- W empik go
Bez mężczyzn - ebook
Bez mężczyzn - ebook
Kálmán Mikszáth (1847–1910) – węgierski pisarz, polityk i dziennikarz. Pochodził z arystokratycznej rodziny. Był członkiem Partii Liberalnej i deputowanym do węgierskiego Zgromadzenia Narodowego. Studiował prawo w Budapeszcie, wykonywał m.in. zawód dziennikarza. Jednak to literatura była jego główną pasją i dominującym zajęciem. Pisał opowiadania i powieści z życia chłopów i rzemieślników, nie stronił od satyry społecznej, poddając krytyce kulturę arystokratyczną.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8292-049-9 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wykaz miejscowości zawiera następujące dwa zdania o Szelistye:
Szelistye, komitat Szeben, powiat Szelistye. 3750 mieszkańców, 1964 domów, trybunał sądowy w Sybinie, sąd powiatowy w miejscu, kolej, telegraf, poczta, kasa oszczędności.
Przed półpięta wiekiem, w czasie, gdy jego ekscelencja pan Michał Szilagyi był namiestnikiem Siedmiogrodu, nie było wiele do pisania o Szelistye.
Nie było wtedy tyle ludności ani kolei, ani urzędu telegraficznego, ani kasy oszczędności; słyszeć tylko było można trąbkę pocztową.
W tym to czasie naczelnikiem Sybinu był stary Michał Dóczy, niegdyś druh zaufany i kapitan zamkowy Jana Hunyadiego, któremu i nadal starał się iść zawsze na rękę, werbując mu żołnierzy, silnych, rumuńskich chłopów z okolicy. Jan Hunyadi musiał tylko rzec:
– Jeszcze tysiąc ludzi, Michał! – a już Dóczy miał tysiąc żołnierzy.
– Jeszcze tysiąc, Michale! – Dóczy werbował nawet chłopców, by tylko ich tysiąc mogło pójść w bitwę. W tym to bowiem czasie papież wiele krwi potrzebował. Jego Świątobliwość prowadził wojny i jeśli miało się przelać wiadro krwi tureckiej, to kosztowało to pół wiadra krwi węgierskiej. Według rozumowań papieża jedno było zgoła pewne, że z tej masowo przelewanej krwi, przeważnie węgierskiej, nie było żadnego innego rezultatu jak ten, że od tego czasu o dwunastej w południe miały rozbrzmiewać we wszystkich chrześcijańskich kościołach dzwony, z rozkazu Papieża, na pamiątkę bitwy pod Nándorfehérvárem, która to bitwa rozstrzygnęła się w chwili, gdy tarcza słoneczna stanęła w środku horyzontu.
Nie będę rozstrzygał zresztą tych korzyści z tych wojen i wnikał w tajemnice Boga. Tym bardziej że wypadek, który chcę opisać, nie mógłby się wydarzyć bez tych wojen.
Zaczynam więc od tego, że jego ekscelencja namiestnik Michał Szilágyi roku Pańskiego 1458, z początkiem jesieni, z wielkim i wspaniałym pocztem wybrał się w odwiedziny do wołoskiego wojewody w Fogaras. Przybywszy tam, Szilágyi często udawał się na polowanie na kozice w pobliskie Góry Śniegowe, których piękność opiewał w kunsztownych łacińskich rymach towarzyszący mu student Baltazar. Była to wspaniała okolica pełna zwierzyny. Dziki napływały formalnie z gór na pola, a za kozicami wspinali się wytworni panowie aż do Strungu Dracului, straszliwej przepaści leżącej na południowym stoku góry Negoi.
Polowania były rozmaite. Niedźwiedzie, sarny, zające, głuszce i sępy.
W niektóre dni milkły rogi myśliwskie, naganiacze się rozchodzili, a spłoszona zwierzyna powracała do swych legowisk. W takiej chwili wojewoda urządzał dla odmiany w swym zamku w Fogaras uczty na cześć Szilágyiego. Był to w gruncie rzeczy człowiek dobry, wielkiego serca, choć gwałtowny. Rano wysłuchiwał mszy świętej, potem odprawiał zaraz petentów i deputacje, przyjmował wiadomości od kurierów i rozsyłał przez nich rozkazy i odpowiedzi.
W tym to bowiem czasie panowanie nie ograniczało się tylko do nudnego podpisywania nazwiska; zdarzały się też wesołe epizody wśród powagi czynności rządowych.
I tak, Benedek Sándor, nadworny sędzia, zameldował raz, że przybyła deputacja kobiet czeka na dworze.
– Cóż to za kobiety? – zapytał gubernator.
– Z Szelistye.
– Gdzież to jest to Szelistye?
– To moja posiadłość – zauważył młody Jerzy Dóczy, nowo mianowany żupan w Sybinie, cały w czerni żałoby po zmarłym w Zielone Święta swym ojcu.
– Wprowadzić je – powiedział gubernator. Chętnie ich wysłuchamy, już i z tego względu, że są podwładnymi mego kuzyna Dóczyego.
Do sali weszło kilkanaście kobiet wołoskich, kościstych, barczystych postaci o pełnych biodrach. Ubrane były w stroje odświętne, w wyszywane wzorzyste gorsety, w pstrych kołpakach na głowie ozdobionych szklanymi perłami.
Nie były zbyt piękne, ani też zbyt młode, jednak jak mówił Paweł Bánffy: w ostateczności uszły.
Jedna z nich, zdaje się najstarsza, imieniem Marjunka, rzuciła się przed namiestnikiem na kolana, przy tym liczne wołoskie słowa wypadały jej z ust, jak orzechy z dziurawego worka.
Namiestnik słuchał, założywszy ręce na piersi, cierpliwie, przestępując z nogi na nogę. Wreszcie i jemu było już za dużo. Rzekł więc do nadwornego sędziego:
– Każ jej milczeć i zapytaj się, co przyniosły.
W tym czasie było zwyczajem, że deputacje zawsze coś przynosiły, a tak wielkiemu panu jak on, coś niezwykłego: koźlę z dwiema głowami, wykopane z ziemi starożytne naczynia i monety albo olbrzymią kukurydzę, która uchodziła za cud.
– Wstań, głupie kobiecisko; ani słowa więcej – rzekł sędzia nadworny i zwrócił się do gubernatora:
– Kobiety nic nie przyniosły, przeciwnie one czegoś żądają.
– Co?
– By wasza ekscelencja oddała im ich mężczyzn.
– Zwariowały?! – wybuchnął namiestnik.
– Mówią one, że jak długo było we wsi trochę mężczyzn, nie były skąpe dla króla, który ustawicznie żądał nowych żołnierzy. Dziś nie został w Szelistye ani jeden mężczyzna. Same kobiety zamieszkują wieś. Pop i kościelny, to ostatni mężczyźni i to starzy. Kobiety twierdzą, że wypożyczyły tylko mężczyzn, teraz proszą o ich oddanie, a jeśli nie żyją, jeśli padli w walce, niech im wasza ekscelencja da innych. Ręka rękę myje, więc jeśli król chce z Szelistye nowych żołnierzy, to ci muszą się najpierw urodzić, więc...
Gwałtowny śmiech Szilágyego przerwał tłumaczowi.
– Cha, cha, cha! Naturalnie! – śmiał się do łez. – Mężczyzn potrzebują. Do licha, to można pęknąć ze śmiechu. I to są twoje kobiety, Jerzy? No, no, muszą być w wielkiej potrzebie. No, gdzież ty jesteś? Nie kryj się! Odezwij się, Dóczy!
Dóczy stał przylepiony do okna. Na słowa namiestnika wysunął się:
– Prawdę powiedziawszy – mówił, jąkając się – mój łaskawy panie kuzynie, spoczywający w Bogu mój ojciec istotnie wybrał wszystkich mężczyzn, wcielając ich do bojowych szeregów śp. dostojnego pana Jana Hunyadiego, tak że pola w moich dobrach leżą odłogiem i nie mam z nich żadnego dochodu. I mnie brak mężczyzn, nie skarżę się jednak na to, ekscelencjo.
– To znaczy cieszysz się nadmiarem kobiet – śmiał się gubernator. – Naturalnie wskutek tego nie możesz się uskarżać, obwiesiu.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem, oglądając Wołoszki, wskutek czego i te się ośmieliły. Tylko student Baltazar, o młodzieńczo świeżej twarzy, przymknął wstydliwie oczy, pochylił się nad protokołem i zamaczawszy pióro w inkauście, napisał: Feminae Szelistyenses supplicant viros a rege. (Kobiety z Szelistye żądają od króla mężczyzn).
Podczas tego zabrzmiał z wieży dzwon, wszedł paź meldując, że obiad gotowy. Czy pan będzie jadł teraz, czy potem. Dla tak wielkiego potentata jak wojewoda, gotowano kilka razy nieraz obiad. Jeśli Szilágyi powiedział, że nie jest jeszcze głodny albo że jest zajęty, gotowe potrawy usuwano albo rozdawano między ubogich, a kucharze i kuchciki przystępowali zaraz do gotowania drugiego obiadu. Jeśli zaś zgodził się na podawanie obiadu, dzwon rozbrzmiewał na nowo, a w całym zamku słychać było gorączkowy ruch; kamerdynerzy, lokaje, piwniczni biegali tam i sam, Cyganie próbowali swych instrumentów na galeriach, puszkarze biegli do bram do nabitych moździerzy, gdyż w chwili, gdy gubernator siadał do stołu, rozbrzmiewała salwa z moździerzy na pociechę matce ziemi, że oto namiestnik raczy spożywać jej płody co naturalnie było wielkim zaszczytem dla matki ziemi.
Szilagyi skinął paziowi, że mogą podawać do stołu. Następnie zajął się sprawą kobiet.
– Kobiety – rzekł do sędziego nadwornego – mają pod pewnym względem słuszność. Z niezdolnych do walki można by coś wybrać i odesłać do domów. Powiedz im więc, że życzeniu uczynimy zadość. (Lubił na wzór królów używać liczby mnogiej).
– I zapytajcie ich, ile potrzebują mężczyzn.
Student Balthazar napisał: Gubernator promisit.
Nadworny sędzia przetłumaczył kobietom postanowienie gubernatora.
– Jego ekscelencja pan namiestnik wypełni najłaskawiej wasze życzenia, kobiety z Szelistye i pyta was ilu potrzebujecie mężczyzn.
Kobiety wydały okrzyk radości i rzuciły się w stronę gubernatora. Upadły na kolana i ujęły długą fiołkową jego suknię, by według ówczesnego zwyczaju ucałować jej kraj.
– Ei, canis mater – wściekał się nadworny sędzia – usunąć się natychmiast. Oplujecie płaszcz pana namiestnika! Wstawać i natychmiast powiedzieć, ilu potrzebujecie mężczyzn, a potem marsz do diabła!
Kobiety podniosły się, powyciągały głowy, jak gęsi, zaczęły jedna przez drugą mówić między sobą, radzić. Początkowo mówiły szeptem, potem coraz głośniej, wreszcie podniosły krzyk, a na koniec tak się zacietrzewiły, że już, już brały się za włosy.
– Czyście się jeszcze nie pogodziły? – zawołał Benedek Sándor. – No więc, ile dusz ma wieś?
– Trzysta.
– W tym już i mężczyźni?
– Pop, kościelny i kilku chłopców uganiających jeszcze w krótkich majtkach.
– Ileż więc chcecie mężczyzn?
Marjunka, kobieta już dojrzała, która była przewodniczącą deputacji, podniosła brwi do góry na znak, że głęboko myśli, potem położyła rękę na sercu i odpowiedziała:
– Trzystu, domnule, na każdą duszę jednego.
– Głupstwo – wybuchnął sędzia nadworny – przecież wśród tych trzystu dusz są jeszcze małe dziewczęta i ułomni starcy.
– Bez wątpienia.
– W takim razie na jedną kobietę przypada więcej niż jeden mężczyzna!
– Boże, Boże – wzdychała pewna młoda kobieta, o kruczoczarnych włosach, spuszczając skromnie oczy.
– No więc, choćby! Czyżby to było takie wielkie nieszczęście? – odrzekła młoda kobieta o zuchwałym spojrzeniu i czerwonych policzkach.
– Ach, mój dobry panie Sándor, mój pełen szlachetności, wielki panie – zawołała śmiejąc się Marjunka, przy czym błysnęły jej białe zęby (dwu z nich już brakowało). – Patrz, ile motyli krąży nad jedną różą, a nie szkodzi to ani róży, ani motylom.
– Kobiety, kobiety – skarcił je, trzęsąc głową, nadworny sędzia – nie bądźcież przecież nienasycone. Zważajcie przecie na Boga. Przestrzegam was, że rozgniewacie jego ekscelencję i cofnie to, co obiecał.
Kobiety zastanowiły się i zgodziły się wreszcie na to, by namiestnik dał tylu mężczyzn, ile będzie mógł, ale jak najprędzej.
Zapisano tedy w wielkiej królewskiej księdze: Gubernator promisit, namiestnik obiecał. Żaden kot nie wydrapie już tego.
Istnieje jednak inna jeszcze księga: Księga przeznaczenia. A w tej było napisane, że młody król Maciej pewnego dnia każe ująć swego wuja, potężnego Michała Szilágyiego i osadzić go w twierdzy Világos, zanim ten będzie mógł coś zrobić dla kobiet z Szelistye.
Kobiety załatwiły dobrze swą sprawę u namiestnika, pop jednak z Szelistye był złym pośrednikiem w tej sprawie u Pana Boga, gdyż nie potrafił utargować dla namiestnika zadośćuczynienia za załatwienie tej kwestii. Wuj małego Macieja, zrobił go z jeńca królem, ten jednak w zamian za to uwięził swego wuja.
Tego rodzaju historie dzieją się na świecie.
Pakt ten był zdaje się jedyną niesprawiedliwością wielkiego króla, a co ciekawe to to, że właśnie dlatego otrzymał on tytuł Maciej Sprawiedliwy.
– Aj, aj – mówiono – ten mały Maciej! Kto by się był spodziewał? Do licha tak postępować z wujem. Nie żal Szilágyiego, bo co sprawiedliwe, to sprawiedliwe. Widać tak trzeba było.
Królowi jednak, który miał twardą rękę, ale miękkie serce, zaczęła ta sprawa spędzać sen z powiek. W bezsennych nocach widywał na jawie wuja wychudłego, z zaniedbaną brodą i wzrokiem pełnym wyrzutów.
Podczas dnia czytał w oczach swojej matki tłumiony ból.
Los chciał, że pewnego dnia wpadła mu w ręce księga, którą z rozkazu wuja prowadził. Balthazar, zapisując w niej sprawy państwowe: a więc różne prośby, petycje, rozporządzenia, obietnice itp.
Król przewracał machinalnie kartki księgi. Trzeba – myślał – pozałatwiać te sprawy, gdyż ostatecznie, jeśli namiestnik obiecuje to tak, jakby obiecał król.
Stało się więc, że wypłynęła znów sprawa kobiet z Szelistye. Co więcej, król ogromnie zainteresował się tym żądaniem.
– Trzeba załatwić tę sprawę i to natychmiast. Błażej Prónay wyjedzie do hrabiego na Sybinie, Jerzego Dóczyego i popyta się o to. Król chce wykonać to, co obiecał wuj.
Załatwienie tej sprawy przypadło na tak zwany sezon ogórkowy czynności rządowych. Dlatego droga Prónayego była świetną rozrywką. Na dworze nie było nic do roboty. Paziowie, nie mający zatrudnienia dworacy i urzędnicy zajmowali się z nudów plotkami i kiepskimi dowcipami. Student Klemens pisywał paszkwile.
Bánffy powiedział raz na obiedzie u Czobora: Król pragnie dokonać cudu większego, niż Jezus. Jezus obdzielił jedną rybą tłumy, król wysyła starego chłopa do tłumu kobiet.
Dowcipy krążyły i to ciężkie dowcipy dostosowane dobrze do ciężkich butów, hełmów i pancerzy, jakie wtedy noszono.
Co prawda, to prawda: co najmniej było zbyteczne wysyłanie Prónayego do Siedmiogrodu.
– Wasza królewska mość najlepiej by zrobiła, gdyby zebrała wszystkich ślepych mężczyzn i posłała ich kobietom z Szelistye, gdyż, na honor, nie są one piękne.
Wszystkie te żarty i docinki doprowadzały do pasji panią Prónay, z domu Gálfy, ulubioną damę dworu Elżbiety Szilágyi. Robiła też wyrzuty królowi z tego powodu.
Maciej się uśmiechał.
– Ach, dobra mateczko, nie wierz ludziom z dworu. Żebyś ich znała! Wszystko widzą w fałszywym świetle, a opowiadają potem jeszcze fałszywiej. Idzie tylko istotnie o to, iż w pewnej okolicy mężczyźni wymarli, pola leżą odłogiem, kobiety więc domagają się sił roboczych.
– Bezwstydne stworzenia – rzekła Elżbieta – naturalnie nie odpowiedziałeś na te prośby?
– To nie zależy ode mnie.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.