zniknął, żeby ci ludzie zginęli. Przez otwarte drzwi widzę gościa przy pisuarze, który jedną ręką trzyma telefon, a drugą piwo. Nawet nie próbuje trafiać do muszli. Bogowie, gdzie ja jestem? Podłoga przypomina bagno z błota, piwa, piachu z butów i moczu. Żałuję, że glany musiały zostać w domu. Zaciągam się głęboko, staram się nie słuchać krzyczących rozmów i trudnych spraw życiowych, które za nimi idą. Kolejny paker podrywa mocno pijaną laskę. Kolejna laska jest zdradzana przez jakiegoś pakera, a jej koleżanka właśnie się o tym dowiaduje. Inny facet nawalony jak stodoła po żniwach właśnie obija się o mnie i ląduje pijany na ziemi, tłukąc kufel piwa. Wielki skinhead z ochrony wynosi go z knajpy, zapewne pożegna go butem na koniec. Co ja tu robię?
- Znowu palisz? - miękki, lekko metaliczny głos Raisy wyrywa mnie z zamysłu.
- Tak, chcesz jednego? - opowiadam spokojnie, podając jej paczkę — gdzie masz Dzika?
- Szpanuje tatuażami klubu przed jakimś szczeniakiem. Bardzo się męczysz?
- Nie, nawet daje radę - kłamię. Czuję się jak na torturach. Didżejska łajza, która miksuje już zmiksowaną przez Blue Café wersję Buena Vista Social Club doprowadza mnie do łez. Ibrahim Ferrer przewraca się w grobie tak, że pewnie już zaorał cmentarz.
- To dobrze, że dajesz radę. Wron bardzo podobają się te urodziny, więc chcę, żeby wszyscy dobrze się bawili.
- Dwudzieste piąte urodziny robiła na koncercie Cztery Szmery, dwudzieste ósme w loży, a trzydzieste tu - mówię zaciągając się, a Raisa uśmiecha się szeroko na całą twarz i odpowiada ironicznie, jak to ona.
- Tak, to ma sens. Ale co? Dziewczyna odkryła w sobie imprezową duszę, czego od niej chcesz? -
Rozmawiamy o tym, jak ludzie się zmieniają, odpalając kolejne papierosy i nagle pojawia się Dzik.
- Jest moja maszyna francuskiej miłości - rzuca tak, żeby wszyscy słyszeli. Żeby podziwiali największego kozaka na sali z najlepszą laską, z którą przeżywa miłosne uniesienia, ale jemu nie staje, a ona nie próbuje. Idą razem tańczyć. Jest gibka, wygina się we wszystkie strony na proporcjonalnie długich nogach. Jest niska, czarnowłosa i wytatuowana tak, żeby stroje biznes casual nic nie odsłaniały. Ma najwyższe szpilki na sali i chyba najdroższe ciuchy. W każdym razie najlepiej dobrane. Tańczy. Czuje każdy bit idealnie, tak jakby przechodził prosto przez centralny ośrodek nerwowy. Nie tańczy z nim, tańczy obok, jakby obok wszystkich na sali, robi to dla siebie, chyba jak wszystko co robi. Zahaczam o bar, biorę colę i wracam do stolika. Rozmowy, rozmowy, rozmowy. Niby mające temat, ale tak naprawdę o niczym, zabijające ciszę. Rozmowy, w trakcie których nie można powiedzieć nic kontrowersyjnego, a nawet się nie zgodzić. Karą będzie zakrzyczenie i ostracyzm. Znowu ktoś zagaduje mnie o jakiś temat, który totalnie mnie nie dotyczy.
Tym razem afera z jakimś celebrytą, w końcu dosiadam się do Jezusa i gadamy chwilę o książkach.
Dołącza się Róża. Rozmowa nie trwa długo, też się zbierają zmęczeni tym cyrkiem. Ludzie idą tańczyć, potem wracają pić i tak w kółko. Muzyka się nie poprawia. Raisa dyskretnie daje mi znak, że wpadnie koło wtorku. W końcu się zbieram.
- Dzięki Wron za fajną imprezę - uśmiecham się wyćwiczonym zgryzem numer pięć.
- To ja dziękuję, że przylazłeś. Dobrze się bawiłeś?
- Tak, bardzo - kłamię.
- Jedzenie smakowało?
- Tak - znowu kłamię. Kłamię jeszcze kilka razy, aż w końcu przytulam ją na pożegnanie, patrząc na coraz bardziej pijanego Dzika i wychodzę. Kolejny gość lokalu wpada na mnie i oblewa mnie piwem, już mam się wkurzyć, już czuję jak zaciskają mi się pięści, ale skin znowu jawi się w samą porę i go wynosi.
Wychodzę na ulicę. Zakładam słuchawki i włączam playlistę numer siedemdziesiąt sześć.
Rozpoczyna Machine Head, potem Obituary i chyba nawet Death. Nie pamiętam, przekonamy się.
Idę jak zawsze sam przez moje ciemne ulice. Wron ma chłopaka, niedługo męża. Cichy, spokojny, wręcz niemrawy, taki jak ona przy nim. Kiedyś latała z koszulką Che Guevary i naszywkami nowojorskich hardcore'owców na okoliczne koncerty punkowe, jeździła za muzykami, a za kolejne numery Pasażera była w stanie zabić. Teraz jest grzecznym supervisorem call center, a największą fantazją na jaką ją stać to seks w dwóch pozycjach jednego wieczoru. Dorastanie oznacza stawanie się nudnym, pospolitym, bez wyrazu i bez zdania. Neutralnym i grzecznym. Odpalam papierosa w momencie, kiedy Robert Flynn krzyczy o tym, że wolność rozbrzmi wraz z wystrzałem ze strzelby.
A może dorastanie to kłamstwo? Cały wieczór to było kłamstwo. Moje i wszystkich zebranych.
Wszyscy skłamaliśmy, żeby znaleźć się w klubie przeciętnych kłamstw. A jeśli tak, to kiedy jesteśmy naturalni? Kiedy ja jestem w stanie czystym i prawdziwym? Przechodzę przez centralny plac miasta, wprost do Czarnej Loży. Tu nikt nie stoi na bramce, tu selekcją jest sam lokal. Piwnica z brakiem okien i czarnymi ścianami. Dzieciaki dyskutują o gwiazdach metalu, które już dawno obrosły tłuszczem, ale dla nich dalej są bogami. Dla mnie zresztą też. Bar, podwójny czarny rusek na lodzie i do sali numer dwa. Witam po drodze paru znajomych i siadam przy stoliku z Filem.
- Witaj mój bracie i przyjacielu - rozmawiamy chwilę o pracy i zaraz przechodzimy do nowej płyty Black Label Society. Zahaczamy o zapowiedzi, dyskutujemy o planach koncertowych.
Dosiada się Supeł. Rozmowa toczy się dalej. Supeł zadaje temat o Modzelewskiego, ja przebijam Jakubikiem. Jeszcze po drinku. Robi się późno. Barmanka wymienia popielniczki, a Fil opowiada o jakimś oldskulowym didżeju, który miksował NWA na żywo.
- Ty chyba też chciałeś coś takiego robić? Opowiadałeś coś takiego.
- Nie, nie opowiadałem - kłamię — mam w dupie robienie muzyki, starcza mi realna wizyta na Allegro, żeby kupić płyty - kłamię i czuję jakbym składał się tylko z kłamstwa. Kłamstwo jem, piję, wydalam, w kłamstwo się w końcu ubieram. Nie istniejemy w stanie czystym — jesteśmy tylko naszymi kłamstwami.
Piąta rano. Prysznic, kawa, papieros, wrzucam do torby jogurt i kubek ziemniaczanego puree do zalania. Autobus i przed szóstą krótki spacer do ukrytego między blokami baru Maxim, lub jak ktoś woli Max.
- Cześć Misza. Jak nocka? - pytam od drzwi. Sala pusta, przy maszynach jeden dziadek sączy piwo i tępo patrzy w zmieniające się obrazki, licząc że coś wygra. Zmieniamy kasę, noc była spokojna.
- Podłogę wylizałem, kibel też, pożeń potem wódki, bo jest kilka otwartych.
- Luzik, zaraz porobię - idziemy jeszcze zapalić i wymienić najważniejsze plotki.
Po chwili zostaję za barem sam i rozpoczynam pracę. Bar działa dwadzieścia cztery godziny na dobę, ale w praktyce jest tylko dodatkiem do siedmiu maszyn, kręcących największą kasę. Ruch głównie w weekendy, może gdzieś na świecie w Londynie, Paryżu, w Los Angeles ludzie przychodzą do barów poza weekendowym sponiewieraniem, ale nie tu, nie na betonowej prowincji.
Robię kawę i otwieram książkę. Jak klienci się nie skarżą mogą lecieć bardziej rockowe stacje w radiu, więc da się wysiedzieć. Płacą marnie, ale płacą. Zresztą komu nie płacą marnie? Przecieram puste stoliki, serwuję trzy piwa, czekającym na busa magazynierom i koniec, do domu. Starsza barmanka z trzydziestoletnim stażem przejmuje kasę, minął kolejny dzień pracy, po którym siedzę w domu. Dziś nie przyjdzie Raisa, dziś mam cały dzień dla siebie, przeglądam internet i zmieniam płyty na wieży. Tu promocja, tam super artykuł. Patrzę na ikony zainstalowanych programów do obróbki dźwięku i obrazu. Przypominam sobie wszystkie rozpoczęte, obiecujące projekty. Nie kończę ich. Przekonuję się sam, że jestem zmęczony po pracy i przed pracą. Włączam kreskówkę o trzech dresikach z Warszawy. W tle dalej muzyka. Przez chwilę myślę czy nie posklejać te wypociny, nie pod amatorskie disco polo, które stanowi podkład serialu, a pod Body Count. Fajna sztuczka, mogłoby być zabawne. Układam w głowie pomysły na sceny i po raz tysięczny obiecuję sobie, że zacznę od jutra. Nie, jutro przyjeżdża Raisa. Pojutrze jest piątek, będzie ciężkie popołudnie, może trzeba będzie zostać dłużej w pracy, jak znajdę wolną chwilę to zacznę. Herbata, zmiana płyty, siadam dalej do komputera. Widzę stare wiadomości z YouTube'a, od jakiegoś fana mojego nieodśnieżonego od dawna kanału. Pisze, że świetny teledysk. Olewam go. Nikomu o tym nie mówiłem, dopóki nie osiągnie sukcesu, byłem pewien, że będzie to najlepszy kanał w sieci.
Porzuciłem to po kilku miesiącach. Brak czasu, nadgodziny, a potem jeszcze Raisa. Może gdzieś poza betonową prowincją twórcy mają czas na rozwój. Tu jest robota i zmęczenie po niej. Zarywam noc, oglądając kreskówki i słuchając muzyki. Nie lubię tego dziadostwa, ale bywają zabawne. Nie
lubię ich poczucia humoru, ale o pierwszej w nocy jestem zbyt zmęczony, by wybrzydzać. O
czwartej wyłączam budzik. Druga z rzędu poranna zmiana. Dziś przynajmniej mam czas, żeby ogolić się przed robotą.
Raisa nie przyszła. Zadzwoniła Marta.
- Sorry, ale… ale on znowu to zrobił.
- Nic nie mów. Zajmę się tym.
- Na pewno? Nie chce ci psuć wieczoru.
- Spoko, zajmę się tym i tak nie miałem planów.
Idę ze Snoopym bez słowa. Mijamy latarnie, ławki, ulice, bloki. Jest po jedenastej, większość okien ciemna, większość przechodniów pijana. Codzienność betonowej prowincji. Palimy. Mijamy dziesięciopiętrowce, czteropiętrowce i kwadratowe domki. Duma budowniczych PRL-u w każdej formie. Sklepy całodobowe, którym żadna ustawa nie zabroni sprzedawać wódki potrzebującym.
Im bliżej centrum tym starsze domy, im starsze domy tym większa patologia. Większe okna, te same codzienne dramaty. Przemoc, bieda, trauma. Codzienność. W ciemności odbija się nasz krok, stawiany ciężkimi glanami. W luźnym rękawie bluzy pałka teleskopowa na wszelki wypadek.
Wiem, że Snoopy ma nóż, a może ma nawet coś więcej. Idzie z twarzą zasłoniętą arafatką i kapturem bluzy z nadrukiem Crass.
