Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez oklasków - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
39,99

Bez oklasków - ebook

Jan Englert mówi o sobie, że jest złożony z wielu Englertów. Jest romantyczny i analityczny, niegodziwy i szlachetny, bezwzględny i empatyczny, a jednocześnie pozbawiony – wydawałoby się niezbędnego w wypadku aktorstwa – szaleństwa.

Ponad pięćdziesiąt lat na scenie i piastowanie ważnych funkcji pozwoliło mu poznać dobrze własną naturę, nabrać dystansu do rzeczywistości i z ironią spojrzeć na siebie sprzed lat.

Do tej pory pisali o nim inni. Kamili Dreckiej jako pierwszej udało się nakłonić go do szczerej rozmowy. Jakiego Jana Englerta poznamy z ich dialogu?

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8135-951-1
Rozmiar pliku: 4,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od kilku lat namawiano mnie do napisania książki podsumowującej moje – nie wiem, jak to nazwać – życie? Odpowiadałem wówczas, że już piszę, że mam pomysł, ale podjąć ostatecznego wysiłku nie umiałem. Pewnie na zapowiedziach by się skończyło, gdyby nie spotkanie z panią Kamilą Drecką.

Jak to się stało, że przełamała moją niechęć do rozmawiania o sobie samym, że polubiłem nasze spotkania, że wspaniale umiała moje niejednoznaczne zdania złożone i kpiąco-ironiczny ton – łatwy do wychwycenia w rozmowie, ale trudny w zapisie – uwiarygodnić, a nawet poprawić? To nie tylko zasługa jej uroku osobistego, ale także talentu.

Chcę w ten nietypowy sposób podziękować Kamili za wytrwałość, inspirację, opiekę i wzorową współpracę. Ta książka to jej zasługa.

Będziemy tworzyć mity czy mówić prawdę?

Mit zawsze wygrywa z prawdą.

Bo prawda jest mniej ciekawa?

Oczywiście. Mit to jest prawda upudrowana, ufarbowana, uwznioślona, ubrana w wieńce laurowe albo w wianki dziewicze. Fakty są prawdziwe, ale interpretacja już nie. Mity są ciekawsze.

Po co nam mity w życiu? Myśli pan, że łatwiej wtedy żyć?

Budowanie mitów to jest pewien rodzaj twórczości.

To co, tworzymy mity?

No właśnie nie. Jeżeli już decyduję się na mówienie o sobie, to po to, żeby demolować mity. Może dlatego, że chcę odróżnić się od innych. Z próżności. To nie jest szlachetność, raczej pycha. I to wynika także z potrzeby łamania własnego mitu.

*

Kiedy przygotowywałem się do spotkań z panią, pomyślałem, że być może nie rozsadzę tego własnego mitu tak, jak bym chciał. A ponieważ zawsze, już jako nastolatek, pisałem i wciąż czuję niedosyt, mam teraz okazję, by to nadrobić. Mówiłem, próżność! Ale możliwe, że dzięki tym „obrazkom” będzie nam się też łatwiej rozmawiało. Bo przecież wielu sądzi, że do łatwych nie należę.

Dawno już nie myślałem o J. Teraz posadziłem go przed sobą. Obwąchujemy się wzajemnie z ostrożnością, ale też ciekawością. Przyglądam mu się: kruczoczarne włosy, jasne, podobno przenikliwe oczy, twarz pociągła z zapadniętymi policzkami, brak przynajmniej pięciu centymetrów wzrostu i okropne zęby. Po mieczu w tej rodzinie wszyscy dziedziczą brak drugich siekaczy. Jedynki, na szczęście dość duże, przerwa i od razu kły. J. lubi się śmiać, ale ma kłopot z uśmiechem, dolną wargą próbuje zasłaniać ubytki, więc jego uśmiech nie wygląda naturalnie.

J. urodził się przy Marymonckiej w Warszawie. Niedaleko był Centralny Instytut Wychowania Fizycznego (dzisiaj AWF) – koszary niemieckiego Wehrmachtu; twierdza nie będzie atakowana nawet w powstaniu warszawskim, które wybuchnie za rok. Dalej Lasek Bielański – miejsce spacerów, więc wojna wydawała się w nim daleka.

Zachowały się zdjęcia z tamtego czasu. Kilka z ojcem, chyba pierwszych i ostatnich, na których byli razem, no i zdjęcie zrobione przez dziadka, jakimś cudem zachowane – radosnego bobasa, przewidująco podpisane przez dziadka, kaligrafa, „_The youngest star of Hollywood_”.

J. podobno uwielbiał śmiać się do księżyca. Być może dlatego, że była to najśmieszniejsza zabawka, jaką oglądał, a może widział coś więcej niż tylko jego blask, choć o Twardowskim jeszcze nie mógł słyszeć. Księżyc pozostał jego ulubionym ciałem niebieskim przez wiele lat.

Niecały miesiąc przed powstaniem warszawskim urodziły się siostry bliźniaczki, nie przeżyły sierpnia 1944. J. z rodzinnych relacji, opowieści o przebiegu zdarzeń powstańczych, z przeczytanych wiele lat później książek _Zośka_ i _Parasol_, z filmu _Kanał_, w którym w odczuciu J. fikcja została zaadaptowana do budowania biografii – stworzył tragiczny scenariusz śmierci w kanałach. Siostry bliźniaczki niesione przez matkę wraz z nim, rocznym niemowlakiem, umierają. J. przychodzi ponownie na świat przy kanałowym włazie w Śródmieściu. Wierzy w tę historię do dziś.

Próbowałem ją wielokrotnie odcedzić od konfabulacji, ale J. był wówczas zajęty budowaniem własnego mitu i ten dramatyczny epizod z dzieciństwa uwiarygadniał niezwykłość jego życiorysu.

Teraz, kiedy siedzimy naprzeciw siebie, wiem, że nie powinienem nawet rozpoczynać tematu. Sprawia mi jednak frajdę możliwość nakłucia jego drażniącej pewności siebie, chęć wywołania kontrataku zrzucającego mnie z wygodnego stołka narratora. J. zawsze miał skłonność do konfabulacji. Wszyscy ją mamy. Cóż warta byłaby literatura, ba, nawet historia, gdyby oskubać ją z tych ozdóbek, tego lukru tylko cienką kreską oddzielającego ubarwienie zdarzeń od kłamstwa.

J. jednak używa konfabulacji trochę jako elementu gry. Układa scenariusze, które sprawdza na rozmówcach, leczy kompleksy wobec lepszych i zdobi się efekciarskim sznytem wobec słabszych. Na jego usprawiedliwienie powiem, że nigdy (na szczęście) nie zgubił świadomości nadużycia efektów. Tyle że raczej był sobą zachwycony, nie towarzyszył mu wstyd. Być może wstyd przychodzi z wiekiem.

Dlaczego, pisząc o sobie, nie używa pan pierwszej osoby?

Mam taką przypadłość, że kiedy wracam do przeszłości, nie potrafię o sobie opowiadać w pierwszej osobie. Tamto „ja” z czasów dzieciństwa, młodości czy pierwszych lat dorosłości mogę tylko przywoływać i przypominać w trzeciej osobie, przyglądając mu się z dzisiejszej perspektywy. To jest próba zobiektywizowania siebie samego.

Może to dziwne, ale potrzebuję spojrzenia z lotu ptaka. Pewnie dlatego, że w moim zawodzie aktorzy, budując rolę, nie myślą ani nie mówią o sobie „ja” – tylko „on”. Mam to tak mocno zakodowane, że przyjmuję jako pewną formę chronienia własnej prywatności. Żyjemy w czasach, w których wszyscy się obnażamy. Zupełnie bezwstydnie. I nie mówię tu o obnażeniu fizycznym, tylko psychicznym. Mam z tym prawdziwy kłopot.

Przez całe życie byłem mocno obudowany i nawet jeżeli brałem udział w jakichś wydarzeniach, to raczej jako świadek niż jako uczestnik, dość chłodno oceniający ludzi i sytuację. To taki mój sposób na życie. Kiedy mam problem, staram się ustawiać poza sobą. I sam przed sobą się wstydzę, jeżeli moje argumenty zaczynają się od „ja” czy „mnie”. Dlatego przyjąłem postawę patrzenia na siebie jak na inną osobę. We wszystkim, co opisuję, widzę siebie jakby ze zdjęć czy z filmów.

Czy to jest możliwe, żeby spojrzeć na siebie z boku?

Dla mnie tak. Jeżeli tkwię w konflikcie, już godzinę później dzwonię z wyjaśnieniami, dlaczego on powstał. Bo potrafię znaleźć się po drugiej stronie. Ta umiejętność wynika chyba z moich doświadczeń reżyserskich i pedagogicznych. Mam jakąś reżyserską, pedagogiczną konieczność znalezienia się po przeciwnej stronie. Dla mnie ta podróż w czasie i oglądanie siebie z boku jest takim wydarzeniem, jakbym film kręcił.

Kto potrafi spojrzeć obiektywnie na siebie?

Nie wiem, czy potrafię, ale próbuję. Nie byłbym w stanie napisać o kilku trudnych dla mnie momentach w pierwszej osobie.

Dlaczego?

Bo się chowam. Bo mam w swoim życiorysie takie momenty, które mnie bolą, a nie potrafię publicznie rozdzierać szat. Jeśli mogę, to raczej próbuję przekłuwać balonik niż go nadmuchiwać. Chcąc powiedzieć o sobie coś więcej, muszę albo sprytnie przemycić siebie w tym opowiadaniu, albo schować się za trzecią osobą. Mówiąc o sobie, nie nazywać siebie własnym imieniem. Nie sprzedawać siebie zbyt łatwo.

Kim zatem jest J.?

Jest mną z przeszłości – ale przywoływanym z punktu widzenia mnie dzisiejszego – do momentu, kiedy znalazłem równowagę.

Chciałabym porozmawiać o pańskiej rodzinie.

Mogę o tym rozmawiać, ale bardzo ogólnie. To jest dla mnie zbyt osobiste. Nie wiem, czy potrafiłbym opowiadać o swojej matce. Nie chcę się tym dzielić z nikim. Jest chyba jedyną znaną mi osobą, która wyznawane przez siebie zasady realizowała do końca życia. A jeśli zapytałaby mnie pani o rodzinę Englertów, musiałbym panią rozczarować – nie mam z nimi nic wspólnego. O tych ludziach nic pani nie opowiem.

Pan ich nie zna?

Nie. Mój brat też mnie nie zna. Mieszkamy od siebie parę kilometrów, a widzimy się raz w roku. Nie mamy takiej potrzeby. To jest taka rodzina, która spotyka się tylko na stypach. Bardziej zainteresowany rodziną był mój kuzyn Juliusz Englert z Londynu, który pochodził z innej gałęzi. Nasi pradziadkowie byli spokrewnieni. Któregoś dnia mnie odnalazł. Co prawda wybierał z drzewa genealogicznego tych, którym się udało. Kiedy zobaczył na afiszu moje nazwisko, odszukał mnie.

Dużo panu czasu poświęcił?

Bardzo. To była znana osoba – fotograf, autor wystaw poświęconych drugiej wojnie, od 1946 roku emigrant, działacz w Wielkiej Brytanii, typowy polonus – udzielał się w środowisku polonijnym. Po zmianie systemu w Polsce współpracował z Władysławem Bartoszewskim. Kiedy Juliusz umarł, Bartoszewski zadzwonił do mnie z kondolencjami, opowiadając, jaki to był wspaniały człowiek.

Niedaleko Teatru Narodowego jest pasaż imienia jego ojca, Adama Englerta. Był dyrektorem Archiwum Akt Dawnych przy Długiej, podejrzewany o udział w akcji pod Arsenałem, wywieziony przez Niemców do obozu. Miałem z Juliuszem więcej kontaktu niż z kimkolwiek z najbliższej rodziny. Co prawda, mojego ojca na tym drzewku genealogicznym musiałem umieścić sam, bo kuzyn dość wybiórczo traktował rodzinę Englertów. Muszę też dodać, że przekonywał, że pochodzimy z Inflant. A ja z kolei pamiętam, że kiedy byłem w Monachium, w książce telefonicznej znalazłem dwie strony Englertów. Ale niech będzie, że Inflanty!

Dobrze brzmi.

Dobrze. Inflanty. Kurlandia. To zawsze była dziwna rodzina.

Czyli jest pan bardziej związany z rodziną mamy? Z Sutkowskimi?

Rodzina mamy była nieliczna. Dziadków dobrze pamiętam, bo pomagali mamie w wychowywaniu mnie i brata. W mojej rodzinie były silne kobiety i jacyś dziwni mężczyźni, jakoś nieudani. Może dlatego czerpię przyjemność z pracy przy _Trzech siostrach_ Czechowa, bo tam mężczyźni są jacyś słabi.

W mojej mamie była niezwykła siła. A jednocześnie miała poczucie humoru, umiejętność bezinteresownego służenia innym i wyrozumiałość. Także babcia, jej mama, była bardzo silną osobowością. Często, kiedy mówimy o kimś, że jest silny, wyobrażamy sobie kogoś, kto ma wymiar Juliusza Cezara czy Napoleona. Ale tutaj nie o to chodzi. To są wodzowie, a ja mówię o silnych osobowościach.

Pan jest wodzem czy silną osobowością?

Etykietowanie siebie jest mi niepotrzebne. Zdarzało mi się w życiu być tchórzem. Zdarzało mi się w życiu zrobić rzeczy, których naprawdę się wstydzę.

Jak każdy, prawda?

O nie, nie każdy łatwo się przyznaje do własnych wstydów.

Zostałem zaproszony do radia, ale nie uprzedzono mnie, że całość rozmowy jednocześnie pojawi się w internecie, a tam mnie shejtowano. Dziennikarz zapytał mnie, czy uważam, że tak można przeżyć życie, żeby móc w lustrze spojrzeć sobie w oczy. Powiedziałem mu, że to najgłupsze powiedzenie na świecie, ponieważ nie znam ani jednego skurwysyna, który ma problem z patrzeniem w lustro. Po to, żeby móc patrzeć na siebie w lustrze, trzeba mieć pewne zasady. I wstydzić się tego, co się zrobiło źle. A my przecież żyjemy w czasach, w których robimy źle, a alibi mamy takie, że co prawda my kradniemy, ale nasi poprzednicy kradli więcej. Czy to jest argument? No ale dzisiaj to jest argument nie tylko w polityce. Na każdy grzech mamy dziś alibi. Zawsze mamy usprawiedliwienie na własne niegodziwości. Więc żeby nie móc na siebie patrzeć w lustrze, trzeba się sprzeniewierzyć samemu sobie! Swoim granicom wolności.

A co pan widzi, patrząc w lustro?

Jakiegoś starego błazna.

Proszę nie uciekać od odpowiedzi.

Mam widmo ciągłe: widzę paru facetów. Ja nie jestem złożony z jednego Englerta. Ich było co najmniej pięciu, różnych w moim życiu. Cynicznych, romantycznych, niegodziwych, szlachetnych, niezdolnych i zdolnych. Żaden człowiek nie jest uszyty z jednego materiału. Ale zasadniczo wiem, w którym okresie popełniałem błędy czy niegodziwości. Stać mnie na to. Może dlatego, że mi się wiedzie. Wie pani, jak to jest: kiedy nam się wiedzie, bardzo łatwo o tolerancję. Jak się nam nie wiedzie, wtedy wątroba boli. To także wiem z własnego życiorysu. Kiedy ponad trzy lata trzymałem w teatrze halabardę, a moja żona była gwiazdą, to wątroba puchła. Nie lubiłem też kolegów, którym się wiodło. Pamiętam to dokładnie!

Powiem pani, jak do tego podchodzę. Gdy byłem rektorem szkoły teatralnej, wybuchł skandal, bo studenci pili alkohol w audytorium, rozbili butelki, polali winem ściany. Groziły im dyscyplinarki. Kiedy słuchałem swoich kolegów wzburzonych zachowaniem studentów, nagle zacząłem się śmiać. Zdziwieni zapytali z jakiego powodu. Powiedziałem, że nie mogę dać dyscyplinarki, bo kiedy byłem studentem tej szkoły, robiłem to samo, w tym samym audytorium. Gdybym tego nie powiedział, ośmieszyłbym się sam przed sobą. Tak samo było z kobietami! Jeśli ja zdradzałem, nie miałem pretensji, jeżeli robiły to samo.

To jest uczciwe postawienie sprawy.

Nie wiem, czy to jest uczciwość. To jest rzetelny rachunek, w ramach – by tak rzec – szukania kompromisu.

Popowstaniowe dzieciństwo to bezustanna zmiana miejsc akcji. Najpierw Częstochowa, której J. oczywiście nie pamięta, choć w ramach budowania scenariuszy lubi opowiadać, że zapamiętał czołg rosyjski, rozgniatający na placek niemieckiego żołnierza na brukowanej ulicy. To obrazek z opowieści dziadka wiele lat później, ale J. da się pokroić, że był świadkiem zdarzenia.

W naszej rodzinie po mieczu wszyscy odziedziczyli tę umiejętność bilokacji wspomnień. Rekordzistą był stryj ojca Aleksander, który przysięgał, że pamięta swój własny poród, i to ze szczegółami. Nawet J. uznał to za przesadę.

Po Częstochowie – Sosnowiec, gdzie dziadek jeszcze przed wojną miał ze wspólnikiem niewielką fabrykę drutu. Przetrwała wojnę, ale niedługo po jej zakończeniu została odebrana przez ówczesne władze. Tu ojciec otwiera sklep Bombonierka, zaopatrzony w towary z paczek Unry. Sklep szybko plajtuje, a rodzina przenosi się do Polanicy. Pamięć J. o Sosnowcu jest rzeczywista. Pamięta, jak wychodzą z dziadkiem na spacer, gdy akurat tramwaj kogoś potrącił lub przejechał. A kiedy wracają po długiej przechadzce, widzi stojącą na schodach babcię, która radośnie krzyczy: „Masz braciszka!”. Zapamiętuje głowę z czarnymi włosami na białej pościeli i ta głowa wydaje mu się nienaturalnie wielka.

Polanica to strzępki obrazów z jednym wspomnieniem nocnego aresztowania ojca przez facetów w cywilu. Za co? Do dziś nie jest to jasne, ale J. sądzi, że za pomoc uciekającym z Polski przez czeską granicę.

Po Polanicy Kłodzko, znowu Sosnowiec i po ponad pięciu latach powrót do Warszawy. Najpierw Nowolipki, domy jeszcze niezupełnie wykończone, potem Freta, róg Długiej. Między tymi adresami ruiny getta, stosy cegieł porośniętych przez roślinność, krajobraz jak na powierzchni Księżyca, ze sterczącym nienaruszonym kościołem, krzyczącym w pustce pomnikiem.

Jak wyglądała z perspektywy dziecka powojenna Warszawa?

Widok ruin na zawsze został w mojej pamięci: biegające zające, szczury wielkości tygrysów, a koty ogromne jak Godzille.

Nieco pan przesadza.

Proszę pamiętać, że to była perspektywa małego chłopca. Przy ulicy Długiej w Warszawie znajdował się instytut badawczy i starsi koledzy łowili te koty i sprzedawali do jakichś laboratoryjnych eksperymentów. Z tamtych zdarzeń pamiętam ojca, który na moich oczach zabił szczura. Dokładnie to pamiętam. Pamiętam, że przygarnęliśmy małego, zapchlonego kotka. Kiedy próbowaliśmy go od tych pcheł uwolnić, w miednicy było od nich czarno. Gdy zapalało się światło, z sufitu w naszym mieszkaniu spadał deszcz pluskiew. Potworne, nie do wypędzenia. Żarły nas. To były trudne chwile, ale też pamiętam nasze dziecięce zabawy. Na przykład zamykaliśmy jednego z nas w baraku z dzikimi kotami.

Opowiadał pan w jakimś wywiadzie, że zakładaliście się, który tam wejdzie i jak długo wytrzyma. Do Warszawy wróciliście w roku pięćdziesiątym.

Przez pierwsze pół roku mieszkaliśmy przy Nowolipkach. Właśnie zaczęto budować Muranów. Potem dostaliśmy przydział w niemal nienaruszonym domu przy Freta, róg Długiej. Mieszkanie miało pięćdziesiąt dwa metry – dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Mieszkaliśmy wśród ruin.

Po czasach wojny pewnie był pan niedożywiony.

Chyba jak większość dzieci, ale głodu nie pamiętam, bo babcia szczególnie o nas dbała. Do dziś czuję smak i zapach skwarek – to był wtedy rarytas. W tamtych czasach przed świętami cała Warszawa obwieszona była zającami, które kruszały na balkonach i za oknami. W naszej kuchni rozkładało się gazety, a powieszone na klamce zające oprawiała babcia. Ściągała z nich skórę.

Jako dzieci większość czasu spędzaliśmy na dworze. Ulicami nie jeździły samochody, tylko furmanki, wypełnione cegłami. Czepialiśmy się ich. Kiedyś brat, skacząc z furmanki, złamał rękę. Przypominam sobie zjeżdżanie ulicą Mostową ku Wiśle na sankach. Wtedy na ulicach było pusto. Pamiętam też prywatny sklepik, w którym kupowało się pieczywo, i syfon z wodą sodową. Gdy przychodził sezon na czereśnie, pilnowaliśmy z bratem, by je podzielić sprawiedliwie. Często kończyło się to bijatyką, bo oczywiście oszukiwałem, byłem starszy od Maćka o trzy lata. Różniliśmy się bardzo. Ja byłem bardzo ostrożny, zawsze sprawdzałem, czy jestem bezpieczny. Maciek był szalony. Właził tam, gdzie kto inny by się nie poważył, nieustannie był pokiereszowany. Bez przerwy go nosiło. Po latach to on stał się ostrożny, a ja zrobiłem się chojrak. Pamiętam, co powiedział, gdy dowiedział się, że w wieku osiemnastu lat wziąłem ślub: „Brać butelkę wina, jak cała winnica pod ręką”.

To było niezwykle barwne dzieciństwo. Ale też pamiętam, że żyliśmy w jakiejś schizofrenii. Kiedy była wojna w Korei, zapytałem dziadka, kto ją wygrał, odpowiedział, że ci źli. A w szkole powiedzieli mi, że dobrzy. Pamiętam też płaczących kolegów i nauczycieli, gdy umarł Stalin.

Pamięta to pan?

Pamiętam, miałem już dziesięć lat. Codziennie w szkole odbywał się apel i jak w wojsku każda klasa meldowała liczbę obecnych i nieobecnych, a potem należało odśpiewać „Nie zna granic ni kordonów pieśni zew!”. Śpiewaliśmy: „Nie zna granic ni kondomów, pies ci zdechł!”. Nawet ci, którzy płakali z powodu śmierci Stalina, kończyli czasem: „chuj ci w łeb!”. Tę podwójność już wtedy wyłapywałem. Mój dziadek mawiał: „Słuchaj bibisyna, aż ci spuchnie łepetyna”. Bo słuchał zabronionej wtedy w Polsce stacji BBC. Pamiętam do dziś te trzeszczące zagłuszarki.

Potem Radio Wolna Europa.

Obowiązkowo. Dodatkowo utrwalany mit powstania warszawskiego i pamięć o Armii Krajowej, znienawidzonej przez ówczesny system. Dlatego nigdy nie zdołano mnie przekonać, abym zapisał się do jakiejś organizacji. I tak mi zostało. Jedyna, w której byłem krótko, to Solidarność. Rozmawia pani z facetem, który sprawia wrażenie pewnego siebie, ale tak naprawdę pamiętam, że w liceum byłem tchórzem.

Naprawdę?

Może dlatego, że w szkole podstawowej dostawałem niezłe baty. Chodziłem do szkoły przy Zakroczymskiej, w której uczyły się też powojenne sieroty z domu dziecka na Nowym Mieście. W swojej klasie byłem najmłodszy, bo poszedłem do szkoły jako sześciolatek. Najmłodszy po mnie był o dwa lata starszy ode mnie. Kiedy ja miałem siedem lat, moi koledzy z klasy mieli po trzynaście.

Znęcali się nad panem?

Do tego stopnia, że z interwencją ruszała moja babcia, która biegła z pogrzebaczem pod szkołę, żeby mnie bronić. Nauczyłem się wtedy szybko uciekać, dlatego do dziś bardzo szybko biegam.

Myślałam, że nauczył się pan bić.

Nie. Bić się nie nauczyłem, oni mnie tłukli jednostronnie. Kiedy miałem jakieś piętnaście lat, zaprosiłem dziewczynę na prywatkę. Pod szkołę przyszło czterech zbirów, dali mi w ryj i zagrozili: „Jeśli ją jeszcze raz zaprosisz, to cię zabijemy”. Nie zaprosiłem. Do dziś pamiętam, jak cierpiałem z powodu swojego tchórzostwa. Tyle lat minęło, a ja wciąż wstydzę się swojego zachowania.

Moje dzieciństwo wiąże się z czasem odbudowy Starego Miasta. Bawiliśmy się w berka na rusztowaniach. Bez zabezpieczenia, choć ja zawsze starałem się być ostrożny. Biegaliśmy na dachach przy Freta po deskach dla kominiarzy. To, że nikt z nas się nie zabił, jest jakimś cudem. Być może stąd wzięły się moje późniejsze dyspozycje sportowe.

Nie było wtedy prawdziwych piłek do grania w nogę. Pierwsza, jaką dostałem, sznurowana, z cyckiem, czyli z wentylem do nadmuchiwania dętki, była już stara. Kiedy dmuchałem, odchodziły od niej łaty, a cycek nie dawał się upchnąć pod skórą i dlatego graliśmy z takim wystającym. Wcześniej grało się szmacianką. Albo w zośkę. To była kulka ołowiana okręcona włóczką, którą się podbijało nogą. Wszystko to było rodzajem treningu niby piłkarskiego. Dopiero wtedy ci, którzy mnie lali, dali mi spokój, bo się okazało, że gram w piłkę lepiej od nich.

I wtedy miał już pan mir?

No skąd! Jaki może mieć posłuch dziesięciolatek u piętnastolatka? Poza tym nigdy nie byłem jakimś bohaterskim dzieckiem. Nie mam na swoim koncie nadzwyczajnych sytuacji, w których potrzebna była nadludzka odwaga.

Rzadko kto ma w tym wieku.

Wie pani, był taki czas, kiedy opowiadałem o swoim dzieciństwie jako o wielkim bohaterstwie. Zmyślałem liczne zdarzenia, z których wynikało niezbicie, jaki byłem dzielny.

Pana dzieciństwo to lata pięćdziesiąte zeszłego wieku.

Do ’56 roku, bo wtedy nieoczekiwanie, jako trzynastolatek, dostałem rolę w _Kanale_ Andrzeja Wajdy.

I w ten sposób został pan w szkole gwiazdą.

Może dla nauczycieli. Koledzy mnie nie lubili.

Zazdrościli panu.

No tak, bo jednak wyszedłem przed szereg. Ale nie zwracałem na to większej uwagi. Ze szkoły pamiętam tylko, że nie uczyłem się matematyki, fizyki i chemii i że matematyczka właściwie zdała za mnie maturę. Podeszła do mnie na egzaminie pisemnym i cicho zapytała: „Czego nie wiesz?”. Zgodnie z prawdą powiedziałem, że nic nie wiem. Po chwili przyniosła mi dwie ściągi, z dwoma zadaniami. A potem na ustnym, ku własnemu zdumieniu, sam rozwiązałem równanie algebraiczne. Jednak od początku szkoły uchodziłem za humanistę.

Wróćmy do momentu, kiedy jako młody chłopiec znalazł się pan na planie Kanału.

Przede wszystkim ziściły się moje marzenia: dostałem do ręki broń, szedłem kanałami.

Co pan zobaczył pierwszego dnia zdjęciowego?

Miałem na ramieniu biało-czerwoną opaskę z napisem AK! Zdjęcia odbywały się przy ulicy Dolnej. Pamiętam to jak dziś. Pierwsze moje ujęcie: najpierw szliśmy po skarpie, potem skakaliśmy do rowu i wtedy następował ostrzał niemiecki. Pirotechnik nie wziął pod uwagę mojego wzrostu i na wysokości mojej głowy poszła seria po desce, na której umieszczono spłonki. Trochę drzazg powbijało mi się przy ustach. Strzeliło mi w twarz, w związku z czym podnieśli mi stawkę. Kierownik produkcji był bardzo zdziwiony, że aż tyle mi zaproponowali. Zrobili to ze strachu, żebym nie opowiedział o tym wypadku mamie, która przywoziła mnie i odwoziła, ale na planach filmowych nie była. Miałem tylko trzynaście lat i musiałem mieć opiekę. Mama zresztą towarzyszyła mi między ujęciami i myślę, że to dla niej musiało być niezwykłe przeżycie.

Drugiego dnia zdjęciowego kręciliśmy wyjście grupy powstańców z kanału i rozstrzelanie ich przez Niemców. Osoby odpowiedzialne za charakteryzację odpowiednio zadbały o nasz wygląd – byliśmy upaćkani błotem tak, aby sprawiać wrażenie, że jesteśmy od stóp do głów unurzani w ekskrementach. Ten dzień był, myślę, nie tylko dla mnie traumatyczny. Potem, pamiętam, zawieźli nas ciężarówkami do Messalki, do łaźni przy Krakowskim Przedmieściu, żeby nas obmyć i wyszorować z charakteryzacji. Tego akurat dnia, w czerwcu ’56 roku, rozgrywały się wypadki poznańskie. Kiedy wysiadaliśmy z ciężarówki uświnieni, w tych panterkach z biało-czerwonymi opaskami, przechodnie na nasz widok uciekali. Czym prędzej czmychali. Bali się chyba, że wciągniemy ich w jakąś polityczną aferę.

Jak pan pamięta swój kontakt z Wajdą?

Nie było żadnego kontaktu.

Jak to? Sama słyszałam opowieści o tym, jak pracuje z dziećmi.

Przy różnych okazjach Wajda opowiadał o mnie, nawet w mojej obecności, jak zauważył mnie jadącego rowerem i palcem wskazał na mnie, oświadczając, że ten się nada. Tymczasem rower kupiłem sobie dopiero za pieniądze zarobione w _Kanale._ On mnie w ogóle nie widział, bo tak naprawdę to Janusz Morgenstern wskazał na mnie palcem, po czym wyciągnęli mnie z klasy, zawieźli na ulicę Dolną, zrobili parę ujęć, odwieźli z powrotem do szkoły, a po jakimś czasie zawiadomili, że zostałem zaangażowany do filmu.

Świat filmowców pana wtedy zauroczył?

Pewnie, byłem nim absolutnie zafascynowany. Poza tym wtedy po sztubacku kochałem się w pięknej blond aktorce Teresie Iżewskiej. Pewnie dlatego moja mama jej nie lubiła, bo widziała, że mi się podoba. Iżewska dostrzegła moje zainteresowanie i lekko mnie uwodziła.

W Kanale grała rolę Stokrotki. Rozumiem, że tam się spotkaliście.

_Kanał_ był dla mnie wielkim otwarciem do uprawiania mojego zawodu. Ale wtedy, dla tego trzynastoletniego chłopca, to była szansa spełnienia się w świecie nierzeczywistym, o którym nasłuchał się w świecie rzeczywistym – chodzi mi o tradycję powstania warszawskiego. Wychowywałem się na Starówce, gdzie podczas powstania toczyły się zaciekłe walki.

Ta tradycja powstania była obecna u pana w domu.

Nie tylko u mnie, u moich kolegów też. Dla mnie powstanie to był mit. Miałem pretensje do Boga, że nie urodziłem się parę lat wcześniej, bo byłaby szansa zginąć za ojczyznę. Wie pani, jak się ma dziesięć czy dwanaście lat, to śmierć jest abstrakcją. Nawet jak ktoś umrze w okolicy, nie robi to większego wrażenia. Dopiero potem, wraz ze świadomością tego, że coś ważnego się traci, przychodzi właściwa refleksja.

Co dziadek mówił panu o powstaniu?

Dziadek nie brał w nim udziału, nie był członkiem Armii Krajowej.

Ale pamiętał wojnę.

Przez całą wojnę mieszkaliśmy w Warszawie. Podczas powstania, po wybuchu potężnego pocisku, tak zwanej krowy, dziadek został przysypany przez gruzy. Jacyś ludzie go stamtąd wyciągnęli. Ze trzydzieści razy byłem później z nim w ruinach tego domu. Babcia, jako łączniczka, kursowała między Kampinosem a Żoliborzem. Urodziłem się w domu, z pomocą akuszerki. Dziadek ze strony mamy pochodził z krakowskiej mieszczańskiej rodziny. Wraz z mamą i babcią wychowywał mnie. Niewątpliwie był dla mnie ważnym odniesieniem, przynajmniej przez pewien czas.

U nas w domu panował taki zwyczaj, a szczególnie kiedy rodzice się rozwiedli, że po kolacji dziadek czytał nam Sienkiewicza: _Quo vadis_, _Trylogię_, _Krzyżaków_, _Rodzinę Połanieckich._ Mama wtedy dziergała na drutach swetry i szaliki, a babcia przygotowywała herbatę. A my z bratem słuchaliśmy. Uczył mnie też grać w szachy, kiedy miałem zaledwie trzy, cztery lata. Był moim autorytetem. Dużo później stałem się niestety świadkiem jego ruiny alzheimerowskiej. Pielęgnowałem go, utrzymywałem w higienie jego ciało, ale też cierpiałem, słuchając niezrozumiałego bełkotu.

Dlatego kiedy pyta mnie pani o dziadka, natychmiast powracają obrazy niemające nic wspólnego z godnym odchodzeniem. Stąd bierze się mój strach przed niegodnym odchodzeniem. Rozumiem Hemingwaya, który palnął sobie w łeb, kiedy poczuł, że skończył się jako facet. Myślę, że mnie w razie czego ręka by nie zadrżała. Oczywiście to się tak mówi, a potem okazuje się, że to nie jest takie łatwe. Poza tym w moim wieku mówienie takich rzeczy jest niebezpieczne, bo diabli wiedzą, kiedy to nadejdzie.

Uczestnictwo w Kanale to była wtedy dla pana zabawa czy może czuł pan, że bierze udział w czymś ważnym?

To nie była dla mnie zabawa, naprawdę uwierzyłem, że jestem powstańcem. Pamiętam, że jakieś dwa lata temu w Kołobrzegu dostałem Złotą Ikonę za całokształt. Na stelażu postawili moje zdjęcie w tekturowych ramkach pomalowanych na złoty kolor. Pokazali też fragment filmu _Kanał_, tyle że nie ze mną, tylko z innym chłopcem.

Nie wierzę.

Sam jestem specjalistą od wyławiania takich nadętych, napompowanych sytuacji, po to, by natychmiast wsadzić tam szpilkę i przekłuć balon. A tym razem przez niewiedzę organizatorzy sami skompromitowali uroczystość.

Wiedzę o powstaniu miał pan też od dalszej rodziny?

Od wspomnianego już Juliusza Englerta z Londynu. Opowiedział mi historię swego brata, Andrzeja Englerta, który był w batalionie „Zośka” albo w „Parasolu”. W każdym razie walczył na Starym Mieście i zginął na Podwalu.

Z Andrzejem Englertem, imiennikiem mojego ojca, łączy się zdarzenie, jakie miałem w 1964 roku. Byłem już po studiach, zaproszono mnie chyba do jednej z pierwszych audycji radiowych. W radiu spotkałem aktorkę Danutę Mancewicz, która podkładała dziecięce głosy, między innymi użyczyła głosu Lolkowi w dobranocce _Bolek i Lolek_. Zapytała mnie wtedy: „Przepraszam, czy pan jest rodziną Andrzeja Englerta?”. Odpowiedziałem, że jestem jego synem, i zobaczyłem, że zrobiło jej się słabo. Kiedy spytałem, czy chce się z nim spotkać, myślałem, że zaraz zemdleje. Gdy trochę ochłonęła, okazało się, że Andrzej Englert, nie mój ojciec, tylko brat Juliusza, ten z dalszej rodziny, który zginął na Podwalu, był jej wielką miłością powstańczą. Ona, jako sanitariuszka w powstaniu, zostawiła go rannego w szpitalu na Podwalu, bo dostali rozkaz odejścia. Niemcy tam weszli i dobili wszystkich. On miał rodzinę i syna, też Jana. Dlatego, zanim wyjaśniliśmy nieporozumienie, wydawało się jej, że się to wszystko po dwudziestu trzech latach zmaterializowało. Tym bardziej że nie była świadkiem jego śmierci.

Jako nastolatek, kiedy grałem w _Kanale_, nie miałem żadnych wątpliwości, że powstanie było wielkim zrywem. Ale rzeczywiście dość szybko przyszedł moment, w którym uświadomiłem sobie, że zginęli najlepsi z najlepszych, że inteligencja warszawska została mocno uszczuplona, a miasto właściwie zrównane z ziemią. Skutki powstania były w każdym aspekcie fatalne. Muszę się jednak zgodzić z tymi, którzy bronią powstania, wskazując, że symbol tej ofiary jest znaczący. Zwłaszcza w czasach powojennych, w których trudniej byłoby się moralnie odnaleźć, gdyby nie przykład bezprecedensowej obrony miasta.

Ja tylko mogę pani powiedzieć tak, bo znam tę opowieść z pierwszej ręki: aktor Henryk Borowski uczestniczył w powstaniu, ranny uciekł z transportu. Całkowicie wycieńczony dotarł do Krakowa i pierwszą osobą, którą spotkał na ulicy w Krakowie, był także aktor, Zdzisław Mrożewski, z którym w wileńskim Teatrze na Pohulance siedzieli w jednej garderobie i się przyjaźnili. Mrożewski zobaczył Borowskiego i krzyknął: „Heniek! Chryste, jak ty wyglądasz! Czy wyście zwariowali z tym powstaniem?”. Borowski mówił, że się na te słowa odwrócił i odszedł. Wyobrażam sobie, że Mrożewski nie miał żadnych złych intencji, zareagował spontanicznie, bo nie rozumiał tego, co się stało.

Czytał pan też Pamiętnik z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego, który pokazuje obraz powstańczej Warszawy obserwowanej przez zwykłego człowieka, cywila.

Miron Białoszewski widział bezsens tego, co się stało. A jednocześnie nieusuwalny jest z naszej pamięci ten heroizm i antyczny wymiar tragedii narodowej. Zawsze czyny absurdalne, ale heroiczne, są symbolem czegoś, co jest w nas najbardziej szlachetne, kiedy poświęcamy wszystko dla sprawy, dla idei.

Wróćmy do tego chłopca, który chciał zginąć w powstaniu warszawskim.

Tak to wtedy odczuwałem. A kiedy grali hymn polski, płakałem.

Długo pan płakał?

Bardzo długo, kiedy nasi sportowcy zdobywali medale. Teraz już nie. Co się stało? Czy to dlatego, że hymn bywa nadużywany? Patriotyzm stał się alibi na polskie grzechy. Został zdewaluowany. Tymczasem według mnie patriotyzm to jest powinność. To suma powinności wobec ojcowizny, wobec spuścizny ojcowizny. Nie wobec narodu.

A dzisiaj już się pan przeniósł na Gombrowiczowską synczyznę?

Gombrowicz poszedł troszkę za daleko. Oczywiście dlatego, że był twórcą, który żył także – jak by to powiedzieć – z ironii i autoironii. Żył z intelektualnego przekrętu.

To powinno być panu bliskie.

Tak, dlatego uwielbiam Gombrowicza. Ale też Mrożka, Witkacego. Wygląda na to, że w Polsce jestem rekordzistą w inscenizacjach i udziale w spektaklach według dramatów Witkacego. Grałem w trzech spektaklach, a reżyserowałem siedem. Kłopot z Witkacym polega na tym, że ponieważ kojarzy się nam z czystą formą, to zamiast zastanawiać się, czemu ta czysta forma służy, kombinujemy, jak ją zrobić. Tymczasem tam pod spodem jest ogromnie dużo ważnych rzeczy. Często ta czysta forma w przedstawieniach wygrywa z tym, co jest istotne.

Co pan tam znalazł?

Weźmy na przykład dramat _Oni_. Ci oni to autorytarna władza, która niszczy sztukę. U Witkacego jedno hasło jest najważniejsze i niemal wszystkie dramaty są mu poświęcone – że indywidualność zostanie zamordowana przez masę. Ta profetyczność mnie u niego najbardziej pociągała. Że on, w tamtych czasach, przewidział, że jakość przegra z ilością. Że przychodzi czas, kiedy bezimienna miernota skanduje: „Precz z indywiduum! Niech żyje masa!”. A masa prze i niszczy wszystko po drodze.

Niewątpliwie była to reakcja na rewolucję październikową i wojnę polsko-bolszewicką.

To też. Ale myślę, że przede wszystkim Witkacy obawiał się owej bezrozumnej masy i skutków, jakie niesie. Kiedyś Gustaw Holoubek pytany w wywiadzie, czego się boi najbardziej, czego nie lubi, powiedział: miernoty. Bo miernota nie ma świadomości tego, że nią jest. Myślę, że Witkacy też się bał miernoty. Szanuję prostych ludzi, natomiast trzeba umieć odróżnić…

Prostego od prostaka.

Jakim był pan nastolatkiem?

Dojrzewałem przez doświadczenia nastolatka obserwatora. Na przykład podczas Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów w 1955 roku. Wtedy koledzy wyciągnęli mnie z domu i zawlekli do ogrodu Krasińskich, bo tam Murzyn, przepraszam: czarnoskóry, którego pierwszy raz na oczy widziałem, zakleszczył się w trakcie stosunku seksualnego z białą kobietą. Karetka pogotowia odwiozła tę parę do szpitala. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o istnieniu czegoś takiego jak seks. Drugi raz, kiedy dostałem łomot od robotnika za podglądanie. Jeździliśmy z kolegami na rowerach nad Wisłę, gdzie w chaszczach ludzie umawiali się na seks. Zakładaliśmy się z kuplami, kto ich wypatrzy i doprowadzi nas do nich. Zobaczyłem taką parę w akcji, poszedłem po kolegę, a kiedy wróciliśmy, robotnik już czekał na mnie. Tak mnie sprał, że do dziś to wspominam. I słusznie.

Wymyślaliśmy dość niebezpieczne i głupie rozrywki. Na przykład wyczynem było podjechać na rowerze blisko furmanki, wyrwać woźnicy bat i uciec. W tamtych czasach, jak ktoś miał rower albo piłkę, stał wysoko w hierarchii i w towarzystwie był pożądany. Miałem rower dzięki udziałowi w filmie, ale piłki już nie. Posiadanie roweru w tamtych czasach było wywyższeniem, którego nie jest w stanie wyobrazić sobie dzisiejsza młodzież.

Po kądzieli w rodzinie J. kobiety były bardziej udane, jak na angielskim dworze. Niezwykle silna osobowość matki J. w połączeniu z jej autentyczną szlachetnością i niezłomnymi zasadami czyniły z niej dla J. ideał kobiety. Nic dziwnego, że był o nią zazdrosny i w niedalekiej przyszłości będzie przepędzał wszystkich mężczyzn, których uzna za jej absztyfikantów. Na tyle skutecznie, że do śmierci matka pozostanie samotną kobietą.

Wychowanie najczęściej pobieramy przez osmozę. Jakie zasady ważne były dla pana mamy?

Całe życie mama, mimo bolesnych wspomnień związanych z rozwodem, miała postawę pełną niewymuszonej godności. Pamiętam, że po filmie _Kanał_ pracujący tam jako drugi reżyser Kazimierz Kutz zaprosił mnie na swoje wesele, a mama czekała na mnie na ulicy. Umówiłem się z nią, że wyjdę o dwudziestej trzeciej, ale przypomniałem sobie o tym o pierwszej w nocy. Kiedy się pojawiłem, wciąż tam stała. W strugach deszczu. Nie zapukała. Nie zadzwoniła. Nie weszła. Taka właśnie była moja mama.

Przez całe życie nie miała potrzeby posiadania czegokolwiek. Odziedziczyłem to po niej, choć nie w takim wymiarze. Pamiętam, że kiedy kupiliśmy z moją obecną żoną Beatą dziewięćdziesięciometrowe mieszkanie, mama zapytała: „Po co wam tyle metrów? To jakaś rozrzutność”.

Bardzo interesowała się polityką. Ale kiedy w latach dziewięćdziesiątych emeryci protestowali przeciwko głodowym emeryturom, uważała, że to przesada. Mimo że sama miała jakąś niewielką emeryturkę, była w stanie wygospodarować z niej pieniądze na coniedzielne obiady dla dzieci i wnuków. Twierdziła, że w tej wysokości emerytura całkowicie jej wystarcza, więc o co ten cały raban.

Mnie wychowywała tak, żebym jako mężczyzna nie eksponował się zbytnio, żebym był całkowicie schowany. Pamiętam do dziś jej słowa, kiedy jako młodzieniec zakochałem się i pewnie pisałem jakieś wyznania do dziewczyny: „Nie pisz, atrament plami!”. Była zasznurowana. Nałożyła sobie niezliczone gorsety, w których sens wierzyła.

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: