- W empik go
Bez celu. Część 1 - ebook
Bez celu. Część 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 290 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zaspany stróż w ogromnym kożuchu, narzuconym na plecy, zatrzasnął bramę i ziewając szeroko, ciężkim krokiem powracał ku swojej norze piwnicznej, do której potrzeba było przechodzić przez zaśnieżone podwórko i spuszczać się po wyślizgłych, kamiennych schodkach w ciemną, duszną, czeluść suteryny.
Za nim szedł młody człowiek w baraniej czapeczce, nasuniętej na uszy, w kusej lisiurce piaskowego koloru i w głębokich kaloszach.
W połowie podwórka zatrzymał się i jakby przypomniawszy sobie, że nie opłacił należnego haraczu domowemu Cerberowi, zaczął szybko grzebać zgrabiałemi rękoma w kieszeniach, szukając obowiązkowej „dychy.”
Szukał widocznie napróżno, bo zwrócił się do stróża, i, jakby usprawiedliwiając się przed nim, rzekł:
– Nie mam drobnych, Antoni… dostanie – cie jutro podwójnie, tylko mi przypomnijcie, moiściewy!…
Antoni wyrozumiale kiwnął głową i mruknął:
– Nie ucieknie!…
Młody człowiek skierował się szybkim krokiem ku prawej oficynie, ale znowu przystanął i spytał:
– Jest może co dla mnie?…
– A som ta jakieś papiery, jest i list.
– To dajcie!
– Poczeka pon?
– Poczekam… albo zejdę do was; co macie wyłazić z izby.
– Mróz bestya bierze!
– A szczypie, aż.. Która to może być godzina?…
– Bedzie kole trzeciej, może i więcej… Niech się ta pon trocha ściany trzymają, bo ślizgo, zamarzło z wieczora…
Schodzili omackiem, ostrożnie, aby nie upaść.
W ciemnej sionce Antoni przystanął przy swoich drzwiach i jakby namyślająe się chwilę, ziewnął szeroko i zniżonym głosem szepnął:
– A lewirowy znowuj dwa razy dzisiaj pytał się za panem.
– Dwa razy? czegoż chciał?…
– Abo topowi!… coś tam w ucząstku pewnie potrzebują od pana.
– Przecie paszport dałem!…
– A no jest.
– No, więc?…
– Cholera go tam wie, o co mu chodzi!…. Tera takie czasy, co to… nie trza panu gadać. Dziwno mu, co pon tak późno codzień wraca, nad ranem… pytał, czy pon zawczo… raj nocował w domu.
– A coście powiedzieli?…
– Pedziałem… pedziałem: czy jo wiem?… Co miałem pedzieć!… Bo i prawda, może ta człowiek wiedzieć, który lekator nocuje, a który nie nocuje… Jak się trafi; abo ta moja rzec!…
– Uhm!… tak.
Nastała znowu chwila milczenia.
Stróż widocznie miał coś jeszcze na języku, bo czochrał się w głowę i zwlekał, zamiast wejść do izby po zostawione listy i pisma.
– W kużdym razie, może lepiej bedzie, jak pon… jak pon kilka dni posiedzi w domu, nie wychodząc. I tak psiąkrew zima, że psa żal na ulice puścić.
– Myślicie?…
– A niby tak uważam, ale… zresztom, to nie mojo rzec, tylko panowa. Zaraz ci wyniosę te papiery.
Skrzypnęła klamka i z otwartych drzwi buchnęła kwaśna, wilgotna para, przesycona wyziewami ludzkiemi i stęchlizną.
Młody człowiek pozostał w sionce sam, wyczekując.
Piskliwy, ochrypły głos szczekającego kundla i płacz obudzonego dziecka w izbie zmącił nocną ciszę podziemia.
Z po za drzwi słychać było ziewanie Antoniego i perswazye, robione wrzaskliwemu pieskowi.