- To tu - mówię sucho, skręcając do zaszczanej klatki schodowej, która nie widziała remontu w tym ustroju. Gołe, pomazane farbą żarówki, odrapane ściany. Kamienica pamięta sanację, ale nikt o to nie dba — zrobili tu mieszkania socjalne. Piętro trzecie, zielone, odrapane drzwi. Pukamy.
- Czego? - Pyta starucha o przekrwionych oczach i śmierdząca spirytusem.
- My po Koziołka - mówię beznamiętnie, patrząc przez uchylone na długość łańcucha drzwi.
Będzie to samo, co ostatnio. Baba już zamknęła drzwi krzycząc, że mamy iść do diabła, bo takiego typa tu nie ma. Potem Snoopy butem otwiera drzwi. Łańcuch leci na bok, wyrwany ze ściany.
Wchodzimy, patrząc na wystraszone babsko, pewnie kochankę gospodarza, nie wiem, nie obchodzi mnie to. Odpalam fajkę jako drugi za wielkim oi'owcem, który upewnia się, że nikt z tutaj obecnych nie będzie miał głupich pomysłów. W zaniedbanym pokoju meliny przy stole siedzi trzech otyłych dziadów w koszulkach klubu, grającego dziś mecz. Śledź ze słoika, flaszki po wódce z przemytu, smród tanich, skręcanych fajek. Spleśniały obraz patrzy na nas poprzez maskę plam po kolejnych imprezach.
- Gdzie on jest?
- Nie wiem, o czym mówisz gówniarzu i wypierdalaj, zanim po psy zadzwonię! - drze się ktoś od stołu, ale my dalej rozglądamy się. Jest, śpi na rozwalającej się kanapie w drugim pokoju. Zasikany, zalany w trupa. Próbuję go obudzić. Otwiera oczy i przeklina mnie na wszystkie strony świata.
Mam go zostawić, nic go nie obchodzi, że Marta z dzieckiem martwi się w domu, nic go nie obchodzi, że ma twarz czerwoną jak pomidor, mimo że obiecał, że już nie będzie pił. Argumenty
nie docierają. Wstaje i chwiejnym krokiem idzie szukać wódki. Traci kontrolę nad sytuacją, a dziady zaczynają czuć się pewnie i kombinować.
- Dość, idziesz z nami - kładę mu rękę na ramieniu, ale on próbuje mnie uderzyć. Pijany nie trafia.
Zanim się o tym orientuje, dostaje od Snoopy'ego w twarz. Pada na ziemię. Zabieramy go. Dajemy dwie dychy ekstra taksiarzowi, żeby nas zawiózł z nim. Wracamy na wyremontowane osiedle dziesięciopiętrowców. Koziołek idzie z nami. Już nie dyskutuje i nie stawia oporu.
- To nie jest zły facet - mówi Marta, gdy go odstawiamy - sam wiesz. To, że czasem pójdzie w tango… ale może uda się, żeby pojutrze poszedł do pracy, muszę go utrzymać, a potem już z górki.
- Poradzi sobie z nim. Groźbami rozwodu, odejścia, odebrania opieki nad dzieckiem. Zmusi go, żeby zgodził się na odtruwanie przez lekarza, który specjalizuje się w takich akcjach. Może znowu wszyją mu esperal, który miał być wycofany, a dalej dobrze się sprawdza. Znowu odczeka swoje w poczuciu kary, jaką jest nie bycie nawalonym, a potem znowu ucieknie pić z dziadami lub samemu na kanapie do zgonu. Zejść i przetrzeźwieć, żeby zejść znowu, a w przerwach udawać normalnego człowieka bez problemów i miłości do procentów. Będzie opiekuńczy i troskliwy. Będzie starał się tak długo, jak nie będzie pił. Nikt go nie nazwie menelem, nikt go nie wyśle do AA, bo przecież co tydzień taki zakochany przynosi żonie kwiaty. Jak Batman, jak Dr Jekyll i pan Hyde. Kłamstwo.
Schodzimy ze Snoopym na parter zapalić, zanim się rozejdziemy.
- W niedzielę ruszam z Aniołami. Idziesz? - pyta w przerwach między kłębami dymu.
- Tak. Daj mi tylko znać, jak i gdzie - odpowiadam. I dodaję z głębi trzewi - też jeszcze tęsknisz?
- Tak. I nigdy nie przestanę. Idę do domu, widzimy się.
- Na razie - odpowiadam, patrząc, jak znika w osiedlu. Jesteśmy przyjaciółmi. Jemu mogę nakłamać i on też mi kłamie. On ledwo żyje. I ja ledwo żyję.
Zarywam kolejną noc. Patrzę w sufit i boję się zamknąć oczy. Jak je zamknę, umrę. Wiem to.
Niedzielne poranki w Maximie bywają zabawne. Ledwo żywe po nocnych imprezach chłopaki leczą kaca tanim piwem, Świstak leczy podbite pod jednym z klubów oko. Przy barze Victoria pije naszą lurowatą kawę.
- No i wtedy wyciąga ten gumowy badziew i dalej drąży, a to za ile? A na koniec jeszcze mi kieckę poplamił, dramat - wzdycha ciężko.
- Ale chyba dopłacił?
- Oj tak, na to skarbie mój nie narzekam - pociągnęła łyk z filiżanki - ale to usługi specjalne.
Lubię wiedzieć wcześniej na co się szykować - uśmiechnęła się uroczo wielkimi, mocno uszminkowanymi ustami. Ma mocny, ale doskonale dopasowany makijaż i wielki dekolt.
Przychodzi tu, odkąd pracuję w okolicy i od dawna opowiada mi o swoich perypetiach. Do Miszy czy innych nie jest tak otwarta. Ale mnie zawsze wszystko opowiada, tak jak teraz o kliencie lubiącym plenery.
- Mówię ci skarbie mój, łóżkiem gardzi, tylko parki, parkingi i inne takie.
- Ja tam bym z tobą łóżkiem nie wzgardził - żartuję, szukając paczki fajek w kieszeni.
- Nie ma sprawy skarbie, dwie stówki i godzinka twoja. Idziesz zapalić? - Stajemy przed wejściem tak, żebym widział środek. Jest młoda, ale nie smarkata, ma jakieś trzydzieści lat. W
zawodzie od dawna i od dawna profesjonalistka, nie amatorszczyzna z podrzędnego lokalu, pełna obsługa i zawsze opłata. Kombinujesz? Alfons rozwali ci twarz, auto albo małżeństwo. Nie kombinujesz, uczciwie płacisz? Dostaniesz wszystko. Wymierający gatunek w tych betonowych stronach, ale ona się tym nie przejmuje.
- Cichodajki i galerianki są łatwe, ale takie rzeczy, jakie ja robię, nawet im się nie śniły - mówi wypuszczając dym z ust. Nawet to robi seksownie. Może zawód owiany złą sławą, ale dwóch stów za godzinę to byle kto nie dostaje, a to i tak stawki po znajomości.
Wracam do roboty. Myję szklanki, a w tym czasie przychodzą kolejni zawiani po sobocie. Im później, tym więcej. Pogoda sprzyja. Jakieś dzieciaki wpadają po frytki, para łebków na spacerze pyta o grzane wino. Staram się powstrzymać śmiech.
- Chłopie wina to tu nie było od czterdziestego piątego - odpowiadam.
- A grzane piwo?
- Mogę wam w mikrofali podgrzać - romantyk się znalazł pomiędzy blokami - ale jak chcesz coś dobrego na rozgrzewkę, to mogę po niezłym drinie zrobić - widzę, że dziewczynie świecą się oczy i zaraz namawiam, że może po jakimś słodkim.
Podrzucam butelką i dociskam młodzieńca. Mieszam na szybko kolory dla dziewczyny w shakerze. Następnie stawiam je na warstwie z wiśniówką. Radość w oczach. Dla niego coś mniej…
już wiem, że chce powiedzieć pedalskiego i ratuję go przed gafą, proponując coś w jego stylu.
Mocniejszy, mniej finezyjny, ale tani i dobry. Kasuję ich i patrzę jak się rozsiadają zadowoleni. Bez barmańskiego kantu, tylko dla zabawy usiadły dwa drinki, utarg wzrasta, więc szef się ucieszy, zwłaszcza że w nocy dwie maszyny opróżnili. Ogarniam bar oraz salę na czysto i siadam z książką, pilnując interesu. Wpada Andrzej, który na górniczej emeryturze poczuł czym jest życie. Przyjechał
kupionym za oszczędności Black Starem wypić colę i pogadać. Mam swoich klientów, lubię ich a oni mnie. Wybija czternasta. Przychodzi zmiana. Pożegnanie, słuchawki i książka w autobusie. Jadę do domu odpocząć przed nocnym spacerem ze Snoopym. Może uda mi się jeszcze trochę przespać.
Nie udało się. Czarne oczodoły śmierci wyrwały mnie z odrętwienia sennego.
Piję kawę i zaczynam się ubierać. Wiem, że ze zmrokiem po mnie przyjdą. Glany, bojówki i łańcuch. Nie ozdobny, ale ciężki, stalowy łańcuch z kłódką. Czarna bluza z luźnymi rękawami, a w rękawie pałka teleskopowa. Chusta pod szyję, kaptur, no i stara skórzana kurtka. Równo z zapadnięciem zimowego zmroku przyjechali po mnie. Snoopy i trzy inne Anioły. Wsiadam na piątego do starego golfa i słyszę informację od kierowcy.
- Słuchajcie mnie uważnie, bo to nie przelewki dzisiaj. Nie jedziemy tam się bawić w chowanego JASNE? - podnosi głos - na miejscu czeka na nas jeszcze jeden samochód i trochę ludzi, którzy dotarli na piechotę, jest nas dużo.
- Więc uważajcie, bo noc będzie zimna - wyłączam się, nie słucham go, wiem co mamy zrobić.
Na miejscu jest jakieś dwadzieścia osób. Plus lider, starszy facet w kaszkiecie i glanach. Łysy jak kolano, ale za to z gęstą siwą brodą i zaciętymi oczami.
- Uwaga, dzielimy się na zespoły po dwie osoby, tak żebyście mieli do siebie numery telefonów.
W razie czego możecie dzwonić do mnie. Robotę znacie, wiecie, po co tu jesteśmy. Zajmiemy się nimi bez taryfy ulgowej! Jak coś dzwońcie. I uwaga, w nocy ma być minus trzy, więc musimy się tym zająć dokładnie - ludzie biorą kontakty i zespołami ruszają na kraniec miasta. Tu są fabryki, pustostany i ruiny. Tu stoi kilka opuszczonych hal. Anioły dzielą się, kto gdzie idzie i zaraz dziesięć zespołów bierze się do przeczesywania terenu. Krok za krokiem idziemy ze Snoopym w okolicy rozpadającego się budynku przędzalni. Zaglądam do zrujnowanych pomieszczeń, gdzie rozkradziono wszystko, co się dało, nawet jak było przykręcone do podłogi. Zimne dziury okienne patrzą mi w głębię duszy. Idę dalej, udając że nie czuję niepokoju, chodząc nocą po starym pustostanie. Udaję, bo jestem to winien Snoopy'emu. Na tym polega nasza symbioza. Ja mu pomagam z Aniołami, on mi z koziołkiem. Zawsze sobie pomagamy. On też umarł i ja też umieram.
Patrzę przez okna na kolejne ruiny i pustostany. Rejon upadku, koniec miasta granicą istnienia.
Dalej nie ma nic, nie ma miasta, nie ma świata. A przecież to niegdyś był świat i tu ludzie budowali własnymi rękami lepszą przyszłość. Tu były biura, fabryki, jadalnie. Umarły porzucone, rozebrane z resztek i ogrodzone tabliczkami – „nie wchodzić, grozi zawaleniem”. Betonowe piekło je odrzuciło i odepchnęło poza siebie, jak złuszczony naskórek. Płaczę wewnątrz siebie, że nie mogę włączyć muzyki, która zabija w głowie te myśli. Beton się zmienia. Dopasowuje tak, by nic z niego nie mogło uciec.
I nagle widzimy na końcu korytarza lekkie, delikatne światło z jednego z pomieszczeń. Ruszamy powoli i ostrożnie. Bez słowa gotowi do użycia broni, którą mamy pochowaną. Idziemy wzdłuż opartej ściany, jak w jakiejś alegorii życia, wprost do bladego światła na końcu tego korytarza. I znajdujemy to, czego szukamy. Troje bezdomnych z nieletnim.
- Dobry wieczór - mówię spokojniej od Snoopy'ego, więc przyszła mi rola negocjatora tej ciężkiej sprawy - widzę, że mają państwo ognisko. To dobrze, bo noc ma być chłodna. Jesteśmy z fundacji Trzeci Anioł. Pomagamy bezdomnym, nieletnim oraz tym, którzy uciekli z domu.
- Tak? I czego chcesz? - odezwał się jeden z lokatorów tego przybytku, zaszczany, śmierdzący i w łachmanach. Drugi podobny. Trzeci wygląda podejrzanie lepiej, jest czysty, choć w brudnych ciuchach. Dobrze ostrzyżony i patrzy tylko w małe ognisko. No i dzieciak — chłopiec na oko czternastoletni. Brudny, ale na ulicy od niedawna. I już wiemy, o co chodzi.
- Chcemy tylko zaoferować pomoc. W nocy będzie zimno, możemy państwa odstawić do schroniska lub zostawić w spokoju. Wybór należy do państwa, ale chcielibyśmy, żeby ten chłopiec poszedł z nami do noclegowni dla nieletnich - mówię spokojnie i pozwalam usunąć się Snoopy'emu w cień korytarza. Musimy to rozegrać spokojnie i bez napięć.
- Spierdalaj kucu, nigdzie nie idę - jego krzyk szybko zostaje stłumiony przez ruch ręki fałszywego bezdomnego. Gruby temat. Snoopy pisze gdzie jesteśmy i że możliwe, że będziemy potrzebowali policji.
- Siłą nie możemy cię zabrać, ale w naszym ośrodku możesz spędzić noc w cieple, a rano zadecydujesz czy chcesz wrócić do rodziców, czy wolisz rozmawiać z człowiekiem z pomocy
społecznej - kiwnięcie głowy od Snoopy'ego. Dostał zwrotną wiadomość od kogoś, więc nie jesteśmy sami.
- Powiedziałem spierdalaj, czego kurwa nie rozumiesz!? - krzyczy mocniej i już go gest dilera nie podtrzymuje. Już jest naćpany, trzeba spokojnie odpuścić.
- Jeśli nie chcesz, nie musisz wracać do domu. Możesz zostać w naszym ośrodku, gdzie nikt cię nie skrzywi i gdzie będzie ciepło.
- Wypierdalaj, bo was zajebię - do akcji wkroczył diler - zabieraj swojego kumpla, czego kurwa nie rozumiesz?.
- Dobrze, już idziemy. Jeśli zmienicie zdanie, zostawiam numer do ośrodka - wycofuję się spokojnie, kładąc na ziemi wizytówkę Aniołów. Nie wyciągamy telefonów, idziemy w milczeniu patrząc przez ramię czy ktoś nie wyskakuje na nas z bronią. Jak nie, to zasadzka się udała. Policja jest w drodze, oni się tym zajmą, my tu jesteśmy bezsilni. Naćpany jest niebezpieczny. Tak giną ludzie. My ruszamy dalej. Szukamy. Nie każdemu damy radę pomóc. Nie każdy chce tej pomocy.
Mijamy się z ekipą, która wezwała policję w naszym imieniu, przekazujemy im szczegóły.
Dogadane, ruszamy dalej. Opuszczona stróżówka, pusto. Kawałek dalej jakiś magazyn, ale sprawdza go inna ekipa. W końcu dochodzi do placu po ruinach dawnej, ceglanej cementowni.
Przed zawaleniem się jednej ze ścian każdy znał to prawie zabytkowe miejsce z poprzedniego wieku. A może sprzed dwóch wieków. Każdy tu uciekał. Palimy po fajce przed bramą.
- Nie powinniśmy się rozdzielać - mówi Snoopy między kłębami dymu. Mówi, bo powinien to powiedzieć.
- Daj spokój. Znam te cegły. Ruszamy - odpowiadam i idę, jak zawsze w prawo do części biurowej. Nie ma dachu, są walające się cegły. Rozglądam się. Ja uciekałem do części przy piwnicach, gdzie się żaden żul nie kręcił. Całą tą ruinę od lat chcą rozbierać, a tymczasem stoi niczym nieregularne zęby i straszy. W oddali ciszę łamią koguty policyjne. Idioci przyjechali na sygnale. Palę, nasłuchując wycia i patrzę na niebo. Syreny milkną, ale szum zostaje. Dziwny, nieregularny, próbuję się w niego wsłuchać. Płacz. Idę między kupą gruzu, pozostałością po imprezach i zerwanych tablicach ostrzegających, żeby tu nie wchodzić. Pet zniknął pod butem.
Nasłuchuję dalej. W prawym rogu, w sypiącym się pokoju potargane jeansy, szary sweter i bure włosy. Siadam obok.
- Cześć Kaś.
- Hej - mówi zapłakana, pociągając nosem. Znam ją z ośrodka Aniołów. Jest tam częstym gościem. Wytrzeszczam wzrok w ciemność nocy.
- Matka czy ojciec?
- Matka. Ojca zwinęli wczoraj… - chlipie, a ja wiem, co jest dalej. Zwinęli go, więc ona uznała, że to wina małej. I biła. Biła, aż zachlała i padła. Dziewczyna wyciąga paczkę Marlboro i odpala jednego, krztusząc się płaczem. Też odpalam. W jej wieku nie paliłem. Chyba. A może paliłem.
- Jak wrócę, będzie biła dalej.
- Chodź ze mną do ośrodka.
- I co? Znowu do jakiejś świętojebliwej rodzinki? Znowu Iwona poudaje, że jest trzeźwa i się zmieniła. Trzy lata i dwa miesiące. Tylko trzy! - tyle jej zostało do osiemnastki. Wtedy ucieknie, wyjedzie, wyprowadzi się na swoje. Jak zawsze spyta, czy dam jej kasę, żeby mogła przekimać w hostelu na złodziejstwie. Może mi sprzedać fajki albo może mi pokazać, co zechcę. Wszystko, byle nie wracać do domu.
- Choć do ośrodka - śmieję się - prześpij się w ośrodku, a rano policja cię do domu odwiezie.
Znowu, jak zawsze.
- A może do bidula mnie wezmą? Będzie lepiej? Serio mi to powiesz? - i wzięła mnie pod włos.
Nie, nie powiem, daję jej się wygadać i wypłakać. Nie zabraniam palić.
- Życie jest zawsze szambem.
- Nie. Ale bywa.
- A kiedy niby nie bywa? Kiedy matka udaje trzeźwą? - znowu cisza. Pojawia się Snoopy. Nie jestem dobry w pocieszaniu. A może to mnie ktoś powinien pocieszyć. Gadamy we dwoje z dziewczyną. Prześpi noc w ośrodku, ale rano idzie na swoje. Żadnej policji. I mam z nią zostać.
Więc zostaję. Siedzę z nią w małym pokoju z łóżkiem i lampką w kształcie misia. Przeznaczony jest dla kobiet uciekających od mężów, bitych dzieci i dla wszystkich innych uciekinierów.
- Czy moi rodzice piją u ciebie?
- Nie. Nie przychodzą do Maxima.
- Ale inni przychodzą. I sprzedajesz im? A jak oni też biją dzieci?
- A skąd wiesz, że biją?
- Bo biją. Wszyscy rodzice piją i biją.
- Nie wszyscy.
- A twoi pili?
- Pili.
- A bili?
- Nie bili - kłamię. Nawet sam nie wiem czemu... żeby bronić pijaństwa rodziców?
- Kłamiesz. Wiem, że bili.
- A kto ci tak powiedział?
- Ostatnio siedziałam tu ze Snoopym.
- To papla. A poznał mnie jak już nie mieszkałem u rodziców.
- Mówił, że mieszkałeś u ciotki, bo matka cię biła różańcem.
- Nie różańcem - uśmiecham się lekko. Brzmi to tak absurdalnie, że pasuje do mojej matki - i nie biła tak naprawdę. To inna sytuacja. A po ci to opowiadał?
- Bo pytałam - uśmiecha się dumnie spod opatrzonej skroni.
- Pytałaś, czy matka mnie biła?
- Pytałam czy dziecko pijanych starych może wyrosnąć na kogoś fajnego.
- Jeśli Snoopy jest fajny to tak - oburzam się złośliwie.