Bez pardonu - ebook
Bez pardonu - ebook
Przebieg wojny zawsze jest wielką niewiadomą.
Tym razem Andrzej Kamiński ma okazję sprawdzić się w konflikcie pomiędzy Etiopią a Erytreą, nie tylko jako pilot myśliwca, ale i współwłaściciel firmy kontraktorskiej, w której realizuje swoją największą pasję – latanie. Polak po raz kolejny udowadnia, że efekt walki pilota myśliwskiego zależy nie tylko od jego umiejętności, ale także od tzw. szóstego zmysłu, który nierzadko decyduje o życiu lub śmierci.
Na tle bitew powietrznych toczy się rywalizacja między pilotami. Jak się jednak okazuje, nieoczekiwanie najlepszy może okazać się wróg, a zwycięstwo nie zawsze polega na jego wyeliminowaniu…
Bez pardonu to pasjonująca opowieść o mechanizmach wojny powietrznej i o tym, co najważniejsze – o instynkcie, który sprawdza się nie tylko w walce.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66955-24-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
-------------------- --------------------------------------------------------------
Miejsce: 10 km na wschód od wioski Badme, granica etiopsko-erytrejska
Data: 01.07.2014
Czas lokalny: 06.05
Współrzędne: N 14°43’, E 38°1’
Wysokość względna: 2700 stóp
-------------------- --------------------------------------------------------------
Napastnicy umykali na północny wschód. Kamiński widział ich maszyny – dwa szare punkciki przesuwające się na tle rdzawej ziemi. Pędzili, jakby od tego zależało ich życie. Nie mylili się.
Szanse na ucieczkę mieli nikłe. Su-22 Fitter nie był w stanie przełamać bariery dźwięku, a F-16 najemników już w tej chwili leciały z prędkością jeden i dwie dziesiąte macha. Przy tej wysokości było to niemal tysiąc czterysta kilometrów na godzinę prędkości naziemnej. Nawet biorąc pod uwagę znaczną odległość między zwierzyną a pościgiem, Polak szacował, że dopadną Fittery w ciągu następnych sześćdziesięciu sekund.
Pojawienie się Su-22 było pewnym zaskoczeniem. Od ponad dwóch tygodni rosyjscy najemnicy ze Spartakusa nie dawali znaku życia. Kamiński uważał, że po ciężkich batach, jakie dostali od myśliwców AirSec, Rosjanie po prostu zwinęli manatki i wrócili do Somalii. Okazało się jednak, że się mylił. Tuż przed świtem para Su-22 zaatakowała konwój z zaopatrzeniem dla jednostek frontowych. Zanim nadciągnęła pospiesznie poderwana pomoc z Airspace Security, z kolumny pojazdów zostały tylko płonące szczątki.
Wyglądało jednak na to, że Rosjanie zbyt długo zabawili nad polem walki. Zamiast szybko uciec po unieszkodliwieniu celu, zmarnowali ładnych kilka minut na ostrzeliwanie niedobitków. Teraz mieli zapłacić za swoją nierozsądną żądzę krwi.
Rosjanie pędzili tak szybko, na ile pozwalały im samoloty, a jednak odległość zmniejszała się z każdą sekundą. Kamiński w duchu przygotowywał się do walki. Serce waliło mu jak młotem, adrenalina niemal odbierała zdolność trzeźwego myślenia. Uporczywa myśl nie dawała się wyrzucić z głowy: miał przed sobą dwa śmiesznie łatwe cele. Gdyby je zniszczył, zostałby asem. Taka okazja mogła się już nie powtórzyć. Pamiętał słowa Fleminga o niebezpieczeństwie związanym z tą rywalizacją, lecz nie potrafił powstrzymać podniecenia.
F-16 powoli zaczęły wchodzić w zasięg strzału z AIM-9. Przeciwnicy musieli to zauważyć. Najpierw jeden, potem drugi Su-22 szeroką beczką stoczył się w stronę ziemi, kończąc manewr tuż nad jej powierzchnią, wewnątrz stromej doliny wyschniętej rzeki. Kamiński był pełen podziwu dla precyzji pilotów. Wyrównali przy około czterech metrach wysokości, tak nisko, że z ziemi wzbił się tuman rdzawego pyłu. Strzał z Sidewindera stał się teraz problematyczny. Skały na krawędzi doliny co chwila zasłaniały cele, zrywając kontakt. Głowice rakiet z entuzjastycznego, pełnego podniecenia, pulsującego pisku przechodziły na niższy ton, pełen zawodu i smutku, gdy traciły z oczu cel.
Su-22 nie mogły jednak uciec. Wlatując w dolinę, stawały się jeszcze łatwiejsze do dogonienia. Kamiński odbił lekko w lewo, by ściąć łuk koryta rzeki i zyskać kilka cennych sekund. Nałożył celownik działka w miejsce, w którym za chwilę mieli pojawić się wylatujący zza zakrętu Rosjanie, i zamarł w oczekiwaniu.