– Cichoj, cichoj Filuś, chorobo zatracona!… to przecież swój!… nie zwąchałeś swego?…. Masz też czego ujadać?… przecie to pan Lebicki z trzeciego piętra. No, stulże pysk, piesku, bo dzieciska pobudzisz!… Stul mordę, powiedam ci po dobroci!…
Po chwili wysunęła się ręka przez uchylone drzwi z paczką listów i gazet.
– Jest pon tam?… proszę.
– Dziękuję wam, Antoni!
– Więcej, zdaje się nimo; a jakby było, to za dnia znajdę i odniosę.
– Dobranoc wam!
– Dobranoc.
Lebicki wywindował się z powrotem na podwórko i przy migotliwym blasku gazowej latarni, rozpraszającej skąpem światłem ciemności dużej, sklepionej sieni, zaczął uważnie przeglądać odebraną korrespondencyę.
Ściągła, blada twarz jego, prawie bez zarostu jeszcze, ożywiła się błyskiem zadowolenia, gdy między gazetami znalazł nieduży list, zaadresowany drobnem, „okrągłem pismem; schował go szybko w zanadrze i wszedł we drzwi, prowadzące na schody prawej oficyny.
Przy świetle zapałki rączym, lecz cichym krokiem wydostał się na trzecie piętro, ostrożnie, bez szelestu, włożył klucz do zatrzasku i otworzywszy drzwi, wsunął się jak cień do malutkiego przedpokoju, w którym namacał na stoliku lichtarz ze świecą i przygotowane widocznie zapałki.
Zdjąwszy tylko zaśnieżone kalosze, nie rozbierając się, wszedł na palcach do mieszkania i osłaniając dłonią światło zapalone, jakby się obawiał zbudzić kogo, po cichutku podszedł do biurka między dwoma oknami; postawił na niem świecę, założył na nią daszek z niebieskiej bibułki i przez chwilę nasłuchiwał uważnie.
W mieszkaniu była cisza; na ścianie tykotał tylko miarowo wiszący zegar z popiersiem Kościuszki, a w klatce u okna z białemi firankami, zatrzepotał zbudzony szczygieł i przekrzywiając główkę, cichutenieczko zapiszczał, jakby się dziwiąc:
– Co to?… już świt?
Lebicki przez chwilę stał nieporuszony, spoglądając na kotarę, która zasłaniała sąsiadującą z pokojem alkowę; w alkierzu paliło się mdłe światełko lampki nocnej.
Ostrożnie, bez szelestu, zdjął z siebie lisiurkę i ułożył ją na krześle, potem zziębnięte ręce rozgrzał sobie nad świecą i usiadłszy przy biurku, wyjął z kieszeni list, nożyczkami rozciął kopertę i z wielkiem zajęciem czytać zaczął.
List był pisany na cienkim papierze dużem, energicznem pismem, które na pierwszy rzut oka stanowiło wydatne przeciwieństwo z drobnym, okrągłym charakterem adresu na kopercie.
Dla grafologa ta różnica kaligraficzna świadczyć mogła nie tylko o dwóch odmiennych rękach, ale i o dwóch całkiem różnych indywidualnościach piszących.
Bez nagłówka i bez daty rozpoczynał się list temi słowy:
„Nie przez gołębia, lecz przez kruka posłałabym wam to pismo, kochany panie Edmundzie…
A wiecie, czemu przez kruka?… najpierw dlatego, że onby taką ładną, czarną plamę stwarzał na zaśnieżonem tle obecnej zimy, a powtóre dlatego, że to ptak bardziej symboliczny naszych czasów i usposobień, a wreszcie i z tego powodu, że nie wesołe wieści przesłać Wam muszę.
Matkę moją zastałam w bardzo złym stanie. Niema się co łudzić, to rak!… Lekarze ostatecznie zdecydowali, że ta narośl pod łopatką, to złośliwy nowotwór i że bez operacyi się nie obejdzie.
Chcą krajać i to jaknarychlej.
Niepodobna się sprzeciwiać, chociaż rezultat bardzo wątpliwy w tak późnym wieku i przy tak wątłych siłach pacyentki.
Podłym prawom natury trzeba się poddać; powiedziałam to sobie i jak zawsze, jestem na wszystko zrezygnowaną.
Poznajecie mnie chyba po takim stoicyzmie, prawda?…
Na razie tedy muszę tu dłużej pozostać i niestety, wszystkie inne moje plany i roboty zawiesić na czas jakiś na haku przeznaczenia.
Nie myślcie jednak, żem się dała tak samolubnie zasklepić w osobistych kłopotach i troskach. Jednostka ludzka nie należy do siebie, tylko do ogółu, a co to ogół obchoczić może, że czyjaś matka, staruszka prawie sześćdziesięcioletnia ma raka i musi przechodzić ciężką oporacyę?… Organizm społeczny ma także swoje wrzody, bolączki i narośla, które leczyć i usuwać należy.
My, społecznicy, mamy zatem obowiązki, których ani na chwilę zaniedbywać nie wolno, pod hańbą sprzeniewierzenia się hasłom i ideałom, wypełniającym pustkę naszego żywota.
Więc każdą wolną chwilę poświęcam tutaj robocie; wierzcie mi, że nie próżnuję!… Szkoda tylko, że tak mało mam tu skutecznej pomocy. Potrzebowałabym jakiej młodej, twórczej, sprężystej sily, ot np. Was, kochany Edmundzie!
Brak mi tutaj naszego Sokolika, tak dla sprawy publicznej, jak i dla osobistych względów. Myślałam już o tem, czyby Was nie ściągnąć do nas, chociaż na jaki tydzień, ale Rózia zamartwiłaby się tam bez swego gagatka i zresztą wiem… że jesteście teraz potrzebni na miejscu i że jako prawa ręka Zeusa, musicie mieć roboty pełnemi garściami.
Ani sobie wyobrazić możecie, jaka dumna jestem z tego, żem Was dla naszych celów pozyskała, zem pierwsza odkryła w Waszym duchu ten stygmat wybranych i powołanych-; którym nie wolno stać na uboczu bezczynnie!
Pamiętacie ten wieczór, kiedyście deklamowali „Odę do młodości” na zebraniu u Romeckich?… Mam Was ciągle przed oczyma z tym kosmykiem kruczych włosów, spadających na alabastrowe czoło, z temi ciemnemi ślepiami, które gorzały jakimś czarnym płomieniem, z tą bladą od wzruszenia młodzieńczą twarzą Antinousa i Hamleta w jednej postaci!…
Pamiętacie, jak się moja Bronka, w pensyonarskim jeszcze mundurku wtedy, rozbeczała na cały głos i uciekła z pokoju?… To była chwila piękna, wzniosła, zbratania naszych dusz, Edmundzie!
Bronka bawi tu ze mną przy Matce i opiekuje się Nią, jak urodzona siostra Miłosierdzia, nie tylko jako najmłodsza i najukochańsza córka.
O Was mówi bardzo często, a zawsze z tą cichą, głęboką adoracyą podlotka, który w ośmnastym roku życia sam jeszcze dobrze nie wie, czem jest: gąsiątkiem, dopiero co wypierzonem, czy kobietą?
Nie zdobyłaby się na odwagę sama napisać do Was cały list, ale doprasza się, aby chociaż moje listy adresować mogła własną ręką i widzę, jaką to tej dzierlatce przyjemność sprawia."
Lebicki zatrzymał się, przetarł czoło i owijając na palcu kruczy kosmyk spadających włosów, zamyślił się; kształtne, jak dłutem wykrojone usta Sokolika poruszył uśmiech tajemniczy.
Zdawało się, że przez chwilę zapomniał zupełnie o niedoczytanym liście i wybiegł myślą gdzieś daleko po za te ciche cztery ściany swego mieszkanka na trzeciem piętrze, po nad zaśnieżone dachy, lśniące się białością całunów w księżycowym blasku, daleko, daleko… przez rozłogi zimowej nocy, w krainę wiosenną marzeń młodzieńczych.
I siedział tak czas jakiś, zapatrzony w płomień świecy, aż go zbudził z zamyślenia cichy, słodki głos kobiecy z po za kotary, wołający tonem dziwnej dobroci i troskliwości:
– Mundziu!… Mundziu!…. ty jeszcze nie śpisz?… czemu się nie położysz?… To musi być już bardzo późno!… Zasnęłam po drugiej, a ciebie jeszcze nie było.
Lebicki wstał i podszedł do alkowy ze słowami:
– Zbudziłem cię, Róziu?… przepraszam.
– Dawno wróciłeś?
– Przed kwadransem.
– A coś robił?
– Czytałem list Strzałkówny. Wyobraź sobie, pisze mi, że lekarze stwierdzili raka u jej matki.
– O mój Boże!… biedna stara. Cóż teraz będzie?…
– Mają jej robić operacyę.
– Co za nieszczęście, co za nieszczęście!… Sokolik odsunął kotarę i usiadł na łóżku siostry.
Zegar głosem starego zrzędy, sycząc i warcząc, wydzwonił czwartą nad ranem, jak gdyby zły i podrażniony upominał rodzeństwo:
– A idźcież raz spać, zamiast po nocy rozmówki prowadzić!….
Rodzeństwo jednak nie zdawało się rozumieć tego upomnienia i pomimo spóźnionej pory nie zabierało się wcale do spoczynku.
– A co jeszcze pisze Sewerka? – spytała rozbudzona siostra.
– Me doczytałem do końca.
– Bronia jest z nią?
– Tak, dozoruje matki.
– Poczciwa!… ona jedna z nich wszystkich ma najlepsze serce. Pewna jestem, że najsilniej odczuwa to nieszczęście.
Zamyśliła się smutno i szepnęła po chwili:
– Coby to biedactwo zrobiło, gdyby broń Boże stara umarła!…
– Ma przecież siostry…
– No, to nie wielka opieka dla niej! Tamte dwie czem innem zajęte, nie miałyby nawet czasu troszczyć się o nią; zresztą, dla dziewczyny zostać bez matki, to większe sieroctwo, niżeli nie mieć wcale rodziców!…
Westchnęła głęboko i odwróciła głowę do ściany, gdzie nad łóżkiem wisiały dwie fotografie w drewnianych, laubzegowych ramkach, kobiety lat średnich z dzieckiem na kolanach i mężczyzny z książką w ręku, opartego o kolumnę marmurową.
Kobieta o łagodnych, szlachetnych rysach miała wyraz zatroskania i melancholiinej zadumy, mężczyzna jakąś wyzywającą, energiczną, pewną siebie fizyognomię; wyglądał trochę na aktora, pozującego w bohaterskiej roli.
Po familijnem podobieństwie nie trudno było na pierwszy rzut oka poznać rodziców Rozalii i Edmunda Lebickich.
Szczególniej twarz Sokolika w najbardziej charakterystycznych szczegółach, jak wydatne czoło, kształtny nos i głębokie, bystre, wymowne oczy, przypominała rysy ojca.
Edmund pochylił się nad siostrą i z czułością ucałował ją w skroń, ze słowami:
– Ty coś wiesz o tem najlepiej, prawda?
– O czem?
– Co to sieroctwo dziewczyny, gdy utraci matkę.
Spojrzała na niego i z niewymowną tkliwością w głosie rzekła, odgarniając mu z czoła niesforny kosmyk włosów:
– A niby ty, mój Sokoliku, nie odczuwałeś tego razem ze mną!
Przycisnął sobie jej rękę do ust i odparł:
– Ja nie tyle; miałem przecież drugą matuchnę w tobie. A któż to wychował takiego wielkiego dryblasa, jak nie ty?… Kto się zamęczał i o suchej bułce biegał z lekcy i na lekcyę, aby zarobić na moje utrzymanie, kto mnie uczył i do szkoły posyłał, kto chodził w dziurawych trzewikach, abym tylko ja miał całe buty?… Nie knebluj mi ust, nie zatykaj, bo co prawda, to prawda!… A kto dzisiaj karmi takiego darmozjada, pomimo, że go wyrzucili z politechniki, jak nie mateczka?…. Aha!… widzisz!… myślisz, że ja o tem choć na chwilę zapominam?…
– Mundek, przestań!… idź sobie, bo mi się spać chce! – przerwała mu, ale on nie pozwalał sobie ust zatkać i obcałowując ręce siostry, mówił dalej:
– A właśnie, że nie przestanę!… właśnie, że będę aż do raua powtarzał całemu światu: „Mam siostruchę, która mi była i matką, i ojcem, i żywicielką, i kierowniczką, i wszystkiem na świecie!…” Tak jest, i co mi zrobisz?… Wstydzisz się, żeś wychowała i wykarmiła takiego wałkonia, który cię tylko objada i po nocach się włóczy, a kiedy wróci, to ci jeszcze spać nie daje?… No lulu, lulu moja staruszko…. Aaa! aaa!… a.. kotki dwa, szare, bure obydwa!… Zamykaj oczki i śpij!
Podniósł jej głowę z poduszki, przytulił sobie do piersi i kołysząc ją w objęciach, jak małe dziecko, powtarzał:
– Zaraz mi oczki zmrużyć i grzecznie zasnąć, bo rano panienka musi wstawać do szkoły! a Mundzio będzie się wylegiwał swoim zwyczajem do południa.
Zarzuciła mu ramiona na szyję z pieszczotą matki i spytała:
– A cożeście tak długo robili dzisiaj?…. Łański wrócił?…
– Zeus?
– Wasz Zeus!… prezydował?
Lebicki spoważniał; ściągnął brwi, usta zesznurował i po chwili namysłu odrzekł:
– Właśnie, żeśmy czekali na niego nadaremnie! Miał wrócić i coś go widocznie zaskoczyło. Bez niego, jak bez głowy!… wiesz przecie. A tu jest kilka bardzo ważnych spraw do zadecydowania. Obawiamy się, czy go po drodze nie capnęli. Wspaniały człowiek, ale ryzykant szalony!… Wiesz, on mi niekiedy naszego ojca przypomina!
Twarz Rozalii w jednej chwili zmieniła pogodny wyraz, sposępniała, jak gdyby się cieniem pokryła; uśmiech pogodny na jej ustach zgasł, niby światełko nagle zdmuchnięte.
Spuściła głowę na piersi i splótłszy na nich ręce, powiedziała z westchnieniem:
– Zdaje ci się!… co ty możesz sądzić o tem!…. Alboż ty ojca pamiętasz?
– Dlaczegożby nie?
– Miałeś zaledwie dwanaście lat, kiedy ojciec… wyjechał.
– To i cóż z tego!… zapamiętałem dobrze jego rysy, jego ruchy i głos. Miał zwyczaj podnosić głowę, przymrużać oczy i gestykulować prawą ręką, kiedy mówił coś z przejęciem, prawda?… O, głos jego to mi brzmi jeszcze w uszach wyraźnie, jak gdybym go słyszał, gdy deklamował swoje wiersze. Sama mi przecież mówiłaś, że głos mam trochę do niego podobny.
Siostra zasłoniła sobie twarz rękoma i szepnęła, jakby do siebie:
– Oby tylko głos!…
Sokolik dosłyszał te słowa jednak i posmutniał, oparł czoło na ręce i przez chwilę zamilkł.
Wspomnienie ojca widocznie poruszyło w obojgu jakąś bolesną strunę, bo nie śmieli sobie w oczy spojrzeć i powrócić do tego samego tematu.
– A mnie się zawsze zdaje – zaczął Lebicki ciszej, nieśmiałym jakimś tonem,– że ojciec nie zginął i że on jeszcze kiedyś powróci. Zobaczysz!… mnie przeczucia nie mylą.
Zniżyła również głos i szeptem rzekła:
– Może być… Ale mamy i tak nie zastanie!
On delikatnie ujął jej głowę w obie ręce, przybliżył do siebie i spojrzawszy jej w oczy głęboko, spytał:
– Ty mu nigdy już nie przebaczysz?… Zamknęła powieki, unikając wzroku brata i odpowiedziała: