- W empik go
Bez celu. Część 2 - ebook
Bez celu. Część 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miało się ku wiośnie…
Z nieba szły cieplejsze tchnienia i weselsze błyski słońca, w których ziemia zdawała się chwilami uśmiechać i przeciągać z dreszczem, jak człowiek zbudzony i wypoczęty po długim śnie.
Ale też, jak człowiek rozespany przymykała znowu oczy i zapadała w drzemkę,– a wtedy w pogodne marcowe południe zrywała się ni ztąd, ni zowąd śnieżyca i zabielała na kilka godzin bruki i dachy, jak gdyby w imieniu zimy zakładała protest i przedłużała termin swego serwitutu.
– Nigdy nie mogłem tego pojąć – mówił papa Lebicki, – jak można taką porę przetrzymać w naszym klimacie; to jest po prostu fizyczną koniecznością człowieka, szanującego swoje zdrowie, wyjeżdżać na po – ludnie i gdzieś tam na jasnym brzegu, jak powiada Sienkiewicz, pławić się w słońcu i zieleni.
– O, jabym to rozumiała – wzdychała panna Miszetta,– doskonalebym to rozumiała, mais helas!… na to potrzeba innych warunków i innej sytuacyi.
Papa Lebicki przymrużał oczy, uśmiechał się podbijająco i półgłosem szeptał:
– Dziesięć lat temu jeszcze byłbym panią przekonał, że dla pięknej kobiety nic łatwiejszego, jak wyjechać na Rivierę; trzeba tylko chcieć i rozkazywać…
– Komu? – spytała z przeciągiem, zalotnem spojrzeniem.
– Jakto komu?… komuś, coby u tych małych nóżek leżał i czekał skinienia tego różowego paluszka, i czuł się szczęśliwym, że może wypełniać wszystkie życzenia swojej władczyni!… Czyżby pani takiego kogoś nic miała?…
Ex-towarzysz Dziesiąty od pewnego czasu bowiem należał do najbliższych i najzaufańszych przyjaciół panny Miszetty.
Skoro tylko przy pomocy kochanego Edmundka znalazł takiego krawca, który „na raty” wprawdzie, ale mimo to z całą elegancyą i szykiem zgodził się uporządkować dość zaniedbaną jego garderobę, papa Lebicki przemienił się w ciągu tygodnia na dawnego „galantuoma” i w nowym garniturze paradował po bruku warszawskim.
Nic mógł odmówić sobie tej przyjemności, aby nie złożyć pierwszej wizyty Madame Eufrozynie i podziękować jej za „siurpryzę,” jaką mu sprawiła swoją pomyłką i fałszywym alarmem.
Pani Biffer nie bardzo się poznała na tej wytwornej ironii, z jaką mówił do niej:
– Omal nie zawdzięczałem pani przedwczesnej ekspedycyi do nieba i to kosztem marnych pięciu sturublówek, które na szczęście znalazły się w samą porę, bo inaczej przez całą wieczność nie byłbym się uspokoił, schodząc z tego świata z tem przekonaniem, że została pani tu poszkodowaną na tak znaczną sumę.
Na panią Ęufrozynę „ponsy biły,” jak się potem zwierzała pannie Miszecie; wszelkiemi siłami starała się też „łaskawego pana dobrodzieja” przekonać, że to tylko zbytnia gorliwość komitetu i partyi nadała tej całej sprawie tak ostry i pożałowania godny przebieg.
– Pomimo wszystkiego, czyżbym się była ośmieliła twierdzić stanowczo, że… że… ach, mon Dieu!… vous comprenez, cher Monsieur, je vous assurc!… je vous donne ma parole!…
Krygowała się i usprawiedliwiała ze wstydem, zrzucając z siebie całą winę „na tych panów z partyi,” którzy swoim terrorom i swemi doraźnemi samosądami–no!…. lepiej nie mówić, ile złego robią.
Lebicki przyjmował to wszystko z wielkopańską wyrozumiałością i żartował sobie z zakłopotania „burżujki,” mówiąc:
– Przyznam się przed szanowną panią, że był czas, kiedy po buduarach popełniałem, nawet często… ach, za często może! śmiałe kradzieże, ale proszę mi wierzyć na słowo, że wtedy ginęły właścicielkom kosztowniejsze rzeczy, niż pieniądze i klejnoty!…
Uśmiechał się przytem znacząco, a pani Biffer, zadowolona z obrotu sprawy, podchwytując w lot swobodny i żartobliwy ton starego Lowelasa, nie omieszkała jego samochwalstwu przytwierdzić wykrzyknikami:
– O nie wątpię!… ach, spodziewam się!… taka kradzież, jestem pewna, dziśby się jeszcze panu dobrodziejowi udała. N'est ce pas, mademoiselle Michette?
A panna Miszetta, zapomniawszy o swoich socyalistyczno-demokratyczno-rewolucyjnych sympatyach dla towarzysza Dziesiątego, spoglądała teraz na odrodzonego w Lebickim salonowca okiem znawczyni i mówiła sobie w duchu:
– Śliczny mężczyzna!…. pomimo tej siwizny, mógłby dziesięciu młodszych zakasować. Zaraz można poznać w nim pana z panów!… już to co błękitna krew, to nie jakaś tam burżujska jucha; fi donc!
I znowu zamieniali ze sobą wymowne porozumiewawcze spojrzenia, jak wtenczas przy pierwszej bytności Lebickiego u pani Biffer, a skutek tego był taki, że tego wieczoru jeszcze niby przypadkiem, a niby umyślnie panna Miszetta wychodząc z magazynu, spotkała go przed samą bramą i ogromnie przyjemnie zdziwiona zawiązała z nim dłuższą rozmowę na ulicy, jako na gruncie neutralnym, co im obojgu pozwoliło obszerniej i szczerzej pogawędzić bez świadków.
A tej pierwszej rozmowy znowu skutek był taki, że odtąd coraz częściej papa Lebicki odprowadzał wieczorami „to miłe, poczciwe dziecko” do domu, zastępując mu w tym względzie właściwego opiekuna, z którym poznał się także za pośrednictwem swej nowej przyjaciółki i wielbicielki.
Pan dyrektor Trąbiński uważał, że znajomość z człowiekiem tak dystyngowanym, może bardzo korzystny wpływ wywrzeć na jego pupilkę, a towarzystwo mężczyzny w podeszłym wieku uchroni ją od niebezpieczeństwa ulicznych Don-Juanów; nie omieszkał nawet wyrazić gorącego podziękowania Lebickiemu, za ojcowskie zajęcie się panną Michaliną, na jednej ze wspólnych kolacyjek, które we troje spożywali w gabinecie Bristolu albo Hotelu Europejskiego.
Papa Lebicki bowiem miał szczęście do ludzi, umiał się podobać, gdy zechciał.
– Pan ma w sobie coś aksamitnego! – powiedziała mu w dowód najwyższego uznania próbantka z „Maison Euphrosine,” – coś takiego, co bierze!… Wie pan?… daję panu małe słówko honoru, że pomimo pańskiego wieku, panem można się zająć więcej, aniżeli nie jednym młodym.
Lebicki oczy przymykał i przyciskając z gracyą doświadczonego viveur'a pulchną „ a zawsze trochę wilgotną rączkę panny Miszety do ust, szeptał tonem słodkiego wyrzutu:
– Kusicielko… łais łoi!…
Kusicielkę znów czarowały wytworne maniery, wszechstronność i wymowa „papy,” który utrzymując honor starej gwardyi, nie kapitulował wobec płci pięknej, zwłaszcza gdy mógł jej jeszcze tak łatwo zaimponować, jak pannie z magazynu mód i konfekcyi damskiej.
Od czasu poznania się z dyrektorem, nie tylko humor, ale i widoki Lebickiego poprawiły się znacznie.
– Powiadani ci, kochany chłopcze – zwierzał się synowi,– jeśli mi ten podły los znowu jakiego psikusa nie wypłata, zdobędziemy fortunę, zobaczysz!… Jestem na drodze do zrobienia karyery na stare lata, daję ci słowo.
Robił przy tera minę tajemniczą, lecz pewną siebie i dodawał:
– Zobaczysz!… na razie nic ci jeszcze bliższego nie chcę powierzać, bo nie lubię ryb łowić przed niewodem, ale zobaczysz!…
Owe szerokie plany na przyszłość i świetne nadzieje opierały się jedynie na obietnicy dyrektora, że wyrobi Lebickiemu posadę w jednem z Towarzystw asekuracyjnych.
– Człowiek obrotny i ustosunkowany, jak pan – wyraził się Trąbiński,– może mieć z tego trzy, cztery, sześć, ośm, a nawet dziesiąć tysięcy rubli rocznego dochodu!…
Naturze urodzonego dyletanta pochlebiało takie przypuszczenie i taki wyraz zaufania.
– O, jestem pewny, że gdybym się tylko zabrał do tego po swojemu, robiłbym kolosalne interesy! – odpowiedział dyrektorowi, a panna Michetta zawołała:
– Ja papie zaraz namówię naszą starą, żeby się ubezpieczyła i wszystkie starsze panny w magazynie!
Nazywała go już także „papą,” gdy byli po pierwszej buteleczce białego.
A on, przybierając melancholijny wyraz twarzy człowieka pokrzywdzonego przez losy i wzdychając smętnie, mówił niby do siebie:
– Czemuż mnie nieba takiej córki nie dały!…
Pomimo tej miny wszelako i tych westchnień, nawet pomimo nowego garnituru, czuły papa nie mógł się zdobyć na to, aby po tylu latach niewidzenia przywitać nareszcie swoją Rozalkę…
Czuł się obrażonym, że pierwsza do niego nie pospieszyła.
– Powiedz siostrze, mój chłopcze, że czekałem na nią,– rzekł z głęboką urazą do Edmunda;– myślałem, że spełni swój obowiązek i przybiegnie pierwsza do mnie, jak na dobrą córkę przystało.
Rozłożył ręce z rezygnacyą i dodał:
– Pomyliłem się widocznie; trudno!… niechaj tak będzie! Teraz już musi pozostać tak, jak jest.
Uścisnął rękę syna trzy razy kurczowo, z afektacyą, i szepnął:
– Proszę cię, abyśmy nigdy więcej o tem nie mówili. C 'est fini pour toujours. Sprawiłbyś mitem wielką przykrość, mój drogi!… Co innego ty; ty umiałeś zostać moim synem i za to… niech ci Bóg błogosławi!
Rozrzewnił się własnemi słowami, biorąc na seryo to ojcowskie błogosławieństwo.
Pomimo tej namaszczonej miny i pięknych słów, od czasu znalezienia sobie nowych przyjaciół, coraz rzadziej czuły „papa” doznawał potrzeby spotykania się ze swoim kochanym chłopcem i obywał się bez niego całemi dniami; doszło do tego, że raz lub dwa razy ledwie na tydzień widywali się z sobą.
To wystarczało Lebickierau.
Edmund z synowskiego obowiązku jedynie odwiedzał ojca; czynił to wszelako z coraz większym przymusem, im lepiej go poznawał i czem bardziej krytycznem okiem przyglądał mu się zblizka.
Przekonał się też rychło, że oprócz jednego związku krwi, nic ich absolutnie z sobą nie zbliżało i nie łączyło; przeciwnie, wszystko niemal rozdzielało i odsuwało od siebie.
Nie mieli z sobą o czem rozmawiać, odkąd unikać im przyszło dwóch tematów, rodzinnych i społecznych, jako najdrażliwszych dla nich obu.
Pierwszych nie poruszał Sokolik nigdy na wyraźną prośbę siostry, a drugie doprowadzały do formalnych sprzeczek i przykrych starć pomiędzy nim a ojcem, naprężając i tak dość drażliwy ich stosunek.
Lebicki zmiarkowawszy, że na punkcie partyi i roboty programowej syn jego zajmuje krańcowo przeciwne mu stanowisko, zaniechał swoich szyderczych i zgryźliwych dowcipów i przymówek, ale od czasu do czasu próbował w sposób niby gruntowny i mentorski nawracać Edmunda na swoje przekonania.
– Jesteś młodzieńcem dojrzałym – mówił do niego, nadając swemu barytonowi brzmienie jak najszlachetniejsze,– wolno ci zatem mieć swój własny pogląd na takie rzeczy, wolno ci nawet iść za instynktem młodości, zawsze mniej lub więcej burzliwej, wolno ci nawet w dobrej wierze popełniać pomyłki i zrobić nie jedno piękne głupstwo, bo zapałem opromienione, ale to nie powód, aby mnie, człowiekowi starszemu i dużo doświadczeńszemu od siebie, mnie obywatelowi, miłującemu kraj swój, mnie ojcu, kochającemu syna, wydawać się to musiało dobrem, godziwem i rozumnem, co wy robicie!… Pozwolisz, że na tym punkcie będę miał również swoje zapatrywania i zasady, choćby w imię równouprawnienia, które macie przecież w swoim programie. Otóż daruj mi, kochany chłopcze, ale to wasze szalone porywanie się z motyką na słońce, te wasze konspiracye, to wichrzenie w kraju względnie ubogim, zacofanym i ciemnym, to rozbudzanie najniższych instynktów w tłumach pod hasłem rewolucyi, to zaślepione ryzyko, z jakiem pędzicie ogół do przepaści, to wszystko nie może się podobać człowiekowi trzeźwemu i logicznemu, człowiekowi, który już jedną taką burzę widział w życiu narodu podczas ostatniego naszego powstania!…
Edmund cierpliwie pozwalał mu perorować i słuchał, nie chcąc rozpoczynać z nim dyskusyi, którą uważał za bezcelową zupełnie, ale każde słowo ojca drapało go w duszy, jak pazurem.
Nie mogąc jednak dłużej wytrzymać, zrobił uwagę:
__ Ale przecież ja jeszcze miałem sposobność spotkać papę, jako członka partyi, pośród tych wstrętnych konspiratorów i warchołów!… to rzeczywiście wydaje mi się wprost niepojętem, gdy słucham dzisiejszych wywodów papy.
Lebicki głowę podniósł wysoko, jedną rękę w tył, drugą za klapę kamizelki założył i stojąc w pozie parlamentarnej, odparł:
– Ach, głupstwo!… tu cię czekałem. Wiedziałem, że prędzej czy później poruszysz tę kwestyę i zarzucisz mi niekonsekwencyę, ale to fraszka. Nie przywykłem wprawdzie nigdy i nikomu tłómaczyć się z mego postępowania, jednak w tym wypadku robię wyjątek, i to tylko dla ciebie, aby cię własnym przykładem nauczyć ostrożności. Otóż zadziwia cię, że należałem do waszej partyi?… całkiem słusznie; mnie dzisiaj w głowie pomieścić się nie może, że pewien czas mogłem być towarzyszem Dziesiątym!… Ale w gruncie rzeczy to bardzo proste. Po wielu latach nieobecności w kraju, po latach gorzkich i łzawych…
Zatrzymał się, jakby dla efektu oratorskiego i małym palcom musnął rzęsy, ni – by zwilżone łzą bolesnych wspomnień, a po… chwili zmienionym tonem mówił dalej:
– Dajmy jednak temu pokój!… lepiej tych czasów nie tykać. Otóż wracałem do kraju po latach; we Lwowie, gdzie ostatnio bawiłem, zawarłem kilka interesujących znajomości wśród tamtejszych wszechpolaków. Nie powiem, żeby mi się podobał ich program, ale podobali mi się ludzie sympatyczni, a to szczegół ogromnej wagi w tak zwanych sprawach partyjnych. Przyznaję, było wtedy ze mną bardzo krucho… wyszastaem się do ostatniego gronia, byłem a sec!…. Ale dajmy lepiej i temu pokój!… to kiedyś będzie przedmiotem osobnej naszej rozmowy. Otóż moim przyjaciołom wszech polaczkom zależało bardzo na przewiezieniu pewnych ważnych dokumentów do Warszawy; chodziło o pośpiech, o osobę zaufaną, jednem słowem… wysłano z tą misyą mnie!… Przyjechałem tedy, zetknąłem się znowu z tutejszemi personami, wzięli mnie naturalnie za swego, a ja przez ciekawość poprostu, nie mając nic lepszego na razie do roboty pozwoliłem się biernie zagarnąć tej przypadkowej fali i… zostałem towarzyszem Dziesiątym!…. Przyznam ci się, że mnie to nawet z początku dosyć bawiło; było w tem coś awanturniczego, tajemniczego, co daje de frissons, a żądza wrażeń, nienasycona żądza wrażeń gnębiła mnie, mój chłopcze, ca – leżycie!… Ty może tego jeszcze nie rozumiesz i nie odczuwasz w tym stopniu, ale ca viendra z czasem, zobaczysz mój synu!
Przegarnął włosy i melancholijne spojrzenie rzucił w zwierciadło.
– Zostałem tedy pepe-esem z przypadku – zaczął po chwili, nie zważając na fizyognomię syna, który słuchał tego z wyrazem jakiegoś bolesnego niesmaku i z pod oka, nachmurzony, przypatrywał się ojcu, zagryzając dolną wargę, ażeby nie wybuchnąć.
Lebicki upojony był własną wymową brzmieniem własnego głosu.
Chodząc po pokoju dużemi krokami, mówił:
– To wszystko może ci… się dziwnem wydać, mój chłopcze,– nie przeczę; za mało zresztą znałeś niestety swego papę, ażebyś jego złożoną psychologię i indywidualność należycie ocenił. Ale takie sprzeczności zdarzają się nawet często. Ja sam znałem takich, którzy wybrali się do Rzymu z zamiarem, aby wstąpić do armii papiezkiej i przelewać krew za Piusa IX – go, a zaciągnęli się w szeregi Garibaldiego i zdobywali z nim razem stolicę przyszłej Italii zjednoczonej. A wiesz czemu?… bo w drodze zabrali znajomość z kilku przyjemnymi kompanami, którzy jechali bić się za wolność i ojczyznę włoską, no i dla miłego towarzystwa prze – szli z obozu do obozu, ale przed złożeniem przysięgi na wierność sztandarowi!…. To im przecież było wolno?… nieprawdaż?…
Sokolik porwał się z miejsca, schwycił kapelusz i ze słowami:
– Żegnam papę!… czas na mnie,- poszedł ku drzwiom, a zanim się ojciec spostrzegł, był już na schodach, z mocnem postanowieniem nie wracać więcej do kochanego papy.
Chciał mu tylko napisać obszerny list i wytłómaczyć, dlaczego woli unikać z nim wszelkich stosunków, które musiałyby nie tylko przywiązanie synowskie zatłumić, ale i szacunek poderwać, przy tak wielkiej różnicy przekonali i zapatrywań na kwestye dla niego najświętsze i najważniejsze.
Powstrzymała go jednak od tego Rózia, która mu powiedziała:
– Daj pokój!… ja cię proszę o to w imieniu… mamy nieboszczki. Ona przebaczyła, umiej i ty przebaczać.
Spojrzał na nią jakby z wyrzutem.
– linie każesz przebaczać, a sama nawet zobaczyć się z nim i przywitać do tej pory nie chciałaś!… jakże to?… Róziu!
Uśmiechnęła się smutnie, z westchnieniem i rzekła:
– To co innego, mój Mundku; najpierw ja jestem córką i kobietą, więc z natury rzeczy musiałam stać całe życie bardziej po stronie mamy, a wreszcie nie widzę tego wcale, ażeby ojcu rzeczywiście zależało na zbliżeniu się i pojednaniu ze mną. Korzysta z pretekstu, aby udawać obrażonego i nic spojrzeć mi w oczy, oto wszystko, aby nie potrzebował zdawać przede mną rachunku ze swego postępowania i usprawiedliwiać się. Zresztą, mimo wszystko, miał prawo zawezwać mnie do siebie, jako córkę i twoją opiekunkę, a jednak, nie tylko, że sam nie przyszedł, ale nawet nic wspomniał o tem, żebym ja do niego poszła; nie zależało, mu widocznie natem i może lepiej się stało, żeśmy się nie widzieli i pewnie już nie zobaczymy na tym świecie.
Papa Lebicki po ostatniej rozmowie z synem nie zmiarkował nawet, co go mogło tak bardzo urazić, że przez cały tydzień nie pokazał się u niego.
– Nie uwierzycie państwo, jaki mam ambaras z moim chłopcem, – skarżył się Trąbińskiemu i Miszecie; – głowa piękna, młoda, zapalona, charakter piękny… pod tym względem wdał się we mnie!…., porywy najszlachetniejsze, ale opętany przez te „nowe prądy,” przez te skrajne dzisiejsze idee, które gubią niedoświadczoną młodzież i narażają ją na niechybną katastrofę. Daję wam słowo, że codziennie, gdy go nie widzę, truchleję na samą myśl, że go gdzie przydybali i zawieźli do Cytadeli, albo nawet powiesili!… przecież w tych czasach, to wszystko możliwe.
Składał ręce, jak do modlitwy i wzdychał.
– Ach, dyrektorze kochany, jaki pan jesteś szczęśliwy, że w tych czasach nie masz dzieci!
Trąbiński się uśmiechał słodko i spoglądał na swoją pupilkę.
–, Jakto nie mam?… alboż to nie moje dziecko?… takie duże, niedobre dzieciątko!…
Mizdrzył się do niej i skubał czernione wąsy, podczesywane starannie w górę a la Wilhelm ligi, a panna Miszetta, niby zgromiona pensyonarka, stała przy nim, dotykając go blizko kolanami, a za rękę ściskając Lebickiego, i z udanym dziecięcym dąsem mówiła:
– Dlaczego Miszetka jest niedobrem dzieciątkiem?… dlaczego opiekun Miszetce wymyśla?… Papo, ja będę płakała, jak mi tu będą dokuczali!
Papa z gracyą starego dworaka przyciskał jedną rękę skrzywionego dzieciątka do ust, a pan dyrektor i opiekun drugą, podczas gdy panna Miszetta, jak biblijna Zuzanna, stojąc między dwoma starcami, kokietowała sprytnie obu swoich wielbicieli i pociągała noskiem, niby mała dziewczynka, której się na płacz zbiera.
– Przyznaj, dyrektorze, że ta córeczka nam się udała! – ze spojrzeniem znawcy i mentora wołał Lebicki.
Od pewnego czasu całemi wieczorami uczył jej teraz ortografii i stylistyki francuzkiej, bo panna Michalina uczuła nagle gwałtowną potrzebę uzupełnienia braków w swem wykształceniu.
– O tak, tak, nasz kociak miauczy po francuzku wcale dobrze – przyznawał jej nowy kierownik i nauczyciel, – ale z pisownią to idzie znacznie gorzej. A przecież korespondencya kupiecka i listy do klijentek, to nie billets doux, w których błędy ortograficzne są tylko jednym wdziękiem więcej; to dla honoru firmy należy poprawić!
Więc na prośbę opiekuna i pupilki, papa został „maître'em” języka francuzkiego panny Miszety w braku poważniejszego zajęcia i obiecywanej posady w Towarzystwie asekuracyjnem.II.
– Biorą się do nas! – mówił pochmurnie. Łański do Chronieckiego i Strzalkówny; – słyszeliście?… dziś w nocy nałapali wielu naszych, nakryli coś ośmiu bundzistów i dwóch socyałów najczerwienszej lewicy. Trzeba się mieć na ostrożności!…
– Zjedzą dyabła, jeżeli u mnie co znajdą! – zawołała Sewerka; – mogą przyjść i przetrząsnąć cały dom do góry nogami. Ręczę wam, że ani świstka nie zabiorą, ale na to potrzeba mojego sprytu, aby się tak urządzić. Ho, ho!… niech rewidują!
Chroniecki przegarniał brodę i uśmiechał się.
– No, tegobym o swoim domu powiedzieć nie mógł, – odezwał się powoli, flegmatycznie i na pozór całkiem obojętnie; – na razie albo pousuwałem ważniejsze rzeczy z mieszkania, a reszta albo nie bardzo kompromitująca, albo tak ukryta, że jej nie zwęszą sami, ale co tam wszystko moja żona pieści w swojem posiadaniu, tego najsprytniejszy agent policyjny nie odgadnie.
– To powinniście ostrzedz swoją połowicę – zauważył Łański,–w tych dniach szczególniej musimy się wszyscy wystrzegać niebezpieczeństwa i kryć. Jesteśmy przecie w samym prądzie akcyi; jeszcze tydzień, jeszcze dwa, a… wiecie przecież?… co być może i będzie, jeżeli przed czasem nie wywrócimy kozla!
Strzałkówna spojrzała pytająco na obu; znać było, że nie wie, o co chodzi, a nie wypada jej przyznać się do tego.
Pożerała ją ciekawość, nie śmiała jednak zapytać, co to za niespodzianki tak wielkiej wagi przygotowują się w przyszłości bez jej wiedzy i bez jej udziału.
W głębi duszy czuła się tak samo urażoną, jak jej siostra; dlaczego nigdy nie wiedziała wszystkiego, dlaczego przed nią robiono jakieś tajemnice, jak gdyby nie zasługiwała na pełne zaufanie i nie była tą dzielną, doświadczoną, zasłużoną Niewiastą, towarzyszką partyi, oddaną na śmierć i życie wspólnej sprawie?…
Pod tym względem całkiem inaczej traktowano i ją, i Chroniecką w Romie; tam wyróżniano ją właśnie, wciągano do wspólnych narad i przeznaczano najryzykowniejsze misye do spełnienia, bo tara nie robiono żadnej różnicy płci, nie rozdawano sto-' pni na dojrzałych spiskowych i niedojrzałych, na powołanych i niepowołanych.
W Romie trzymano się zasady zupełnego równouprawnienia, nie bawiono się kunktatorstwem, oportunizmem, nie tracono czasu na dyskusye; tam prowadzono politykę dokonanych faktów i wygłaszano hasła: „choćby na złamanie karku, byle naprzód!”
Nic pozwolono tam nikomu niecierpliwić się, wyczekiwać, odkładać z dnia na dzień powziętych postanowień i łamać sobie za długo głowę nad wykonaniem projektów, dążących do jak najszerszych przewrotów.
I to się naturze Sewerki nerwowej, kobiecej, prędkiej i jej podobnych towarzyszek podobało, to miało dla nich pociągający urok, jak każda krańcowość, to łatwiej dawało ujście ich burzliwemu temperamentowi.
Łański, Chroniecki, Dowmunt i inni tej samej barwy, wydawali się teraz nazbty umiarkowanymi w porównaniu z frakcyą, skupioną około Romeckich.
Rozłam pomiędzy nimi w jednym i tym samym obozie, stawał się coraz większym, a do tych, którzy na tej granicy stojąc, wahali się w jedną i drugą stronę, należał i Sokolik, przytrzymywany osobistą sympatyą i głęboką wiarą przy Zeusie, a pociągany gwałtownie przez swoją samozwańczą opiekunkę i mentorkę Strzałkownę w kierunku Romańskim.
Z oburzeniem wywnętrzała się przed nim ze swoich żalów i pretensji do tych „ślimaków,” którzy zasypiają w swoich skorupkach i leząc pomalutku, pozostawiają po sobie tylko wilgotne ślady…
Wyznawała, że się zawiodła na nich, nawet na swoim szwagrze, który od pewnego czasu „formalnie sfilistrzał” w jej oczach.
Trzymając rękę Sokolika z roztargnienia przy swoich piersiach i w zapale ściskając ją gorąco, mówiła z kropelkami piany w kącikach ust:
– Ja was im nie zostawię, nie oddam na zmarnowanie tym pantoflowym działaczom!… Oni zabagniają naszą sprawę, topią ją w błocie, po którem talapią się sami w kaloszach i pod parasolem, a tu trzeba działać energicznie, z zapałem, szybko, po bohatersku!… Sokolik, wy mi wierzcie, przy waszym Zeusie zostaniecie w tyle, daleko, po za nami, dacie się sromotnie wyprzedzić, a hańba, hańba tym, którzy się spaźniają!… Ja wam na to nie pozwolę, wam nie wolno gasnąć, boście wy żywy płomień, płomień z nieba!
Spoglądała mu prosto w oczy, ściągając swoje grube, gęste, czarne brwi i jakby w tem spojrzeniu głębokiem zapuszczała mu sondę na samo dno duszy.
– Sokoliku, ja was błagam, ja was zaklinam, zróbcie to dla mnie, dla waszej Niewiasty! – szeptała jakimś głębokim, namiętnym szeptem,– pójdźcie z nami!… no co?… no powiedzcie,– prawda, że pójdziecie ze mną, z nami ręka w rękę?…. no tak, Sokoliku?… co?…
Edmundowi trochę dziwnym wydawał się ten zapał i ta partyjną, agitatorska gorliwość, z jaką starała się przeciągnąć go na stronę radykałów; w tym wybuchu prawie fanatycznym pod względem tonu, było coś zagadkowego, podejrzanego, co go raziło.
Pierwszy raz popatrzał na nią niechętnie i wycofał swoją rękę z jej uścisków, mówiąc:
– Ależ dajcie pokój!… nalegacie tak na mnie, jak gdyby Bóg wie co zależało natem z kim pójdę, z wami, czy z Łańskim. Nie jestem dzieckiem i sam wybiorę.
Powiedział to takim ostrym tonem, że odsunęła się od niego, spuściwszy oczy, jak skarcona pensyonarka.
– Przepraszam was – szepnęła zmieszana,– ja chciałam tylko…
– Wiecie, że nie lubię przesady! – przerwał jej, odwracając głowę i czując, że sprawia jej tem przykrość, ale nie mógł się powstrzymać od wypowiedzenia tych wyrazów.
– No, dobrze już, dobrze – powtarzała niemal pokornie, jakby się przelękła jego zniecierpliwienia; – zrobicie, co zechcecie, przecież macie prawo rozporządzać sobą. Ja tylko dla dobra sprawy pragnęłam was, pozyskać; no, nie gniewajcie się za to, wybaczcie!…
Rozstała się z nim zasmucona, pochmurna, i z głową pochyloną szła znowu, jak wówczas po rozmowie z Dowmuntem, kiedy to napomknął, że chciałby zostać jej szwagrem.
Bronią, gdy ją zobaczyła powracającą do domu, zaniepokoiła się jej wyglądem i spytała troskliwie:
– Czyś ty nie chora?… co ci jest?… tak czegoś pożółkłaś na twarzy.
Zbyła ją jakąś wymijającą odpowiedzią, ale mimowoli spojrzała w lustro i zobaczyła się rzeczywiście bardzo zmienioną; przybyło jej nagle dziesięć lat, na policzkach dostrzegła żółte plamy, około oczu zmarszczki, w ustach wyraz goryczy i zaciętego bólu.
Przez chwilę miała coś tragicznego w tem spojrzeniu, którem badała siebie w zwierciedle; nie przywykłą była przyglądać się własnej twarzy i nigdy nie wiele dbała o powierzchowność, ani się nie troszczyła o nią z kobiecą próżnością, dzisiaj jednak zastanowiła ją własna, jej fizyognomia, tem bardziej, że w tem samem lustrze zobaczyła odbicie młodszej siostry i musiała porównać wiośnianą świeżość dziewczęcia, rozkwitającą dopiero do życia, ze swoją postacią przywiędłą i zaniedbaną.
– Ty tak wyglądasz dzisiaj, jakbyś miała jakieś wielkie zmartwienie, albo była bardzo zmęczona – mówiła za jej plecami Bronią, sprawiając bezwiednie jeszcze większą przykrość siostrze; – co ci się stało?… byłaś może u Cesi?… do Rózi nie zaglądnęłaś wcale?… Był tu Dowmunt i opowiadał o rewizyach i aresztowaniach dzisiejszej nocy, radził nam popalić wszystkie proklamacye, „Robotnika” i „Proletaryat,” i co tylko mogłoby wpaść im w ręce, gdyby przyszli; ale ja mu powiedziałam, że ty się nie boisz, a ja nic nie wiem i niczego nie przechowuję, to także nie potrzebuję się obawiać, prawda?…
Me zauważyła, że Sewerka jej nie słucha, zajęta swemi myślami i szczebiotała dalej:
– Ja to doprawdy podziwiam was wszystkich, że wy się możecie tak narażać na każdym kroku i nic sobie z tego nie robicie. Mnie się zdaje, że jabym nie mogła konspirować, bo po mnie toby wszyscy zaraz poznać musieli, że coś wiem, albo mam w kieszeni jaką zakazaną książkę, a broń Boże gdybym miała przy sobie rewolwer, to chyba jednego kroku nie mogłabym zrobić, tylkobym się przylepiła gdzie do ściany i ojoj!… nie ruszyłabym się ze strachu za nic w świecie. Na rewolucyonistkę to trzeba ogromnie dużo odwagi i przytomności umysłu!… Powiedz, ty się naprawdę nie boisz, żeby cię nie zabrali do ratusza, albo do Cytadeli, albo na Sybir?… O, Jezu, na samą myśl, że kogo z was to może spotkać, to mi się aż zimno i gorąco robi!…
Przytknęła sobie dłonie do policzków zapłonionych i zacisnęła powieki, jak małe dziecko ze strachu.
Sewerka siedziała w fotelu i zapatrzona w okno, niby słuchała.