Właśnie wtedy ogarnęła go fala niepokoju. Nie potrafił rozpoznać jego źródła. Był skupiony na celowniku działka i oczekiwaniu na pojawienie się celu. Drażniła go myśl, że coś go rozprasza w tak istotnym momencie. Z niewiadomego powodu gdzieś na skraju świadomości krążyło mu po głowie pewne nazwisko. Reade Tilley. Reade Tilley. Reade Tilley. Niepokój nie ustępował.
– Cobra, status – rzucił szybko.
– Pirate, wszystko gra – padła odpowiedź.
Kamiński powinien się uspokoić, jednak Reade Tilley nie chciał wylecieć mu z głowy. Coś było nie tak. Chodziło o ton głosu Nediviego. Był wymuszony, śmiertelnie poważny, skupiony. Dopiero po chwili Kamiński zorientował się, co to oznacza. Targnęła nim fala adrenaliny.
Setka na wpół uformowanych myśli przemknęła mu w ułamku sekundy przez głowę. Reade Tilley… Nedivi skoncentrowany… Celuje… Reade Tilley… Obserwacja… Łatwy cel… Zbyt łatwy… Reade Tilley… Zaczątki myśli nie miały sensu, ale zebrane wszystkie razem wysłały do świadomości Kamińskiego jeden, wspólny sygnał. Pułapka!
– Odbij!!! – ryknął ile sił w płucach.
Szarpnął za stery z całych sił. Samolot wyrwał w górę i w prawo, jeszcze zanim pilot zakończył swój nagły rozkaz. Andrzej nie był w stanie stwierdzić, czy Nedivi zareagował, nie miał ani ułamka sekundy, by spojrzeć w dół. Przeciążenie wywołane gwałtownym zwrotem przy tak ogromnej prędkości natychmiast wydusiło mu oddech z płuc i niemal pozbawiło przytomności. Oszołomiony, przeczesywał gorączkowo wzrokiem przestrzeń w poszukiwaniu zagrożenia. Mimo że znajdował się na skraju omdlenia, nie oddawał steru.
Zauważył je, kiedy wykręcił już niemal w stronę słońca. Dwa nurkujące MiG-i, odwrócone brzuchami do siebie. Kamiński zignorował odwróconego w jego stronę spodem, wbił wzrok w tego z lewej, który najwyraźniej brał go właśnie na cel.
Śmignęli w odległości nie większej niż dwadzieścia metrów od siebie, kabina w kabinę. Prędkość mijania musiała wynosić więcej niż dwa tysiące kilometrów na godzinę, ponad pięćset metrów na sekundę, jak kula z karabinu, a jednak obraz wypalił się na siatkówkach Kamińskiego niczym podczas błysku pioruna w nocy. Zobaczył twarz pilota MiG-a tak wyraźnie, jakby oglądał ją na zdjęciu. Otrząsnął się z szoku ułamek sekundy później, gdy szarpnięcie fali uderzeniowej tak bliskiej mijanki rzuciło Czwórką na tyle mocno, że trzasnął hełmem w owiewkę. Po chwili coś potrząsnęło jego F-16 z taką siłą, że Andrzej z niepokojem przebiegł wzrokiem po przyrządach. Dopiero po chwili zrozumiał, że wleciał w strugi wylotowe agresorów.
Nie odwrócił zwrotu. Chciał uniknąć wejścia w nożyce z atakującym MiG-iem. Zdecydował się poszerzyć odległość między maszynami. Przy takiej prędkości mijania raczej nie było mowy o ponownym zwarciu. W kilka sekund samoloty oddaliły się o parę kilometrów. Poczuł uderzenie adrenaliny, gdy w końcu stracił kontakt wzrokowy.
– Cobra? – spytał, pilnując, by w głosie nie było śladu paniki.
– _Angels zero seven_, kurs jeden–dziewięć–zero. Pozycja…
– W porządku, mam cię – przerwał mu Andrzej.
– Cele odlatują na północ, nie wznawiają ataku – dał znać Nedivi.
Polak nie odpowiedział. Przed oczami cały czas miał obraz pędzącego MiG-a 29. Zabrakło pięciu, może sześciu stopni, by napastnik rozerwał go na strzępy serią z trzydziestomilimetrowego działka. Była to kwestia setnych części sekundy. Zamrożony niczym powidok obraz mijanego samolotu nie znikał mu z głowy. Widział wrogiego pilota tak wyraźnie, że pamiętał kolor jego oczu. Leciał z maską tlenową, ale przyłbicę hełmu miał odsłoniętą. Niezwykłe, stalowoszare oczy Erytrejczyka ostro kontrastowały z jego niemal czarną skórą. Patrzył prosto na Kamińskiego. Mimo napięcia walki, realnego niebezpieczeństwa i wysiłku wynikającego z ostrego manewru spojrzenie przeciwnika było pełne spokoju. Uderzyło to Andrzeja bardziej niż świadomość, jak blisko znalazł się śmierci. Człowiek, który go zaatakował, miał spojrzenie Fiodora Jemieljanienki, potrafiące odebrać pewność siebie nawet najbardziej utytułowanemu przeciwnikowi. Bił z niego bezgraniczny spokój połączony z chłodną kalkulacją.
_– Tu Bilen z Erytrejskich Sił Powietrznych. Splash-two._ – Teraz Kamiński mógł już dopasować twarz do bezcielesnego głosu, który prześladował go przez ostatnie dni. Wątpliwości co do istnienia erytrejskiego asa właśnie się rozwiały. Kłótnię o to, czy ma on więcej szczęścia, czy umiejętności, również można było zakończyć. Spotkał Bilena. To cud, że przy tym nie zginął.
▼
-------------------- ----------------------------------------------------------------
Miejsce: 8 km na wschód od wioski Shambuko, granica etiopsko-erytrejska
Data: 01.07.2014
Czas lokalny: 06.06
Współrzędne: N 14°52’, E 38°0’
Wysokość względna: 6350 stóp
-------------------- ----------------------------------------------------------------
Kapitan Aklilu powtarzał w głowie przebieg starcia, od początku do końca, w kółko. Nie potrafił powiedzieć, w którym momencie popełnił błąd. Niepokoiło go to. Od razu wiedział, że cały plan jest trochę zbyt grubymi nićmi szyty, by tak doświadczeni piloci jak najemnicy z Airspace Security dali się złapać, ale to pierwsze starcie miało być tylko czymś w rodzaju sprawdzenia sił, wyczucia przeciwnika. Kiedy najemnicy rzeczywiście połknęli przynętę, kapitan pomyślał, że ich przecenił. Teraz nie był już tego taki pewien.
Stosował ten fortel już wiele razy, w różnych odmianach i wariantach, i do tej pory nigdy się na nim nie zawiódł. Albo udawało mu się zestrzelić przeciwnika, albo sprowadzić go do głębokiej defensywy i zmusić do ucieczki. W ten sposób strącił cztery samoloty, jeśli można było uznać walkę sprzed dwóch dni za improwizowaną wersję tej właśnie taktyki, a dalsze pięć uszkodził lub przegnał gdzie pieprz rośnie, nie mając już więcej amunicji. Kapitan nazywał to wędkowaniem. Zasada była prosta. Wystawiało się przynętę i czekało na pojawienie się drapieżników. Kiedy przeciwnicy wykrywali zwierzynę, wpadali w amok i ruszali do ataku, tak skoncentrowani na celu, że można było mówić o widzeniu tunelowym. Wtedy on uderzał na nich z góry jak sokół na myszy.
Tym razem stało się inaczej, a kapitan nie wiedział, co takiego zrobił źle. Im dłużej to analizował, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że nie popełnił błędu. A mimo to plan zawiódł. Zupełnym przypadkiem podczas pierwszego starcia z somalijskimi najemnikami Aklilu od razu natknął się na ich słynnego asa. Nie miał co do tego wątpliwości.
Był pewien, że atakowali niezauważeni. Skrzydłowy tego asa nie wykrył ich MiG-ów, gdy ustawiały się w pozycji do ataku, tym bardziej więc nie mógł dostrzec, jak atakowały od strony słońca. Prowadzący, ten z numerem cztery na ogonie, zorientował się jednak w sytuacji. W ostatniej chwili, ale jednak. To on zwietrzył pułapkę, nie skrzydłowy. Przerwał atak i odbił o ułamek sekundy wcześniej. Musiał być skupiony na pościgu, skoncentrowany na celu, a i tak jakimś niezrozumiałym sposobem wyczuł zagrożenie.
Szósty zmysł, pomyślał Aklilu. Nie potrafił inaczej tego wytłumaczyć. Znał parę osób obdarzonych podobnym darem. To była niemal nadprzyrodzona zdolność. Przypomniał sobie jednego z kolegów z jednostki z czasów młodości, mistrza jiu-jitsu. Nie dało się go złapać za szyję. Koledzy co parę dni próbowali przyłapać go na chwili nieuwagi i przydusić, ale nigdy się to nie udawało. Nie miało znaczenia, że napastnik zakradał się niezauważony i atakował bez najmniejszego ostrzeżenia. Za każdym razem facet chował głowę jak żółw, chroniąc tchawicę, jeszcze zanim napastnik w ogóle zdążył domknąć chwyt. Któregoś razu spróbowali go zaskoczyć, gdy drzemał na krześle, również bez powodzenia. Ten najemnik musiał mieć jakiś podobny mechanizm obronny. Kapitan nigdy w życiu nie widział instynktownego działania, które byłoby równie szybkie i równie trafne.
Nie było w tym żadnej magii. Aklilu doskonale to rozumiał. Po prostu niektórzy ludzie byli w stanie usłyszeć wysyłane przez podświadomość sygnały złożone ze strzępków przeoczonych informacji. Większość była głucha na tego typu podpowiedzi, ale część potrafiła ich słuchać. Sam uważał się za jedną z takich osób. Mimo wszystko reakcja najemnika dalece przewyższała wszystko, czego mógł się spodziewać po sobie samym. Ten pilot nie tylko zorientował się w niebezpieczeństwie, ale też instynktownie wyczuł kierunek, z którego ono nadciągało. Wykręcił prosto w słońce. Skąd wiedział? Atak mógł nadlatywać z dowolnej strony, a jednak on bezbłędnie wybrał właściwy kierunek, choć nie miał nawet ułamka sekundy na zebranie myśli. Drugi pilot na przykład odbił w przeciwnym kierunku i gdyby nie brak doświadczenia porucznika Semere, który fatalnie przestrzelił, byłby już trupem.
Takiego obrotu sprawy Aklilu nie przewidział. Stosował taktykę wędkowania od dawna. Czasem udawało się zniszczyć cel, zanim w ogóle zdał on sobie sprawę z zagrożenia, innym razem potrzebny był długi pościg. Każda walka przebiegała inaczej, zawsze był jednak jakiś wspólny mianownik. Przeciwnik albo ginął od razu, albo zostawał zmuszony do desperackiej walki o życie. Ten najemnik nie starał się go jednak zgubić. On obrócił się prosto na niego. Gdyby zaczął manewr chwilkę wcześniej, to Aklilu znalazłby się na celowniku.
„Gdy przeciwnik siedzi ci na szóstej, nie myśl, jak go strącić z ogona. Myśl o tym, jak go zabić!” – zwykł mawiać jeden z rosyjskich instruktorów kapitana wiele lat temu w moskiewskiej akademii. Aklilu miał teraz świetny przykład, jak trafne były to słowa. Zdał sobie sprawę z tego, że pojedynek z asem najemników może okazać się najtrudniejszym wyzwaniem w jego karierze. Nigdy wcześniej nie spotkał równie agresywnego pilota.
– Bilen, zmarnowałem sytuację – odezwał się przez radio porucznik Semere. Słychać było, że jest z siebie bardzo niezadowolony. – Przepraszam.
Kapitan wzruszył ramionami. Nie mógł liczyć na inny wynik starcia, skoro nie miał właściwie w ogóle czasu na zapoznanie się z porucznikiem i jego stylem latania. Przysłano go do 5 Eskadry Myśliwskiej po pamiętnym dniu dwudziestego dziewiątego czerwca, specjalnie jako skrzydłowego dla Aklilu. Semere był już dość sławny, mimo młodego wieku. Powszechnie uważano go za najlepszego pilota sił powietrznych, a w każdym razie najlepszego akrobatę. Figury, jakie potrafił wykonać, przyprawiały o zawrót głowy. Aklilu przyznawał w duchu, że sam nie dałby rady utrzymać kontroli nad maszyną, która teoretycznie znajdowała się daleko poza granicą przeciągnięcia. Semere był pod tym względem swego rodzaju artystą. Dowództwo postanowiło stworzyć z nich parę, dwójkę zabójców, obarczonych misją specjalną zniszczenia myśliwców Airspace Security. Pomysł kapitan uważał za trafny, brakowało jednak czasu, by zgrać się z partnerem.
Z początku Aklilu był nastawiony do Semere dość sceptycznie. Nie był zadowolony. Chciał dostać nożownika, ulicznego zadymiarza, a tymczasem przydzielono mu baletmistrza. Kunszt porucznika mógł jedynie podziwiać, z doświadczenia wiedział jednak, iż walkę powietrzną wygrywa się raczej agresją i brutalnością niż finezją. Szybko jednak przekonał się do Semere. Chłopak okazał się bystry, czujny oraz, co kapitan uważał za najważniejsze, odważny.
– Nic nie szkodzi. Przećwiczymy to jeszcze nie raz – odpowiedział porucznikowi. – Na odprawie pokażę ci dokładnie, w którym momencie dałeś się nabrać na zwód i jak tego uniknąć w przyszłości. To nie twoja wina, po prostu pilotów tej klasy bardzo trudno jest zaskoczyć.
– To był ten as, prawda?
– Tak myślę.
– Ależ on szybko zareagował!
Kapitan nie odpowiedział, ale przytaknął bez słowa. Kiedy atakowali, musieli…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej