Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bez celu. Część 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez celu. Część 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Za­spa­ny stróż w ogrom­nym ko­żu­chu, na­rzu­co­nym na ple­cy, za­trza­snął bra­mę i zie­wa­jąc sze­ro­ko, cięż­kim kro­kiem po­wra­cał ku swo­jej no­rze piw­nicz­nej, do któ­rej po­trze­ba było prze­cho­dzić przez za­śnie­żo­ne po­dwór­ko i spusz­czać się po wy­śli­zgłych, ka­mien­nych schod­kach w ciem­ną, dusz­ną, cze­luść su­te­ry­ny.

Za nim szedł mło­dy czło­wiek w ba­ra­niej cza­pecz­ce, na­su­nię­tej na uszy, w ku­sej li­siur­ce pia­sko­we­go ko­lo­ru i w głę­bo­kich ka­lo­szach.

W po­ło­wie po­dwór­ka za­trzy­mał się i jak­by przy­po­mniaw­szy so­bie, że nie opła­cił na­leż­ne­go ha­ra­czu do­mo­we­mu Cer­be­ro­wi, za­czął szyb­ko grze­bać zgra­bia­łe­mi rę­ko­ma w kie­sze­niach, szu­ka­jąc obo­wiąz­ko­wej „dy­chy.”

Szu­kał wi­docz­nie na­próż­no, bo zwró­cił się do stró­ża, i, jak­by uspra­wie­dli­wia­jąc się przed nim, rzekł:

– Nie mam drob­nych, An­to­ni… do­sta­nie – cie ju­tro po­dwój­nie, tyl­ko mi przy­po­mnij­cie, mo­iście­wy!…

An­to­ni wy­ro­zu­mia­le kiw­nął gło­wą i mruk­nął:

– Nie uciek­nie!…

Mło­dy czło­wiek skie­ro­wał się szyb­kim kro­kiem ku pra­wej ofi­cy­nie, ale zno­wu przy­sta­nął i spy­tał:

– Jest może co dla mnie?…

– A som ta ja­kieś pa­pie­ry, jest i list.

– To daj­cie!

– Po­cze­ka pon?

– Po­cze­kam… albo zej­dę do was; co ma­cie wy­ła­zić z izby.

– Mróz be­stya bie­rze!

– A szczy­pie, aż.. Któ­ra to może być go­dzi­na?…

– Be­dzie kole trze­ciej, może i wię­cej… Niech się ta pon tro­cha ścia­ny trzy­ma­ją, bo śli­zgo, za­mar­z­ło z wie­czo­ra…

Scho­dzi­li omac­kiem, ostroż­nie, aby nie upaść.

W ciem­nej sion­ce An­to­ni przy­sta­nął przy swo­ich drzwiach i jak­by na­my­śla­jąe się chwi­lę, ziew­nął sze­ro­ko i zni­żo­nym gło­sem szep­nął:

– A le­wi­ro­wy zno­wuj dwa razy dzi­siaj py­tał się za pa­nem.

– Dwa razy? cze­goż chciał?…

– Abo to­po­wi!… coś tam w ucząst­ku pew­nie po­trze­bu­ją od pana.

– Prze­cie pasz­port da­łem!…

– A no jest.

– No, więc?…

– Cho­le­ra go tam wie, o co mu cho­dzi!…. Tera ta­kie cza­sy, co to… nie trza panu ga­dać. Dziw­no mu, co pon tak póź­no co­dzień wra­ca, nad ra­nem… py­tał, czy pon za­wczo… raj no­co­wał w domu.

– A co­ście po­wie­dzie­li?…

– Pe­dzia­łem… pe­dzia­łem: czy jo wiem?… Co mia­łem pe­dzieć!… Bo i praw­da, może ta czło­wiek wie­dzieć, któ­ry le­ka­tor no­cu­je, a któ­ry nie no­cu­je… Jak się tra­fi; abo ta moja rzec!…

– Uhm!… tak.

Na­sta­ła zno­wu chwi­la mil­cze­nia.

Stróż wi­docz­nie miał coś jesz­cze na ję­zy­ku, bo czo­chrał się w gło­wę i zwle­kał, za­miast wejść do izby po zo­sta­wio­ne li­sty i pi­sma.

– W kuż­dym ra­zie, może le­piej be­dzie, jak pon… jak pon kil­ka dni po­sie­dzi w domu, nie wy­cho­dząc. I tak psią­krew zima, że psa żal na uli­ce pu­ścić.

– My­śli­cie?…

– A niby tak uwa­żam, ale… zresz­tom, to nie mojo rzec, tyl­ko pa­no­wa. Za­raz ci wy­nio­sę te pa­pie­ry.

Skrzyp­nę­ła klam­ka i z otwar­tych drzwi buch­nę­ła kwa­śna, wil­got­na para, prze­sy­co­na wy­zie­wa­mi ludz­kie­mi i stę­chli­zną.

Mło­dy czło­wiek po­zo­stał w sion­ce sam, wy­cze­ku­jąc.

Pi­skli­wy, ochry­pły głos szcze­ka­ją­ce­go kun­dla i płacz obu­dzo­ne­go dziec­ka w izbie zmą­cił noc­ną ci­szę pod­zie­mia.

Z po za drzwi sły­chać było zie­wa­nie An­to­nie­go i per­swa­zye, ro­bio­ne wrza­skli­we­mu pie­sko­wi.

– Ci­choj, ci­choj Fi­luś, cho­ro­bo za­tra­co­na!… to prze­cież swój!… nie zwą­cha­łeś swe­go?…. Masz też cze­go uja­dać?… prze­cie to pan Le­bic­ki z trze­cie­go pię­tra. No, stul­że pysk, pie­sku, bo dzie­ci­ska po­bu­dzisz!… Stul mor­dę, po­wie­dam ci po do­bro­ci!…

Po chwi­li wy­su­nę­ła się ręka przez uchy­lo­ne drzwi z pacz­ką li­stów i ga­zet.

– Jest pon tam?… pro­szę.

– Dzię­ku­ję wam, An­to­ni!

– Wię­cej, zda­je się nimo; a jak­by było, to za dnia znaj­dę i od­nio­sę.

– Do­bra­noc wam!

– Do­bra­noc.

Le­bic­ki wy­win­do­wał się z po­wro­tem na po­dwór­ko i przy mi­go­tli­wym bla­sku ga­zo­wej la­tar­ni, roz­pra­sza­ją­cej ską­pem świa­tłem ciem­no­ści du­żej, skle­pio­nej sie­ni, za­czął uważ­nie prze­glą­dać ode­bra­ną kor­re­spon­den­cyę.

Ścią­gła, bla­da twarz jego, pra­wie bez za­ro­stu jesz­cze, oży­wi­ła się bły­skiem za­do­wo­le­nia, gdy mię­dzy ga­ze­ta­mi zna­lazł nie­du­ży list, za­adre­so­wa­ny drob­nem, „okrą­głem pi­smem; scho­wał go szyb­ko w za­na­drze i wszedł we drzwi, pro­wa­dzą­ce na scho­dy pra­wej ofi­cy­ny.

Przy świe­tle za­pał­ki rą­czym, lecz ci­chym kro­kiem wy­do­stał się na trze­cie pię­tro, ostroż­nie, bez sze­le­stu, wło­żył klucz do za­trza­sku i otwo­rzyw­szy drzwi, wsu­nął się jak cień do ma­lut­kie­go przed­po­ko­ju, w któ­rym na­ma­cał na sto­li­ku lich­tarz ze świe­cą i przy­go­to­wa­ne wi­docz­nie za­pał­ki.

Zdjąw­szy tyl­ko za­śnie­żo­ne ka­lo­sze, nie roz­bie­ra­jąc się, wszedł na pal­cach do miesz­ka­nia i osła­nia­jąc dło­nią świa­tło za­pa­lo­ne, jak­by się oba­wiał zbu­dzić kogo, po ci­chut­ku pod­szedł do biur­ka mię­dzy dwo­ma okna­mi; po­sta­wił na niem świe­cę, za­ło­żył na nią da­szek z nie­bie­skiej bi­buł­ki i przez chwi­lę na­słu­chi­wał uważ­nie.

W miesz­ka­niu była ci­sza; na ścia­nie ty­ko­tał tyl­ko mia­ro­wo wi­szą­cy ze­gar z po­pier­siem Ko­ściusz­ki, a w klat­ce u okna z bia­łe­mi fi­ran­ka­mi, za­trze­po­tał zbu­dzo­ny szczy­gieł i prze­krzy­wia­jąc głów­kę, ci­chu­te­niecz­ko za­pisz­czał, jak­by się dzi­wiąc:

– Co to?… już świt?

Le­bic­ki przez chwi­lę stał nie­po­ru­szo­ny, spo­glą­da­jąc na ko­ta­rę, któ­ra za­sła­nia­ła są­sia­du­ją­cą z po­ko­jem al­ko­wę; w al­kie­rzu pa­li­ło się mdłe świa­teł­ko lamp­ki noc­nej.

Ostroż­nie, bez sze­le­stu, zdjął z sie­bie li­siur­kę i uło­żył ją na krze­śle, po­tem zzięb­nię­te ręce roz­grzał so­bie nad świe­cą i usiadł­szy przy biur­ku, wy­jął z kie­sze­ni list, no­życz­ka­mi roz­ciął ko­per­tę i z wiel­kiem za­ję­ciem czy­tać za­czął.

List był pi­sa­ny na cien­kim pa­pie­rze du­żem, ener­gicz­nem pi­smem, któ­re na pierw­szy rzut oka sta­no­wi­ło wy­dat­ne prze­ci­wień­stwo z drob­nym, okrą­głym cha­rak­te­rem ad­re­su na ko­per­cie.

Dla gra­fo­lo­ga ta róż­ni­ca ka­li­gra­ficz­na świad­czyć mo­gła nie tyl­ko o dwóch od­mien­nych rę­kach, ale i o dwóch cał­kiem róż­nych in­dy­wi­du­al­no­ściach pi­szą­cych.

Bez na­głów­ka i bez daty roz­po­czy­nał się list temi sło­wy:

„Nie przez go­łę­bia, lecz przez kru­ka po­sła­ła­bym wam to pi­smo, ko­cha­ny pa­nie Ed­mun­dzie…

A wie­cie, cze­mu przez kru­ka?… naj­pierw dla­te­go, że onby taką ład­ną, czar­ną pla­mę stwa­rzał na za­śnie­żo­nem tle obec­nej zimy, a po­wtó­re dla­te­go, że to ptak bar­dziej sym­bo­licz­ny na­szych cza­sów i uspo­so­bień, a wresz­cie i z tego po­wo­du, że nie we­so­łe wie­ści prze­słać Wam mu­szę.

Mat­kę moją za­sta­łam w bar­dzo złym sta­nie. Nie­ma się co łu­dzić, to rak!… Le­ka­rze osta­tecz­nie zde­cy­do­wa­li, że ta na­rośl pod ło­pat­ką, to zło­śli­wy no­wo­twór i że bez ope­ra­cyi się nie obej­dzie.

Chcą kra­jać i to jak­na­ry­chlej.

Nie­po­dob­na się sprze­ci­wiać, cho­ciaż re­zul­tat bar­dzo wąt­pli­wy w tak póź­nym wie­ku i przy tak wą­tłych si­łach pa­cy­ent­ki.

Pod­łym pra­wom na­tu­ry trze­ba się pod­dać; po­wie­dzia­łam to so­bie i jak za­wsze, je­stem na wszyst­ko zre­zy­gno­wa­ną.

Po­zna­je­cie mnie chy­ba po ta­kim sto­icy­zmie, praw­da?…

Na ra­zie tedy mu­szę tu dłu­żej po­zo­stać i nie­ste­ty, wszyst­kie inne moje pla­ny i ro­bo­ty za­wie­sić na czas ja­kiś na haku prze­zna­cze­nia.

Nie my­śl­cie jed­nak, żem się dała tak sa­mo­lub­nie za­skle­pić w oso­bi­stych kło­po­tach i tro­skach. Jed­nost­ka ludz­ka nie na­le­ży do sie­bie, tyl­ko do ogó­łu, a co to ogół ob­cho­czić może, że czy­jaś mat­ka, sta­rusz­ka pra­wie sześć­dzie­się­cio­let­nia ma raka i musi prze­cho­dzić cięż­ką opo­ra­cyę?… Or­ga­nizm spo­łecz­ny ma tak­że swo­je wrzo­dy, bo­lącz­ki i na­ro­śla, któ­re le­czyć i usu­wać na­le­ży.

My, spo­łecz­ni­cy, mamy za­tem obo­wiąz­ki, któ­rych ani na chwi­lę za­nie­dby­wać nie wol­no, pod hań­bą sprze­nie­wie­rze­nia się ha­słom i ide­ałom, wy­peł­nia­ją­cym pust­kę na­sze­go ży­wo­ta.

Więc każ­dą wol­ną chwi­lę po­świę­cam tu­taj ro­bo­cie; wierz­cie mi, że nie próż­nu­ję!… Szko­da tyl­ko, że tak mało mam tu sku­tecz­nej po­mo­cy. Po­trze­bo­wa­ła­bym ja­kiej mło­dej, twór­czej, sprę­ży­stej sily, ot np. Was, ko­cha­ny Ed­mun­dzie!

Brak mi tu­taj na­sze­go So­ko­li­ka, tak dla spra­wy pu­blicz­nej, jak i dla oso­bi­stych wzglę­dów. My­śla­łam już o tem, czy­by Was nie ścią­gnąć do nas, cho­ciaż na jaki ty­dzień, ale Ró­zia za­mar­twi­ła­by się tam bez swe­go ga­gat­ka i zresz­tą wiem… że je­ste­ście te­raz po­trzeb­ni na miej­scu i że jako pra­wa ręka Zeu­sa, mu­si­cie mieć ro­bo­ty peł­ne­mi gar­ścia­mi.

Ani so­bie wy­obra­zić mo­że­cie, jaka dum­na je­stem z tego, żem Was dla na­szych ce­lów po­zy­ska­ła, zem pierw­sza od­kry­ła w Wa­szym du­chu ten styg­mat wy­bra­nych i po­wo­ła­nych-; któ­rym nie wol­no stać na ubo­czu bez­czyn­nie!

Pa­mię­ta­cie ten wie­czór, kie­dy­ście de­kla­mo­wa­li „Odę do mło­do­ści” na ze­bra­niu u Ro­mec­kich?… Mam Was cią­gle przed oczy­ma z tym ko­smy­kiem kru­czych wło­sów, spa­da­ją­cych na ala­ba­stro­we czo­ło, z temi ciem­ne­mi śle­pia­mi, któ­re go­rza­ły ja­kimś czar­nym pło­mie­niem, z tą bla­dą od wzru­sze­nia mło­dzień­czą twa­rzą An­ti­no­usa i Ham­le­ta w jed­nej po­sta­ci!…

Pa­mię­ta­cie, jak się moja Bron­ka, w pen­sy­onar­skim jesz­cze mun­dur­ku wte­dy, roz­be­cza­ła na cały głos i ucie­kła z po­ko­ju?… To była chwi­la pięk­na, wznio­sła, zbra­ta­nia na­szych dusz, Ed­mun­dzie!

Bron­ka bawi tu ze mną przy Mat­ce i opie­ku­je się Nią, jak uro­dzo­na sio­stra Mi­ło­sier­dzia, nie tyl­ko jako naj­młod­sza i naj­uko­chań­sza cór­ka.

O Was mówi bar­dzo czę­sto, a za­wsze z tą ci­chą, głę­bo­ką ad­o­ra­cyą pod­lot­ka, któ­ry w ośm­na­stym roku ży­cia sam jesz­cze do­brze nie wie, czem jest: gą­siąt­kiem, do­pie­ro co wy­pie­rzo­nem, czy ko­bie­tą?

Nie zdo­by­ła­by się na od­wa­gę sama na­pi­sać do Was cały list, ale do­pra­sza się, aby cho­ciaż moje li­sty ad­re­so­wać mo­gła wła­sną ręką i wi­dzę, jaką to tej dzier­lat­ce przy­jem­ność spra­wia."

Le­bic­ki za­trzy­mał się, prze­tarł czo­ło i owi­ja­jąc na pal­cu kru­czy ko­smyk spa­da­ją­cych wło­sów, za­my­ślił się; kształt­ne, jak dłu­tem wy­kro­jo­ne usta So­ko­li­ka po­ru­szył uśmiech ta­jem­ni­czy.

Zda­wa­ło się, że przez chwi­lę za­po­mniał zu­peł­nie o nie­do­czy­ta­nym li­ście i wy­biegł my­ślą gdzieś da­le­ko po za te ci­che czte­ry ścia­ny swe­go miesz­kan­ka na trze­ciem pię­trze, po nad za­śnie­żo­ne da­chy, lśnią­ce się bia­ło­ścią ca­łu­nów w księ­ży­co­wym bla­sku, da­le­ko, da­le­ko… przez roz­ło­gi zi­mo­wej nocy, w kra­inę wio­sen­ną ma­rzeń mło­dzień­czych.

I sie­dział tak czas ja­kiś, za­pa­trzo­ny w pło­mień świe­cy, aż go zbu­dził z za­my­śle­nia ci­chy, słod­ki głos ko­bie­cy z po za ko­ta­ry, wo­ła­ją­cy to­nem dziw­nej do­bro­ci i tro­skli­wo­ści:

– Mun­dziu!… Mun­dziu!…. ty jesz­cze nie śpisz?… cze­mu się nie po­ło­żysz?… To musi być już bar­dzo póź­no!… Za­snę­łam po dru­giej, a cie­bie jesz­cze nie było.

Le­bic­ki wstał i pod­szedł do al­ko­wy ze sło­wa­mi:

– Zbu­dzi­łem cię, Ró­ziu?… prze­pra­szam.

– Daw­no wró­ci­łeś?

– Przed kwa­dran­sem.

– A coś ro­bił?

– Czy­ta­łem list Strzał­ków­ny. Wy­obraź so­bie, pi­sze mi, że le­ka­rze stwier­dzi­li raka u jej mat­ki.

– O mój Boże!… bied­na sta­ra. Cóż te­raz bę­dzie?…

– Mają jej ro­bić ope­ra­cyę.

– Co za nie­szczę­ście, co za nie­szczę­ście!… So­ko­lik od­su­nął ko­ta­rę i usiadł na łóż­ku sio­stry.

Ze­gar gło­sem sta­re­go zrzę­dy, sy­cząc i war­cząc, wy­dzwo­nił czwar­tą nad ra­nem, jak gdy­by zły i po­draż­nio­ny upo­mi­nał ro­dzeń­stwo:

– A idź­cież raz spać, za­miast po nocy roz­mów­ki pro­wa­dzić!….

Ro­dzeń­stwo jed­nak nie zda­wa­ło się ro­zu­mieć tego upo­mnie­nia i po­mi­mo spóź­nio­nej pory nie za­bie­ra­ło się wca­le do spo­czyn­ku.

– A co jesz­cze pi­sze Se­wer­ka? – spy­ta­ła roz­bu­dzo­na sio­stra.

– Me do­czy­ta­łem do koń­ca.

– Bro­nia jest z nią?

– Tak, do­zo­ru­je mat­ki.

– Po­czci­wa!… ona jed­na z nich wszyst­kich ma naj­lep­sze ser­ce. Pew­na je­stem, że naj­sil­niej od­czu­wa to nie­szczę­ście.

Za­my­śli­ła się smut­no i szep­nę­ła po chwi­li:

– Coby to bie­dac­two zro­bi­ło, gdy­by broń Boże sta­ra umar­ła!…

– Ma prze­cież sio­stry…

– No, to nie wiel­ka opie­ka dla niej! Tam­te dwie czem in­nem za­ję­te, nie mia­ły­by na­wet cza­su trosz­czyć się o nią; zresz­tą, dla dziew­czy­ny zo­stać bez mat­ki, to więk­sze sie­roc­two, ni­że­li nie mieć wca­le ro­dzi­ców!…

Wes­tchnę­ła głę­bo­ko i od­wró­ci­ła gło­wę do ścia­ny, gdzie nad łóż­kiem wi­sia­ły dwie fo­to­gra­fie w drew­nia­nych, laub­ze­go­wych ram­kach, ko­bie­ty lat śred­nich z dziec­kiem na ko­la­nach i męż­czy­zny z książ­ką w ręku, opar­te­go o ko­lum­nę mar­mu­ro­wą.

Ko­bie­ta o ła­god­nych, szla­chet­nych ry­sach mia­ła wy­raz za­tro­ska­nia i me­lan­cho­lii­nej za­du­my, męż­czy­zna ja­kąś wy­zy­wa­ją­cą, ener­gicz­ną, pew­ną sie­bie fi­zy­ogno­mię; wy­glą­dał tro­chę na ak­to­ra, po­zu­ją­ce­go w bo­ha­ter­skiej roli.

Po fa­mi­lij­nem po­do­bień­stwie nie trud­no było na pierw­szy rzut oka po­znać ro­dzi­ców Ro­za­lii i Ed­mun­da Le­bic­kich.

Szcze­gól­niej twarz So­ko­li­ka w naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­stycz­nych szcze­gó­łach, jak wy­dat­ne czo­ło, kształt­ny nos i głę­bo­kie, by­stre, wy­mow­ne oczy, przy­po­mi­na­ła rysy ojca.

Ed­mund po­chy­lił się nad sio­strą i z czu­ło­ścią uca­ło­wał ją w skroń, ze sło­wa­mi:

– Ty coś wiesz o tem naj­le­piej, praw­da?

– O czem?

– Co to sie­roc­two dziew­czy­ny, gdy utra­ci mat­kę.

Spoj­rza­ła na nie­go i z nie­wy­mow­ną tkli­wo­ścią w gło­sie rze­kła, od­gar­nia­jąc mu z czo­ła nie­sfor­ny ko­smyk wło­sów:

– A niby ty, mój So­ko­li­ku, nie od­czu­wa­łeś tego ra­zem ze mną!

Przy­ci­snął so­bie jej rękę do ust i od­parł:

– Ja nie tyle; mia­łem prze­cież dru­gą ma­tuch­nę w to­bie. A któż to wy­cho­wał ta­kie­go wiel­kie­go dry­bla­sa, jak nie ty?… Kto się za­mę­czał i o su­chej buł­ce bie­gał z lek­cy i na lek­cyę, aby za­ro­bić na moje utrzy­ma­nie, kto mnie uczył i do szko­ły po­sy­łał, kto cho­dził w dziu­ra­wych trze­wi­kach, abym tyl­ko ja miał całe buty?… Nie kne­bluj mi ust, nie za­ty­kaj, bo co praw­da, to praw­da!… A kto dzi­siaj kar­mi ta­kie­go dar­mo­zja­da, po­mi­mo, że go wy­rzu­ci­li z po­li­tech­ni­ki, jak nie ma­tecz­ka?…. Aha!… wi­dzisz!… my­ślisz, że ja o tem choć na chwi­lę za­po­mi­nam?…

– Mun­dek, prze­stań!… idź so­bie, bo mi się spać chce! – prze­rwa­ła mu, ale on nie po­zwa­lał so­bie ust za­tkać i ob­ca­ło­wu­jąc ręce sio­stry, mó­wił da­lej:

– A wła­śnie, że nie prze­sta­nę!… wła­śnie, że będę aż do raua po­wta­rzał ca­łe­mu świa­tu: „Mam sio­stru­chę, któ­ra mi była i mat­ką, i oj­cem, i ży­wi­ciel­ką, i kie­row­nicz­ką, i wszyst­kiem na świe­cie!…” Tak jest, i co mi zro­bisz?… Wsty­dzisz się, żeś wy­cho­wa­ła i wy­kar­mi­ła ta­kie­go wał­ko­nia, któ­ry cię tyl­ko ob­ja­da i po no­cach się włó­czy, a kie­dy wró­ci, to ci jesz­cze spać nie daje?… No lulu, lulu moja sta­rusz­ko…. Aaa! aaa!… a.. kot­ki dwa, sza­re, bure oby­dwa!… Za­my­kaj oczki i śpij!

Pod­niósł jej gło­wę z po­dusz­ki, przy­tu­lił so­bie do pier­si i ko­ły­sząc ją w ob­ję­ciach, jak małe dziec­ko, po­wta­rzał:

– Za­raz mi oczki zmru­żyć i grzecz­nie za­snąć, bo rano pa­nien­ka musi wsta­wać do szko­ły! a Mun­dzio bę­dzie się wy­le­gi­wał swo­im zwy­cza­jem do po­łu­dnia.

Za­rzu­ci­ła mu ra­mio­na na szy­ję z piesz­czo­tą mat­ki i spy­ta­ła:

– A co­że­ście tak dłu­go ro­bi­li dzi­siaj?…. Łań­ski wró­cił?…

– Zeus?

– Wasz Zeus!… pre­zy­do­wał?

Le­bic­ki spo­waż­niał; ścią­gnął brwi, usta ze­sznu­ro­wał i po chwi­li na­my­słu od­rzekł:

– Wła­śnie, że­śmy cze­ka­li na nie­go nada­rem­nie! Miał wró­cić i coś go wi­docz­nie za­sko­czy­ło. Bez nie­go, jak bez gło­wy!… wiesz prze­cie. A tu jest kil­ka bar­dzo waż­nych spraw do za­de­cy­do­wa­nia. Oba­wia­my się, czy go po dro­dze nie cap­nę­li. Wspa­nia­ły czło­wiek, ale ry­zy­kant sza­lo­ny!… Wiesz, on mi nie­kie­dy na­sze­go ojca przy­po­mi­na!

Twarz Ro­za­lii w jed­nej chwi­li zmie­ni­ła po­god­ny wy­raz, spo­sęp­nia­ła, jak gdy­by się cie­niem po­kry­ła; uśmiech po­god­ny na jej ustach zgasł, niby świa­teł­ko na­gle zdmuch­nię­te.

Spu­ści­ła gło­wę na pier­si i spló­tł­szy na nich ręce, po­wie­dzia­ła z wes­tchnie­niem:

– Zda­je ci się!… co ty mo­żesz są­dzić o tem!…. Al­boż ty ojca pa­mię­tasz?

– Dla­cze­goż­by nie?

– Mia­łeś za­le­d­wie dwa­na­ście lat, kie­dy oj­ciec… wy­je­chał.

– To i cóż z tego!… za­pa­mię­ta­łem do­brze jego rysy, jego ru­chy i głos. Miał zwy­czaj pod­no­sić gło­wę, przy­mru­żać oczy i ge­sty­ku­lo­wać pra­wą ręką, kie­dy mó­wił coś z prze­ję­ciem, praw­da?… O, głos jego to mi brzmi jesz­cze w uszach wy­raź­nie, jak gdy­bym go sły­szał, gdy de­kla­mo­wał swo­je wier­sze. Sama mi prze­cież mó­wi­łaś, że głos mam tro­chę do nie­go po­dob­ny.

Sio­stra za­sło­ni­ła so­bie twarz rę­ko­ma i szep­nę­ła, jak­by do sie­bie:

– Oby tyl­ko głos!…

So­ko­lik do­sły­szał te sło­wa jed­nak i po­smut­niał, oparł czo­ło na ręce i przez chwi­lę za­milkł.

Wspo­mnie­nie ojca wi­docz­nie po­ru­szy­ło w oboj­gu ja­kąś bo­le­sną stru­nę, bo nie śmie­li so­bie w oczy spoj­rzeć i po­wró­cić do tego sa­me­go te­ma­tu.

– A mnie się za­wsze zda­je – za­czął Le­bic­ki ci­szej, nie­śmia­łym ja­kimś to­nem,– że oj­ciec nie zgi­nął i że on jesz­cze kie­dyś po­wró­ci. Zo­ba­czysz!… mnie prze­czu­cia nie mylą.

Zni­ży­ła rów­nież głos i szep­tem rze­kła:

– Może być… Ale mamy i tak nie za­sta­nie!

On de­li­kat­nie ujął jej gło­wę w obie ręce, przy­bli­żył do sie­bie i spoj­rzaw­szy jej w oczy głę­bo­ko, spy­tał:

– Ty mu nig­dy już nie prze­ba­czysz?… Za­mknę­ła po­wie­ki, uni­ka­jąc wzro­ku bra­ta i od­po­wie­dzia­ła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: