Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bez celu. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez celu. Część 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Mia­ło się ku wio­śnie…

Z nie­ba szły cie­plej­sze tchnie­nia i we­sel­sze bły­ski słoń­ca, w któ­rych zie­mia zda­wa­ła się chwi­la­mi uśmie­chać i prze­cią­gać z dresz­czem, jak czło­wiek zbu­dzo­ny i wy­po­czę­ty po dłu­gim śnie.

Ale też, jak czło­wiek ro­ze­spa­ny przy­my­ka­ła zno­wu oczy i za­pa­da­ła w drzem­kę,– a wte­dy w po­god­ne mar­co­we po­łu­dnie zry­wa­ła się ni ztąd, ni zo­wąd śnie­ży­ca i za­bie­la­ła na kil­ka go­dzin bru­ki i da­chy, jak gdy­by w imie­niu zimy za­kła­da­ła pro­test i prze­dłu­ża­ła ter­min swe­go ser­wi­tu­tu.

– Nig­dy nie mo­głem tego po­jąć – mó­wił papa Le­bic­ki, – jak moż­na taką porę prze­trzy­mać w na­szym kli­ma­cie; to jest po pro­stu fi­zycz­ną ko­niecz­no­ścią czło­wie­ka, sza­nu­ją­ce­go swo­je zdro­wie, wy­jeż­dżać na po – lud­nie i gdzieś tam na ja­snym brze­gu, jak po­wia­da Sien­kie­wicz, pła­wić się w słoń­cu i zie­le­ni.

– O, ja­bym to ro­zu­mia­ła – wzdy­cha­ła pan­na Mi­szet­ta,– do­sko­na­le­bym to ro­zu­mia­ła, mais he­las!… na to po­trze­ba in­nych wa­run­ków i in­nej sy­tu­acyi.

Papa Le­bic­ki przy­mru­żał oczy, uśmie­chał się pod­bi­ja­ją­co i pół­gło­sem szep­tał:

– Dzie­sięć lat temu jesz­cze był­bym pa­nią prze­ko­nał, że dla pięk­nej ko­bie­ty nic ła­twiej­sze­go, jak wy­je­chać na Ri­vie­rę; trze­ba tyl­ko chcieć i roz­ka­zy­wać…

– Komu? – spy­ta­ła z prze­cią­giem, za­lot­nem spoj­rze­niem.

– Jak­to komu?… ko­muś, coby u tych ma­łych nó­żek le­żał i cze­kał ski­nie­nia tego ró­żo­we­go pa­lusz­ka, i czuł się szczę­śli­wym, że może wy­peł­niać wszyst­kie ży­cze­nia swo­jej wład­czy­ni!… Czyż­by pani ta­kie­go ko­goś nic mia­ła?…

Ex-to­wa­rzysz Dzie­sią­ty od pew­ne­go cza­su bo­wiem na­le­żał do naj­bliż­szych i naj­zau­fań­szych przy­ja­ciół pan­ny Mi­szet­ty.

Sko­ro tyl­ko przy po­mo­cy ko­cha­ne­go Ed­mund­ka zna­lazł ta­kie­go kraw­ca, któ­ry „na raty” wpraw­dzie, ale mimo to z całą ele­gan­cyą i szy­kiem zgo­dził się upo­rząd­ko­wać dość za­nie­dba­ną jego gar­de­ro­bę, papa Le­bic­ki prze­mie­nił się w cią­gu ty­go­dnia na daw­ne­go „ga­lan­tu­oma” i w no­wym gar­ni­tu­rze pa­ra­do­wał po bru­ku war­szaw­skim.

Nic mógł od­mó­wić so­bie tej przy­jem­no­ści, aby nie zło­żyć pierw­szej wi­zy­ty Ma­da­me Eu­fro­zy­nie i po­dzię­ko­wać jej za „siur­pry­zę,” jaką mu spra­wi­ła swo­ją po­mył­ką i fał­szy­wym alar­mem.

Pani Bif­fer nie bar­dzo się po­zna­ła na tej wy­twor­nej iro­nii, z jaką mó­wił do niej:

– Omal nie za­wdzię­cza­łem pani przed­wcze­snej eks­pe­dy­cyi do nie­ba i to kosz­tem mar­nych pię­ciu stu­ru­bló­wek, któ­re na szczę­ście zna­la­zły się w samą porę, bo in­a­czej przez całą wiecz­ność nie był­bym się uspo­ko­ił, scho­dząc z tego świa­ta z tem prze­ko­na­niem, że zo­sta­ła pani tu po­szko­do­wa­ną na tak znacz­ną sumę.

Na pa­nią Ęu­fro­zy­nę „pon­sy biły,” jak się po­tem zwie­rza­ła pan­nie Mi­sze­cie; wszel­kie­mi si­ła­mi sta­ra­ła się też „ła­ska­we­go pana do­bro­dzie­ja” prze­ko­nać, że to tyl­ko zbyt­nia gor­li­wość ko­mi­te­tu i par­tyi nada­ła tej ca­łej spra­wie tak ostry i po­ża­ło­wa­nia god­ny prze­bieg.

– Po­mi­mo wszyst­kie­go, czyż­bym się była ośmie­li­ła twier­dzić sta­now­czo, że… że… ach, mon Dieu!… vous com­pre­nez, cher Mon­sieur, je vous as­surc!… je vous don­ne ma pa­ro­le!…

Kry­go­wa­ła się i uspra­wie­dli­wia­ła ze wsty­dem, zrzu­ca­jąc z sie­bie całą winę „na tych pa­nów z par­tyi,” któ­rzy swo­im ter­ro­rom i swe­mi do­raź­ne­mi sa­mo­są­da­mi–no!…. le­piej nie mó­wić, ile złe­go ro­bią.

Le­bic­ki przyj­mo­wał to wszyst­ko z wiel­ko­pań­ską wy­ro­zu­mia­ło­ścią i żar­to­wał so­bie z za­kło­po­ta­nia „bur­żuj­ki,” mó­wiąc:

– Przy­znam się przed sza­now­ną pa­nią, że był czas, kie­dy po bu­du­arach po­peł­nia­łem, na­wet czę­sto… ach, za czę­sto może! śmia­łe kra­dzie­że, ale pro­szę mi wie­rzyć na sło­wo, że wte­dy gi­nę­ły wła­ści­ciel­kom kosz­tow­niej­sze rze­czy, niż pie­nią­dze i klej­no­ty!…

Uśmie­chał się przy­tem zna­czą­co, a pani Bif­fer, za­do­wo­lo­na z ob­ro­tu spra­wy, pod­chwy­tu­jąc w lot swo­bod­ny i żar­to­bli­wy ton sta­re­go Lo­we­la­sa, nie omiesz­ka­ła jego sa­mo­chwal­stwu przy­twier­dzić wy­krzyk­ni­ka­mi:

– O nie wąt­pię!… ach, spo­dzie­wam się!… taka kra­dzież, je­stem pew­na, dziś­by się jesz­cze panu do­bro­dzie­jo­wi uda­ła. N'est ce pas, ma­de­mo­isel­le Mi­chet­te?

A pan­na Mi­szet­ta, za­po­mniaw­szy o swo­ich so­cy­ali­stycz­no-de­mo­kra­tycz­no-re­wo­lu­cyj­nych sym­pa­ty­ach dla to­wa­rzy­sza Dzie­sią­te­go, spo­glą­da­ła te­raz na od­ro­dzo­ne­go w Le­bic­kim sa­lo­now­ca okiem znaw­czy­ni i mó­wi­ła so­bie w du­chu:

– Ślicz­ny męż­czy­zna!…. po­mi­mo tej si­wi­zny, mógł­by dzie­się­ciu młod­szych za­ka­so­wać. Za­raz moż­na po­znać w nim pana z pa­nów!… już to co błę­kit­na krew, to nie ja­kaś tam bur­żuj­ska ju­cha; fi donc!

I zno­wu za­mie­nia­li ze sobą wy­mow­ne po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia, jak wten­czas przy pierw­szej byt­no­ści Le­bic­kie­go u pani Bif­fer, a sku­tek tego był taki, że tego wie­czo­ru jesz­cze niby przy­pad­kiem, a niby umyśl­nie pan­na Mi­szet­ta wy­cho­dząc z ma­ga­zy­nu, spo­tka­ła go przed samą bra­mą i ogrom­nie przy­jem­nie zdzi­wio­na za­wią­za­ła z nim dłuż­szą roz­mo­wę na uli­cy, jako na grun­cie neu­tral­nym, co im oboj­gu po­zwo­li­ło ob­szer­niej i szcze­rzej po­ga­wę­dzić bez świad­ków.

A tej pierw­szej roz­mo­wy zno­wu sku­tek był taki, że od­tąd co­raz czę­ściej papa Le­bic­ki od­pro­wa­dzał wie­czo­ra­mi „to miłe, po­czci­we dziec­ko” do domu, za­stę­pu­jąc mu w tym wzglę­dzie wła­ści­we­go opie­ku­na, z któ­rym po­znał się tak­że za po­śred­nic­twem swej no­wej przy­ja­ciół­ki i wiel­bi­ciel­ki.

Pan dy­rek­tor Trą­biń­ski uwa­żał, że zna­jo­mość z czło­wie­kiem tak dys­tyn­go­wa­nym, może bar­dzo ko­rzyst­ny wpływ wy­wrzeć na jego pu­pil­kę, a to­wa­rzy­stwo męż­czy­zny w po­de­szłym wie­ku uchro­ni ją od nie­bez­pie­czeń­stwa ulicz­nych Don-Ju­anów; nie omiesz­kał na­wet wy­ra­zić go­rą­ce­go po­dzię­ko­wa­nia Le­bic­kie­mu, za oj­cow­skie za­ję­cie się pan­ną Mi­cha­li­ną, na jed­nej ze wspól­nych ko­la­cy­jek, któ­re we tro­je spo­ży­wa­li w ga­bi­ne­cie Bri­sto­lu albo Ho­te­lu Eu­ro­pej­skie­go.

Papa Le­bic­ki bo­wiem miał szczę­ście do lu­dzi, umiał się po­do­bać, gdy ze­chciał.

– Pan ma w so­bie coś ak­sa­mit­ne­go! – po­wie­dzia­ła mu w do­wód naj­wyż­sze­go uzna­nia pró­bant­ka z „Ma­ison Eu­ph­ro­si­ne,” – coś ta­kie­go, co bie­rze!… Wie pan?… daję panu małe słów­ko ho­no­ru, że po­mi­mo pań­skie­go wie­ku, pa­nem moż­na się za­jąć wię­cej, ani­że­li nie jed­nym mło­dym.

Le­bic­ki oczy przy­my­kał i przy­ci­ska­jąc z gra­cyą do­świad­czo­ne­go vi­veur'a pulch­ną „ a za­wsze tro­chę wil­got­ną rącz­kę pan­ny Mi­sze­ty do ust, szep­tał to­nem słod­kie­go wy­rzu­tu:

– Ku­si­ciel­ko… łais łoi!…

Ku­si­ciel­kę znów cza­ro­wa­ły wy­twor­ne ma­nie­ry, wszech­stron­ność i wy­mo­wa „papy,” któ­ry utrzy­mu­jąc ho­nor sta­rej gwar­dyi, nie ka­pi­tu­lo­wał wo­bec płci pięk­nej, zwłasz­cza gdy mógł jej jesz­cze tak ła­two za­im­po­no­wać, jak pan­nie z ma­ga­zy­nu mód i kon­fek­cyi dam­skiej.

Od cza­su po­zna­nia się z dy­rek­to­rem, nie tyl­ko hu­mor, ale i wi­do­ki Le­bic­kie­go po­pra­wi­ły się znacz­nie.

– Po­wia­da­ni ci, ko­cha­ny chłop­cze – zwie­rzał się sy­no­wi,– je­śli mi ten pod­ły los zno­wu ja­kie­go psi­ku­sa nie wy­pła­ta, zdo­bę­dzie­my for­tu­nę, zo­ba­czysz!… Je­stem na dro­dze do zro­bie­nia ka­ry­ery na sta­re lata, daję ci sło­wo.

Ro­bił przy tera minę ta­jem­ni­czą, lecz pew­ną sie­bie i do­da­wał:

– Zo­ba­czysz!… na ra­zie nic ci jesz­cze bliż­sze­go nie chcę po­wie­rzać, bo nie lu­bię ryb ło­wić przed nie­wo­dem, ale zo­ba­czysz!…

Owe sze­ro­kie pla­ny na przy­szłość i świet­ne na­dzie­je opie­ra­ły się je­dy­nie na obiet­ni­cy dy­rek­to­ra, że wy­ro­bi Le­bic­kie­mu po­sa­dę w jed­nem z To­wa­rzystw ase­ku­ra­cyj­nych.

– Czło­wiek ob­rot­ny i usto­sun­ko­wa­ny, jak pan – wy­ra­ził się Trą­biń­ski,– może mieć z tego trzy, czte­ry, sześć, ośm, a na­wet dzie­siąć ty­się­cy ru­bli rocz­ne­go do­cho­du!…

Na­tu­rze uro­dzo­ne­go dy­le­tan­ta po­chle­bia­ło ta­kie przy­pusz­cze­nie i taki wy­raz za­ufa­nia.

– O, je­stem pew­ny, że gdy­bym się tyl­ko za­brał do tego po swo­je­mu, ro­bił­bym ko­lo­sal­ne in­te­re­sy! – od­po­wie­dział dy­rek­to­ro­wi, a pan­na Mi­chet­ta za­wo­ła­ła:

– Ja pa­pie za­raz na­mó­wię na­szą sta­rą, żeby się ubez­pie­czy­ła i wszyst­kie star­sze pan­ny w ma­ga­zy­nie!

Na­zy­wa­ła go już tak­że „papą,” gdy byli po pierw­szej bu­te­lecz­ce bia­łe­go.

A on, przy­bie­ra­jąc me­lan­cho­lij­ny wy­raz twa­rzy czło­wie­ka po­krzyw­dzo­ne­go przez losy i wzdy­cha­jąc smęt­nie, mó­wił niby do sie­bie:

– Cze­muż mnie nie­ba ta­kiej cór­ki nie dały!…

Po­mi­mo tej miny wsze­la­ko i tych wes­tchnień, na­wet po­mi­mo no­we­go gar­ni­tu­ru, czu­ły papa nie mógł się zdo­być na to, aby po tylu la­tach nie­wi­dze­nia przy­wi­tać na­resz­cie swo­ją Ro­zal­kę…

Czuł się ob­ra­żo­nym, że pierw­sza do nie­go nie po­spie­szy­ła.

– Po­wiedz sio­strze, mój chłop­cze, że cze­ka­łem na nią,– rzekł z głę­bo­ką ura­zą do Ed­mun­da;– my­śla­łem, że speł­ni swój obo­wią­zek i przy­bie­gnie pierw­sza do mnie, jak na do­brą cór­kę przy­sta­ło.

Roz­ło­żył ręce z re­zy­gna­cyą i do­dał:

– Po­my­li­łem się wi­docz­nie; trud­no!… nie­chaj tak bę­dzie! Te­raz już musi po­zo­stać tak, jak jest.

Uści­snął rękę syna trzy razy kur­czo­wo, z afek­ta­cyą, i szep­nął:

– Pro­szę cię, aby­śmy nig­dy wię­cej o tem nie mó­wi­li. C 'est fini pour to­ujo­urs. Spra­wił­byś mi­tem wiel­ką przy­krość, mój dro­gi!… Co in­ne­go ty; ty umia­łeś zo­stać moim sy­nem i za to… niech ci Bóg bło­go­sła­wi!

Roz­rzew­nił się wła­sne­mi sło­wa­mi, bio­rąc na se­ryo to oj­cow­skie bło­go­sła­wień­stwo.

Po­mi­mo tej na­masz­czo­nej miny i pięk­nych słów, od cza­su zna­le­zie­nia so­bie no­wych przy­ja­ciół, co­raz rza­dziej czu­ły „papa” do­zna­wał po­trze­by spo­ty­ka­nia się ze swo­im ko­cha­nym chłop­cem i oby­wał się bez nie­go ca­łe­mi dnia­mi; do­szło do tego, że raz lub dwa razy le­d­wie na ty­dzień wi­dy­wa­li się z sobą.

To wy­star­cza­ło Le­bic­kie­rau.

Ed­mund z sy­now­skie­go obo­wiąz­ku je­dy­nie od­wie­dzał ojca; czy­nił to wsze­la­ko z co­raz więk­szym przy­mu­sem, im le­piej go po­zna­wał i czem bar­dziej kry­tycz­nem okiem przy­glą­dał mu się zbliz­ka.

Prze­ko­nał się też ry­chło, że oprócz jed­ne­go związ­ku krwi, nic ich ab­so­lut­nie z sobą nie zbli­ża­ło i nie łą­czy­ło; prze­ciw­nie, wszyst­ko nie­mal roz­dzie­la­ło i od­su­wa­ło od sie­bie.

Nie mie­li z sobą o czem roz­ma­wiać, od­kąd uni­kać im przy­szło dwóch te­ma­tów, ro­dzin­nych i spo­łecz­nych, jako naj­draż­liw­szych dla nich obu.

Pierw­szych nie po­ru­szał So­ko­lik nig­dy na wy­raź­ną proś­bę sio­stry, a dru­gie do­pro­wa­dza­ły do for­mal­nych sprze­czek i przy­krych starć po­mię­dzy nim a oj­cem, na­prę­ża­jąc i tak dość draż­li­wy ich sto­su­nek.

Le­bic­ki zmiar­ko­waw­szy, że na punk­cie par­tyi i ro­bo­ty pro­gra­mo­wej syn jego zaj­mu­je krań­co­wo prze­ciw­ne mu sta­no­wi­sko, za­nie­chał swo­ich szy­der­czych i zgryź­li­wych dow­ci­pów i przy­mó­wek, ale od cza­su do cza­su pró­bo­wał w spo­sób niby grun­tow­ny i men­tor­ski na­wra­cać Ed­mun­da na swo­je prze­ko­na­nia.

– Je­steś mło­dzień­cem doj­rza­łym – mó­wił do nie­go, na­da­jąc swe­mu ba­ry­to­no­wi brzmie­nie jak naj­szla­chet­niej­sze,– wol­no ci za­tem mieć swój wła­sny po­gląd na ta­kie rze­czy, wol­no ci na­wet iść za in­stynk­tem mło­do­ści, za­wsze mniej lub wię­cej burz­li­wej, wol­no ci na­wet w do­brej wie­rze po­peł­niać po­mył­ki i zro­bić nie jed­no pięk­ne głup­stwo, bo za­pa­łem opro­mie­nio­ne, ale to nie po­wód, aby mnie, czło­wie­ko­wi star­sze­mu i dużo do­świad­czeń­sze­mu od sie­bie, mnie oby­wa­te­lo­wi, mi­łu­ją­ce­mu kraj swój, mnie ojcu, ko­cha­ją­ce­mu syna, wy­da­wać się to mu­sia­ło do­brem, go­dzi­wem i ro­zum­nem, co wy ro­bi­cie!… Po­zwo­lisz, że na tym punk­cie będę miał rów­nież swo­je za­pa­try­wa­nia i za­sa­dy, choć­by w imię rów­no­upraw­nie­nia, któ­re ma­cie prze­cież w swo­im pro­gra­mie. Otóż da­ruj mi, ko­cha­ny chłop­cze, ale to wa­sze sza­lo­ne po­ry­wa­nie się z mo­ty­ką na słoń­ce, te wa­sze kon­spi­ra­cye, to wi­chrze­nie w kra­ju względ­nie ubo­gim, za­co­fa­nym i ciem­nym, to roz­bu­dza­nie naj­niż­szych in­stynk­tów w tłu­mach pod ha­słem re­wo­lu­cyi, to za­śle­pio­ne ry­zy­ko, z ja­kiem pę­dzi­cie ogół do prze­pa­ści, to wszyst­ko nie może się po­do­bać czło­wie­ko­wi trzeź­we­mu i lo­gicz­ne­mu, czło­wie­ko­wi, któ­ry już jed­ną taką bu­rzę wi­dział w ży­ciu na­ro­du pod­czas ostat­nie­go na­sze­go po­wsta­nia!…

Ed­mund cier­pli­wie po­zwa­lał mu pe­ro­ro­wać i słu­chał, nie chcąc roz­po­czy­nać z nim dys­ku­syi, któ­rą uwa­żał za bez­ce­lo­wą zu­peł­nie, ale każ­de sło­wo ojca dra­pa­ło go w du­szy, jak pa­zu­rem.

Nie mo­gąc jed­nak dłu­żej wy­trzy­mać, zro­bił uwa­gę:

__ Ale prze­cież ja jesz­cze mia­łem spo­sob­ność spo­tkać papę, jako człon­ka par­tyi, po­śród tych wstręt­nych kon­spi­ra­to­rów i war­cho­łów!… to rze­czy­wi­ście wy­da­je mi się wprost nie­po­ję­tem, gdy słu­cham dzi­siej­szych wy­wo­dów papy.

Le­bic­ki gło­wę pod­niósł wy­so­ko, jed­ną rękę w tył, dru­gą za kla­pę ka­mi­zel­ki za­ło­żył i sto­jąc w po­zie par­la­men­tar­nej, od­parł:

– Ach, głup­stwo!… tu cię cze­ka­łem. Wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej po­ru­szysz tę kwe­styę i za­rzu­cisz mi nie­kon­se­kwen­cyę, ale to frasz­ka. Nie przy­wy­kłem wpraw­dzie nig­dy i ni­ko­mu tłó­ma­czyć się z mego po­stę­po­wa­nia, jed­nak w tym wy­pad­ku ro­bię wy­ją­tek, i to tyl­ko dla cie­bie, aby cię wła­snym przy­kła­dem na­uczyć ostroż­no­ści. Otóż za­dzi­wia cię, że na­le­ża­łem do wa­szej par­tyi?… cał­kiem słusz­nie; mnie dzi­siaj w gło­wie po­mie­ścić się nie może, że pe­wien czas mo­głem być to­wa­rzy­szem Dzie­sią­tym!… Ale w grun­cie rze­czy to bar­dzo pro­ste. Po wie­lu la­tach nie­obec­no­ści w kra­ju, po la­tach gorz­kich i łza­wych…

Za­trzy­mał się, jak­by dla efek­tu ora­tor­skie­go i ma­łym pal­com mu­snął rzę­sy, ni – by zwil­żo­ne łzą bo­le­snych wspo­mnień, a po… chwi­li zmie­nio­nym to­nem mó­wił da­lej:

– Daj­my jed­nak temu po­kój!… le­piej tych cza­sów nie ty­kać. Otóż wra­ca­łem do kra­ju po la­tach; we Lwo­wie, gdzie ostat­nio ba­wi­łem, za­war­łem kil­ka in­te­re­su­ją­cych zna­jo­mo­ści wśród tam­tej­szych wszech­po­la­ków. Nie po­wiem, żeby mi się po­do­bał ich pro­gram, ale po­do­ba­li mi się lu­dzie sym­pa­tycz­ni, a to szcze­gół ogrom­nej wagi w tak zwa­nych spra­wach par­tyj­nych. Przy­zna­ję, było wte­dy ze mną bar­dzo kru­cho… wy­sza­sta­em się do ostat­nie­go gro­nia, by­łem a sec!…. Ale daj­my le­piej i temu po­kój!… to kie­dyś bę­dzie przed­mio­tem osob­nej na­szej roz­mo­wy. Otóż moim przy­ja­cio­łom wszech po­lacz­kom za­le­ża­ło bar­dzo na prze­wie­zie­niu pew­nych waż­nych do­ku­men­tów do War­sza­wy; cho­dzi­ło o po­śpiech, o oso­bę za­ufa­ną, jed­nem sło­wem… wy­sła­no z tą mi­syą mnie!… Przy­je­cha­łem tedy, ze­tkną­łem się zno­wu z tu­tej­sze­mi per­so­na­mi, wzię­li mnie na­tu­ral­nie za swe­go, a ja przez cie­ka­wość po­pro­stu, nie ma­jąc nic lep­sze­go na ra­zie do ro­bo­ty po­zwo­li­łem się bier­nie za­gar­nąć tej przy­pad­ko­wej fali i… zo­sta­łem to­wa­rzy­szem Dzie­sią­tym!…. Przy­znam ci się, że mnie to na­wet z po­cząt­ku do­syć ba­wi­ło; było w tem coś awan­tur­ni­cze­go, ta­jem­ni­cze­go, co daje de fris­sons, a żą­dza wra­żeń, nie­na­sy­co­na żą­dza wra­żeń gnę­bi­ła mnie, mój chłop­cze, ca – le­ży­cie!… Ty może tego jesz­cze nie ro­zu­miesz i nie od­czu­wasz w tym stop­niu, ale ca vien­dra z cza­sem, zo­ba­czysz mój synu!

Prze­gar­nął wło­sy i me­lan­cho­lij­ne spoj­rze­nie rzu­cił w zwier­cia­dło.

– Zo­sta­łem tedy pepe-esem z przy­pad­ku – za­czął po chwi­li, nie zwa­ża­jąc na fi­zy­ogno­mię syna, któ­ry słu­chał tego z wy­ra­zem ja­kie­goś bo­le­sne­go nie­sma­ku i z pod oka, na­chmu­rzo­ny, przy­pa­try­wał się ojcu, za­gry­za­jąc dol­ną war­gę, aże­by nie wy­buch­nąć.

Le­bic­ki upo­jo­ny był wła­sną wy­mo­wą brzmie­niem wła­sne­go gło­su.

Cho­dząc po po­ko­ju du­że­mi kro­ka­mi, mó­wił:

– To wszyst­ko może ci… się dziw­nem wy­dać, mój chłop­cze,– nie prze­czę; za mało zresz­tą zna­łeś nie­ste­ty swe­go papę, aże­byś jego zło­żo­ną psy­cho­lo­gię i in­dy­wi­du­al­ność na­le­ży­cie oce­nił. Ale ta­kie sprzecz­no­ści zda­rza­ją się na­wet czę­sto. Ja sam zna­łem ta­kich, któ­rzy wy­bra­li się do Rzy­mu z za­mia­rem, aby wstą­pić do ar­mii pa­piez­kiej i prze­le­wać krew za Piu­sa IX – go, a za­cią­gnę­li się w sze­re­gi Ga­ri­bal­die­go i zdo­by­wa­li z nim ra­zem sto­li­cę przy­szłej Ita­lii zjed­no­czo­nej. A wiesz cze­mu?… bo w dro­dze za­bra­li zna­jo­mość z kil­ku przy­jem­ny­mi kom­pa­na­mi, któ­rzy je­cha­li bić się za wol­ność i oj­czy­znę wło­ską, no i dla mi­łe­go to­wa­rzy­stwa prze – szli z obo­zu do obo­zu, ale przed zło­że­niem przy­się­gi na wier­ność sztan­da­ro­wi!…. To im prze­cież było wol­no?… nie­praw­daż?…

So­ko­lik po­rwał się z miej­sca, schwy­cił ka­pe­lusz i ze sło­wa­mi:

– Że­gnam papę!… czas na mnie,- po­szedł ku drzwiom, a za­nim się oj­ciec spo­strzegł, był już na scho­dach, z moc­nem po­sta­no­wie­niem nie wra­cać wię­cej do ko­cha­ne­go papy.

Chciał mu tyl­ko na­pi­sać ob­szer­ny list i wy­tłó­ma­czyć, dla­cze­go woli uni­kać z nim wszel­kich sto­sun­ków, któ­re mu­sia­ły­by nie tyl­ko przy­wią­za­nie sy­now­skie za­tłu­mić, ale i sza­cu­nek po­de­rwać, przy tak wiel­kiej róż­ni­cy prze­ko­na­li i za­pa­try­wań na kwe­stye dla nie­go naj­święt­sze i naj­waż­niej­sze.

Po­wstrzy­ma­ła go jed­nak od tego Ró­zia, któ­ra mu po­wie­dzia­ła:

– Daj po­kój!… ja cię pro­szę o to w imie­niu… mamy nie­boszcz­ki. Ona prze­ba­czy­ła, umiej i ty prze­ba­czać.

Spoj­rzał na nią jak­by z wy­rzu­tem.

– li­nie ka­żesz prze­ba­czać, a sama na­wet zo­ba­czyć się z nim i przy­wi­tać do tej pory nie chcia­łaś!… jak­że to?… Ró­ziu!

Uśmiech­nę­ła się smut­nie, z wes­tchnie­niem i rze­kła:

– To co in­ne­go, mój Mund­ku; naj­pierw ja je­stem cór­ką i ko­bie­tą, więc z na­tu­ry rze­czy mu­sia­łam stać całe ży­cie bar­dziej po stro­nie mamy, a wresz­cie nie wi­dzę tego wca­le, aże­by ojcu rze­czy­wi­ście za­le­ża­ło na zbli­że­niu się i po­jed­na­niu ze mną. Ko­rzy­sta z pre­tek­stu, aby uda­wać ob­ra­żo­ne­go i nic spoj­rzeć mi w oczy, oto wszyst­ko, aby nie po­trze­bo­wał zda­wać przede mną ra­chun­ku ze swe­go po­stę­po­wa­nia i uspra­wie­dli­wiać się. Zresz­tą, mimo wszyst­ko, miał pra­wo za­we­zwać mnie do sie­bie, jako cór­kę i two­ją opie­kun­kę, a jed­nak, nie tyl­ko, że sam nie przy­szedł, ale na­wet nic wspo­mniał o tem, że­bym ja do nie­go po­szła; nie za­le­ża­ło, mu wi­docz­nie na­tem i może le­piej się sta­ło, że­śmy się nie wi­dzie­li i pew­nie już nie zo­ba­czy­my na tym świe­cie.

Papa Le­bic­ki po ostat­niej roz­mo­wie z sy­nem nie zmiar­ko­wał na­wet, co go mo­gło tak bar­dzo ura­zić, że przez cały ty­dzień nie po­ka­zał się u nie­go.

– Nie uwie­rzy­cie pań­stwo, jaki mam am­ba­ras z moim chłop­cem, – skar­żył się Trą­biń­skie­mu i Mi­sze­cie; – gło­wa pięk­na, mło­da, za­pa­lo­na, cha­rak­ter pięk­ny… pod tym wzglę­dem wdał się we mnie!…., po­ry­wy naj­szla­chet­niej­sze, ale opę­ta­ny przez te „nowe prą­dy,” przez te skraj­ne dzi­siej­sze idee, któ­re gu­bią nie­do­świad­czo­ną mło­dzież i na­ra­ża­ją ją na nie­chyb­ną ka­ta­stro­fę. Daję wam sło­wo, że co­dzien­nie, gdy go nie wi­dzę, tru­chle­ję na samą myśl, że go gdzie przy­dy­ba­li i za­wieź­li do Cy­ta­de­li, albo na­wet po­wie­si­li!… prze­cież w tych cza­sach, to wszyst­ko moż­li­we.

Skła­dał ręce, jak do mo­dli­twy i wzdy­chał.

– Ach, dy­rek­to­rze ko­cha­ny, jaki pan je­steś szczę­śli­wy, że w tych cza­sach nie masz dzie­ci!

Trą­biń­ski się uśmie­chał słod­ko i spo­glą­dał na swo­ją pu­pil­kę.

–, Jak­to nie mam?… al­boż to nie moje dziec­ko?… ta­kie duże, nie­do­bre dzie­ciąt­ko!…

Miz­drzył się do niej i sku­bał czer­nio­ne wąsy, pod­cze­sy­wa­ne sta­ran­nie w górę a la Wil­helm ligi, a pan­na Mi­szet­ta, niby zgro­mio­na pen­sy­onar­ka, sta­ła przy nim, do­ty­ka­jąc go bliz­ko ko­la­na­mi, a za rękę ści­ska­jąc Le­bic­kie­go, i z uda­nym dzie­cię­cym dą­sem mó­wi­ła:

– Dla­cze­go Mi­szet­ka jest nie­do­brem dzie­ciąt­kiem?… dla­cze­go opie­kun Mi­szet­ce wy­my­śla?… Papo, ja będę pła­ka­ła, jak mi tu będą do­ku­cza­li!

Papa z gra­cyą sta­re­go dwo­ra­ka przy­ci­skał jed­ną rękę skrzy­wio­ne­go dzie­ciąt­ka do ust, a pan dy­rek­tor i opie­kun dru­gą, pod­czas gdy pan­na Mi­szet­ta, jak bi­blij­na Zu­zan­na, sto­jąc mię­dzy dwo­ma star­ca­mi, ko­kie­to­wa­ła spryt­nie obu swo­ich wiel­bi­cie­li i po­cią­ga­ła no­skiem, niby mała dziew­czyn­ka, któ­rej się na płacz zbie­ra.

– Przy­znaj, dy­rek­to­rze, że ta có­recz­ka nam się uda­ła! – ze spoj­rze­niem znaw­cy i men­to­ra wo­łał Le­bic­ki.

Od pew­ne­go cza­su ca­łe­mi wie­czo­ra­mi uczył jej te­raz or­to­gra­fii i sty­li­sty­ki fran­cuz­kiej, bo pan­na Mi­cha­li­na uczu­ła na­gle gwał­tow­ną po­trze­bę uzu­peł­nie­nia bra­ków w swem wy­kształ­ce­niu.

– O tak, tak, nasz ko­ciak miau­czy po fran­cuz­ku wca­le do­brze – przy­zna­wał jej nowy kie­row­nik i na­uczy­ciel, – ale z pi­sow­nią to idzie znacz­nie go­rzej. A prze­cież ko­re­spon­den­cya ku­piec­ka i li­sty do kli­jen­tek, to nie bil­lets doux, w któ­rych błę­dy or­to­gra­ficz­ne są tyl­ko jed­nym wdzię­kiem wię­cej; to dla ho­no­ru fir­my na­le­ży po­pra­wić!

Więc na proś­bę opie­ku­na i pu­pil­ki, papa zo­stał „ma­ître'em” ję­zy­ka fran­cuz­kie­go pan­ny Mi­sze­ty w bra­ku po­waż­niej­sze­go za­ję­cia i obie­cy­wa­nej po­sa­dy w To­wa­rzy­stwie ase­ku­ra­cyj­nem.II.

– Bio­rą się do nas! – mó­wił po­chmur­nie. Łań­ski do Chro­niec­kie­go i Strzal­ków­ny; – sły­sze­li­ście?… dziś w nocy na­ła­pa­li wie­lu na­szych, na­kry­li coś ośmiu bun­dzi­stów i dwóch so­cy­ałów naj­czer­wien­szej le­wi­cy. Trze­ba się mieć na ostroż­no­ści!…

– Zje­dzą dy­abła, je­że­li u mnie co znaj­dą! – za­wo­ła­ła Se­wer­ka; – mogą przyjść i prze­trzą­snąć cały dom do góry no­ga­mi. Rę­czę wam, że ani świst­ka nie za­bio­rą, ale na to po­trze­ba mo­je­go spry­tu, aby się tak urzą­dzić. Ho, ho!… niech re­wi­du­ją!

Chro­niec­ki prze­gar­niał bro­dę i uśmie­chał się.

– No, te­go­bym o swo­im domu po­wie­dzieć nie mógł, – ode­zwał się po­wo­li, fleg­ma­tycz­nie i na po­zór cał­kiem obo­jęt­nie; – na ra­zie albo po­usu­wa­łem waż­niej­sze rze­czy z miesz­ka­nia, a resz­ta albo nie bar­dzo kom­pro­mi­tu­ją­ca, albo tak ukry­ta, że jej nie zwę­szą sami, ale co tam wszyst­ko moja żona pie­ści w swo­jem po­sia­da­niu, tego naj­spryt­niej­szy agent po­li­cyj­ny nie od­gad­nie.

– To po­win­ni­ście ostrzedz swo­ją po­ło­wi­cę – za­uwa­żył Łań­ski,–w tych dniach szcze­gól­niej mu­si­my się wszy­scy wy­strze­gać nie­bez­pie­czeń­stwa i kryć. Je­ste­śmy prze­cie w sa­mym prą­dzie ak­cyi; jesz­cze ty­dzień, jesz­cze dwa, a… wie­cie prze­cież?… co być może i bę­dzie, je­że­li przed cza­sem nie wy­wró­ci­my ko­zla!

Strzał­ków­na spoj­rza­ła py­ta­ją­co na obu; znać było, że nie wie, o co cho­dzi, a nie wy­pa­da jej przy­znać się do tego.

Po­że­ra­ła ją cie­ka­wość, nie śmia­ła jed­nak za­py­tać, co to za nie­spo­dzian­ki tak wiel­kiej wagi przy­go­to­wu­ją się w przy­szło­ści bez jej wie­dzy i bez jej udzia­łu.

W głę­bi du­szy czu­ła się tak samo ura­żo­ną, jak jej sio­stra; dla­cze­go nig­dy nie wie­dzia­ła wszyst­kie­go, dla­cze­go przed nią ro­bio­no ja­kieś ta­jem­ni­ce, jak gdy­by nie za­słu­gi­wa­ła na peł­ne za­ufa­nie i nie była tą dziel­ną, do­świad­czo­ną, za­słu­żo­ną Nie­wia­stą, to­wa­rzysz­ką par­tyi, od­da­ną na śmierć i ży­cie wspól­nej spra­wie?…

Pod tym wzglę­dem cał­kiem in­a­czej trak­to­wa­no i ją, i Chro­niec­ką w Ro­mie; tam wy­róż­nia­no ją wła­śnie, wcią­ga­no do wspól­nych na­rad i prze­zna­cza­no naj­ry­zy­kow­niej­sze mi­sye do speł­nie­nia, bo tara nie ro­bio­no żad­nej róż­ni­cy płci, nie roz­da­wa­no sto-' pni na doj­rza­łych spi­sko­wych i nie­doj­rza­łych, na po­wo­ła­nych i nie­po­wo­ła­nych.

W Ro­mie trzy­ma­no się za­sa­dy zu­peł­ne­go rów­no­upraw­nie­nia, nie ba­wio­no się kunk­ta­tor­stwem, opor­tu­ni­zmem, nie tra­co­no cza­su na dys­ku­sye; tam pro­wa­dzo­no po­li­ty­kę do­ko­na­nych fak­tów i wy­gła­sza­no ha­sła: „choć­by na zła­ma­nie kar­ku, byle na­przód!”

Nic po­zwo­lo­no tam ni­ko­mu nie­cier­pli­wić się, wy­cze­ki­wać, od­kła­dać z dnia na dzień po­wzię­tych po­sta­no­wień i ła­mać so­bie za dłu­go gło­wę nad wy­ko­na­niem pro­jek­tów, dą­żą­cych do jak naj­szer­szych prze­wro­tów.

I to się na­tu­rze Se­wer­ki ner­wo­wej, ko­bie­cej, pręd­kiej i jej po­dob­nych to­wa­rzy­szek po­do­ba­ło, to mia­ło dla nich po­cią­ga­ją­cy urok, jak każ­da krań­co­wość, to ła­twiej da­wa­ło uj­ście ich burz­li­we­mu tem­pe­ra­men­to­wi.

Łań­ski, Chro­niec­ki, Do­wmunt i inni tej sa­mej bar­wy, wy­da­wa­li się te­raz na­zb­ty umiar­ko­wa­ny­mi w po­rów­na­niu z frak­cyą, sku­pio­ną oko­ło Ro­mec­kich.

Roz­łam po­mię­dzy nimi w jed­nym i tym sa­mym obo­zie, sta­wał się co­raz więk­szym, a do tych, któ­rzy na tej gra­ni­cy sto­jąc, wa­ha­li się w jed­ną i dru­gą stro­nę, na­le­żał i So­ko­lik, przy­trzy­my­wa­ny oso­bi­stą sym­pa­tyą i głę­bo­ką wia­rą przy Zeu­sie, a po­cią­ga­ny gwał­tow­nie przez swo­ją sa­mo­zwań­czą opie­kun­kę i men­tor­kę Strzał­kow­nę w kie­run­ku Ro­mań­skim.

Z obu­rze­niem wy­wnę­trza­ła się przed nim ze swo­ich ża­lów i pre­ten­sji do tych „śli­ma­ków,” któ­rzy za­sy­pia­ją w swo­ich sko­rup­kach i le­ząc po­ma­lut­ku, po­zo­sta­wia­ją po so­bie tyl­ko wil­got­ne śla­dy…

Wy­zna­wa­ła, że się za­wio­dła na nich, na­wet na swo­im szwa­grze, któ­ry od pew­ne­go cza­su „for­mal­nie sfi­li­strzał” w jej oczach.

Trzy­ma­jąc rękę So­ko­li­ka z roz­tar­gnie­nia przy swo­ich pier­siach i w za­pa­le ści­ska­jąc ją go­rą­co, mó­wi­ła z kro­pel­ka­mi pia­ny w ką­ci­kach ust:

– Ja was im nie zo­sta­wię, nie od­dam na zmar­no­wa­nie tym pan­to­flo­wym dzia­ła­czom!… Oni za­ba­gnia­ją na­szą spra­wę, to­pią ją w bło­cie, po któ­rem ta­la­pią się sami w ka­lo­szach i pod pa­ra­so­lem, a tu trze­ba dzia­łać ener­gicz­nie, z za­pa­łem, szyb­ko, po bo­ha­ter­sku!… So­ko­lik, wy mi wierz­cie, przy wa­szym Zeu­sie zo­sta­nie­cie w tyle, da­le­ko, po za nami, da­cie się sro­mot­nie wy­prze­dzić, a hań­ba, hań­ba tym, któ­rzy się spaź­nia­ją!… Ja wam na to nie po­zwo­lę, wam nie wol­no ga­snąć, bo­ście wy żywy pło­mień, pło­mień z nie­ba!

Spo­glą­da­ła mu pro­sto w oczy, ścią­ga­jąc swo­je gru­be, gę­ste, czar­ne brwi i jak­by w tem spoj­rze­niu głę­bo­kiem za­pusz­cza­ła mu son­dę na samo dno du­szy.

– So­ko­li­ku, ja was bła­gam, ja was za­kli­nam, zrób­cie to dla mnie, dla wa­szej Nie­wia­sty! – szep­ta­ła ja­kimś głę­bo­kim, na­mięt­nym szep­tem,– pójdź­cie z nami!… no co?… no po­wiedz­cie,– praw­da, że pój­dzie­cie ze mną, z nami ręka w rękę?…. no tak, So­ko­li­ku?… co?…

Ed­mun­do­wi tro­chę dziw­nym wy­da­wał się ten za­pał i ta par­tyj­ną, agi­ta­tor­ska gor­li­wość, z jaką sta­ra­ła się prze­cią­gnąć go na stro­nę ra­dy­ka­łów; w tym wy­bu­chu pra­wie fa­na­tycz­nym pod wzglę­dem tonu, było coś za­gad­ko­we­go, po­dej­rza­ne­go, co go ra­zi­ło.

Pierw­szy raz po­pa­trzał na nią nie­chęt­nie i wy­co­fał swo­ją rękę z jej uści­sków, mó­wiąc:

– Ależ daj­cie po­kój!… na­le­ga­cie tak na mnie, jak gdy­by Bóg wie co za­le­ża­ło na­tem z kim pój­dę, z wami, czy z Łań­skim. Nie je­stem dziec­kiem i sam wy­bio­rę.

Po­wie­dział to ta­kim ostrym to­nem, że od­su­nę­ła się od nie­go, spu­ściw­szy oczy, jak skar­co­na pen­sy­onar­ka.

– Prze­pra­szam was – szep­nę­ła zmie­sza­na,– ja chcia­łam tyl­ko…

– Wie­cie, że nie lu­bię prze­sa­dy! – prze­rwał jej, od­wra­ca­jąc gło­wę i czu­jąc, że spra­wia jej tem przy­krość, ale nie mógł się po­wstrzy­mać od wy­po­wie­dze­nia tych wy­ra­zów.

– No, do­brze już, do­brze – po­wta­rza­ła nie­mal po­kor­nie, jak­by się prze­lę­kła jego znie­cier­pli­wie­nia; – zro­bi­cie, co ze­chce­cie, prze­cież ma­cie pra­wo roz­po­rzą­dzać sobą. Ja tyl­ko dla do­bra spra­wy pra­gnę­łam was, po­zy­skać; no, nie gnie­waj­cie się za to, wy­bacz­cie!…

Roz­sta­ła się z nim za­smu­co­na, po­chmur­na, i z gło­wą po­chy­lo­ną szła zno­wu, jak wów­czas po roz­mo­wie z Do­wmun­tem, kie­dy to na­po­mknął, że chciał­by zo­stać jej szwa­grem.

Bro­nią, gdy ją zo­ba­czy­ła po­wra­ca­ją­cą do domu, za­nie­po­ko­iła się jej wy­glą­dem i spy­ta­ła tro­skli­wie:

– Czyś ty nie cho­ra?… co ci jest?… tak cze­goś po­żół­kłaś na twa­rzy.

Zby­ła ją ja­kąś wy­mi­ja­ją­cą od­po­wie­dzią, ale mi­mo­wo­li spoj­rza­ła w lu­stro i zo­ba­czy­ła się rze­czy­wi­ście bar­dzo zmie­nio­ną; przy­by­ło jej na­gle dzie­sięć lat, na po­licz­kach do­strze­gła żół­te pla­my, oko­ło oczu zmarszcz­ki, w ustach wy­raz go­ry­czy i za­cię­te­go bólu.

Przez chwi­lę mia­ła coś tra­gicz­ne­go w tem spoj­rze­niu, któ­rem ba­da­ła sie­bie w zwier­cie­dle; nie przy­wy­kłą była przy­glą­dać się wła­snej twa­rzy i nig­dy nie wie­le dba­ła o po­wierz­chow­ność, ani się nie trosz­czy­ła o nią z ko­bie­cą próż­no­ścią, dzi­siaj jed­nak za­sta­no­wi­ła ją wła­sna, jej fi­zy­ogno­mia, tem bar­dziej, że w tem sa­mem lu­strze zo­ba­czy­ła od­bi­cie młod­szej sio­stry i mu­sia­ła po­rów­nać wio­śnia­ną świe­żość dziew­czę­cia, roz­kwi­ta­ją­cą do­pie­ro do ży­cia, ze swo­ją po­sta­cią przy­wię­dłą i za­nie­dba­ną.

– Ty tak wy­glą­dasz dzi­siaj, jak­byś mia­ła ja­kieś wiel­kie zmar­twie­nie, albo była bar­dzo zmę­czo­na – mó­wi­ła za jej ple­ca­mi Bro­nią, spra­wia­jąc bez­wied­nie jesz­cze więk­szą przy­krość sio­strze; – co ci się sta­ło?… by­łaś może u Cesi?… do Rózi nie za­gląd­nę­łaś wca­le?… Był tu Do­wmunt i opo­wia­dał o re­wi­zy­ach i aresz­to­wa­niach dzi­siej­szej nocy, ra­dził nam po­pa­lić wszyst­kie pro­kla­ma­cye, „Ro­bot­ni­ka” i „Pro­le­ta­ry­at,” i co tyl­ko mo­gło­by wpaść im w ręce, gdy­by przy­szli; ale ja mu po­wie­dzia­łam, że ty się nie bo­isz, a ja nic nie wiem i ni­cze­go nie prze­cho­wu­ję, to tak­że nie po­trze­bu­ję się oba­wiać, praw­da?…

Me za­uwa­ży­ła, że Se­wer­ka jej nie słu­cha, za­ję­ta swe­mi my­śla­mi i szcze­bio­ta­ła da­lej:

– Ja to do­praw­dy po­dzi­wiam was wszyst­kich, że wy się mo­że­cie tak na­ra­żać na każ­dym kro­ku i nic so­bie z tego nie ro­bi­cie. Mnie się zda­je, że ja­bym nie mo­gła kon­spi­ro­wać, bo po mnie toby wszy­scy za­raz po­znać mu­sie­li, że coś wiem, albo mam w kie­sze­ni jaką za­ka­za­ną książ­kę, a broń Boże gdy­bym mia­ła przy so­bie re­wol­wer, to chy­ba jed­ne­go kro­ku nie mo­gła­bym zro­bić, tyl­ko­bym się przy­le­pi­ła gdzie do ścia­ny i ojoj!… nie ru­szy­ła­bym się ze stra­chu za nic w świe­cie. Na re­wo­lu­cy­onist­kę to trze­ba ogrom­nie dużo od­wa­gi i przy­tom­no­ści umy­słu!… Po­wiedz, ty się na­praw­dę nie bo­isz, żeby cię nie za­bra­li do ra­tu­sza, albo do Cy­ta­de­li, albo na Sy­bir?… O, Jezu, na samą myśl, że kogo z was to może spo­tkać, to mi się aż zim­no i go­rą­co robi!…

Przy­tknę­ła so­bie dło­nie do po­licz­ków za­pło­nio­nych i za­ci­snę­ła po­wie­ki, jak małe dziec­ko ze stra­chu.

Se­wer­ka sie­dzia­ła w fo­te­lu i za­pa­trzo­na w okno, niby słu­cha­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: