Bez podtekstów - ebook
Bez podtekstów - ebook
Gdyby Harry poznał Sally dzisiaj gdzieś w Polsce, czyli komedia romantyczna o pokoleniu czterdzieści plus zagubionym w epoce Tindera Miłka i Marek niedawno skończyli czterdzieści lat. Przyjaźnią się i wspierają od czasu studiów. Kiedy po traumatycznym rozwodzie Marek zostaje całkiem sam, Miłka dwoi się i troi, żeby znaleźć mu nową partnerkę. Tradycyjne metody zawodzą, wchodzi więc w świat portali randkowych, dotychczas obcych szczęśliwej żonie i matce. Ale czy portale nie okażą się puszką Pandory? I czy przyjaźń Miłki i Marka jest faktycznie tak czysta i silna, jak im się wydaje? Bo czy mężczyzna i kobieta naprawdę mogą się przyjaźnić – bez żadnych podtekstów?
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-574-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1
Sikorki
MIŁKA
Naprawdę kocham moich uczniów, kocham moje dzieci i mojego męża. I jego cholerną altówkę też. Czasami jednak chciałabym się skupić. Usłyszeć własne myśli, swój oddech, tykanie zegarka, śpiew ptaka za oknem.
No dobra, z tym śpiewem to może troszkę przesadziłam. W styczniu ptaki raczej opychają się słonecznikiem i szybko uciekają, gdzie pieprz rośnie. Nie tracą energii na radosne trele w trzaskającym mrozie.
Słonecznik, cholera. Miałam kupić słonecznik. Biedne sikorki umrą przeze mnie śmiercią głodową. Wiem to na pewno, słuchałam przecież w radiu rozmowy z ornitologiem.
„Ostrzegam! Namawiam do odpowiedzialności!” – grzmiał z głośnika na desce rozdzielczej. Grzmiał, nieco poskrzekując, bo radyjko – odziedziczone po poprzednim właścicielu mojej skody – najlepsze lata ma już dawno za sobą. Tak jak i cała skoda.
Ornitolog był jednak bardzo zdeterminowany i przedzierał się ze swoimi ostrzeżeniami przez wszystkie te trzaski i piski: „Ptaki nam ufają! Jeśli w karmniku codziennie o wschodzie słońca pojawia się świeże ziarno, są gotowe lecieć wiele kilometrów w mrozie, wietrze i śnieżycy. Bo wiedzą, że ono tam będzie. Jeżeli je zawiedziemy i zostawimy pusty karmnik, to może być wyrok śmierci dla całego stada. Wycieńczone ptaki nie zdołają pokonać drogi powrotnej”.
Po co sobie o tym przypomniałam, i to właśnie teraz, kiedy dotarłam w upiornym korku z centrum Warszawy do mojej spokojnej Wólki, wypiłam herbatę z cytryną i nareszcie choć trochę się rozgrzałam? Oczywiście wieczór w domu ma pewne wady. Uparcie wwiercająca się w mózg altówka Pawła, łomot perkusji, którą Jasiek zażyczył sobie w nagrodę za ostatnie świadectwo z czerwonym paskiem, salwy śmiechu dobiegające z pokoju Hanki (jak zwykle siedzą u niej przyjaciółki… nie wiem, które i ile, lecz sądząc z odgłosów, przynajmniej tuzin). I cisza za drzwiami Franka. Cisza równie niepokojąca, jak te wszystkie hałasy. Oraz, do kompletu, sterta klasówek z kampanii wrześniowej do sprawdzenia na jutro.
To zdecydowanie nie był wieczór moich marzeń. Ale przecież mogło być gorzej. Gdyby nie było ich wszystkich… gdybym nie miała pracy… gdybym siedziała sama jak palec, tak jak Marek w tym swoim idiotycznym akademiku. To znaczy, przepraszam bardzo, hotelu asystenckim. Czy raczej domu pracownika naukowego? Od zeszłego roku tak się chyba nazywa oficjalnie to gniazdo rozpusty śmierdzące petami, zasiedlone przez karaluchy, pluskwy i całą bandę życiowych nieudaczników, których nie stać nawet na wynajęcie najtańszej kawalerki. Marek nie ma tam do kogo otworzyć ust, a cisza w jego pokoiku aż kłuje w uszy. O ile, oczywiście, za ścianą nie odbywa się akurat jakaś impreza.
Ta nowa dziewczyna, która zastępuje Michalinę i w tym semestrze uczy u nas w szkole etyki, afirmuje wdzięczność w każdej wolnej chwili. Jest wdzięczna za padający śnieg i za to, że akurat dziś nie pada. Za słońce, za chmury, za to, że nie przewróciła się na oblodzonych schodkach albo że się przewróciła, ale nie złamała kości ogonowej jak jej ciotka z Katowic.
Nie mam pojęcia, jak ona ma na imię, ponieważ pojawia się raz w tygodniu, w środy, kiedy ja akurat wychodzę wcześniej. Mija mnie na schodach z tym swoim spokojnym buddyjskim uśmiechem pełnym wdzięczności dla ludzi, losu i przyrody. Czasami, jeśli zasiedzę się nad Librusem, zderzam się z jej afirmującą łagodnością w pokoju nauczycielskim. Gdy tylko wejdzie, zaczyna szczebiotać: „Jaki wspaniały dzień!”, „Jak dobrze, że mamy w Polsce cztery pory roku!”… Jak dla mnie wystarczyłaby jedna. Na pewno nie ta, którą mamy obecnie. Pora umierających z wycieńczenia sikorek.
Chętnie poafirmowałabym trochę rodzinne ciepełko na wypłowiałej zielonej kanapie przy kominku, nawet wygaszonym, bo przecież ani Paweł, ani dzieciaki nie mają głowy do tego, żeby po powrocie do domu w nim napalić, jednak sikorki nie dawały mi spokoju. Zamaszystym ruchem przekreśliłam na czerwono całą klasówkę Witkowskiego („Kampania wrześniowa nie przypominała kampanii reklamowej ostatniego GoPro pod wieloma względami”) i podniosłam się z mojego wygniecionego zapadliska pod puchatym kocem.
Sikorki!
Do zamknięcia najbliższego sklepu… jedynego sklepu w Wólce i okolicy… zostało półtorej godziny.
Postanowiłam pójść na piechotę i poafirmować styczniowe błoto.
Po siedmiu krokach wiedziałam, że robię błąd.
Po dziesięciu chlupało mi w butach, a za kołnierzem kurtki miałam coś w rodzaju okładu borowinowego, tyle że bez żadnych właściwości leczniczych.
Zdecydowałam, że zawrócę i jednak wezmę samochód. Najbliższy sklep oznaczał przecież co najmniej półtora kilometra marszu na drugi koniec wsi. Jeżeli nie chciałam być jutro chora, stanowczo potrzebowałam auta.
Skręciłam z powrotem w stronę domu – i wtedy w kieszeni zawibrowała moja komórka.
O tej porze to mogła być tylko dyrektorka szkoły z informacją o nagłym zastępstwie, które czeka mnie jutro. Albo Mareczek.
– Co się dzieje? – zapytałam bez zbędnych wstępów.
Mareczek przecież nigdy nie dzwoni po to, żeby się pochwalić, że coś mu się udało, opowiedzieć o filmie, który obejrzał albo poafirmować pogodę. W ogóle dzwoni rzadko, tylko w stanach najwyższej konieczności. Ubzdurał sobie, chyba jeszcze na studiach, że jego głos brzmi przez telefon niemęsko i piskliwie, unika więc tego kanału komunikacji jak ognia, nawet jeżeli ma zadzwonić do kogoś, kogo naprawdę nie musi zachwycać swą męskością – na przykład do mnie albo do jednego ze swoich współpracowników. Na ogół porozumiewa się ze mną na Messengerze. Widząc jego imię na ekranie telefonu, natychmiast sztywnieję i spodziewam się nieszczęścia. Pytanie tylko jakiego tym razem?
– Co się dzieje? – powtórzyłam, naciągając kaptur niemal na oczy i rozpaczliwie próbując schować pod nim komórkę, ponieważ była już cała oblepiona mokrym śniegiem. Jeszcze chwila, a przestałaby działać.
– Beata złożyła kolejny pozew. – Jego głos brzmiał naprawdę żałośnie. I nic dziwnego. Beata była żoną Mareczka przez prawie dziewięć lat. Przez kolejnych pięć, aż do teraz, walczyła z nim w sądach wszystkich możliwych instancji. Uparła się, że go wykończy, i była już chyba na ostatniej prostej. Skutecznie pozbawiła go mieszkania, samochodu, większości zarobków, znajomych, radości życia i praw rodzicielskich. Nie bardzo wiedziałam, co jeszcze mogłaby mu odebrać.
– Nie powinieneś się jej dziwić – odpowiedziałam ostrożnie. – Zasłużyłeś na wszystko, co robi. Wiesz o tym, prawda?
Chlipnął rozdzierająco. No dobrze, to raczej nie był właściwy moment, żeby wymieniać długą listę jego win. Trzeba było stanąć przy nim murem i pomóc mu się pozbierać. Tak właśnie postępują prawdziwi przyjaciele.
– W jakiej sprawie ten pozew? – zapytałam. I natychmiast uznałam, że to zupełnie nieistotne, przynajmniej w tej chwili.
Zaczęłam więc jeszcze raz, z innej beczki:
– Chcesz przyjechać do mnie na kolację? – To brzmiało chyba znacznie lepiej, chociaż oczywiście wiedziałam, że Paweł nie będzie zachwycony. Od świtu do nocy ćwiczy przed tą trasą koncertową i przypomina mi mniej więcej co pół godziny, że potrzebuje niezmąconego spokoju. W dniach, kiedy nie wychodzi na wieczorny koncert, Jasiek może grać na perkusji tylko przez dwa ściśle określone kwadranse. Koleżanki Hanki muszą kończyć chichoty i opuszczać nasz dom punktualnie o osiemnastej. Potem ma panować grobowa cisza. Tak więc gość w porze przeznaczonej na ćwiczenia Pawła nie będzie tu raczej, mówiąc oględnie, mile widziany. Zwłaszcza jeśli tym gościem okaże się Mareczek. Mój mąż szczerze go nie znosi od chwili, kiedy wpadli na siebie w progu wydziału historii dwadzieścia jeden lat temu. A może to zaczęło się kilka miesięcy wcześniej, już nad Gopłem?
Z każdym rokiem ta jego niechęć robi się odrobinę głębsza. No, ale trudno. Nie mogę zostawić przyjaciela w takiej sytuacji. On przecież naprawdę nie powinien siedzieć sam i rozpamiętywać tego wszystkiego, co spieprzył. A Paweł będzie musiał się z tym pogodzić.
– Nie chcę wam przeszkadzać – zaprotestował dla porządku mój najlepszy kumpel.
Wiedziałam, że to tylko taka gra. Teraz moja kolej, żebym go przekonywała, że wszyscy będą zachwyceni jego wizytą. Że jest dla mnie bardzo ważny. Potrzebował paru miłych słów, a nie słyszał ich przez ostatnie lata od nikogo oprócz mnie.
Tyle że ja naprawdę nie miałam już dzisiaj siły na takie rozmowy. Druga klasa już na pierwszej lekcji solidnie mnie przeczołgała. Potem miałam radę pedagogiczną, oczywiście znacznie dłuższą, niż było w planie. Martwiłam się Frankiem – ostatnio był dziwnie milczący i potrafił siedzieć godzinami w pokoju, patrząc w ścianę. Musiałam kupić słonecznik dla tych cholernych sikorek, za które nieświadomie wzięłam odpowiedzialność dwa miesiące temu. I ugotować obiad na jutro. W butach chlupała mi woda i było mi potwornie zimno. Chciałam po prostu wrócić przed kominek i wreszcie się rozgrzać.
– Nie martw się o mnie, dam sobie radę. – Ton głosu Mareczka mówił coś zupełnie innego niż słowa, które wypowiadał. Próbował być dzielny, lecz szybko się poddał. Chlipnął jeszcze raz, jeszcze bardziej rozdzierająco. – Beata napisała pozew. Chce, żeby wydano mi zakaz zbliżania się do małej na bliżej niż pięćdziesiąt metrów. Bez żadnych wyjątków, nawet podczas krótkich spotkań dozorowanych w jej urodziny albo w święta.
Marek schrzanił konkursowo swoje kontakty z Paulinką. Gdybym była jej matką, sama walczyłabym o to, żeby trzymał się z daleka. Ale pięćdziesiąt metrów? Bez żadnych spotkań? Choćby w obecności kuratora sądowego? To była jednak lekka przesada.
– To jeszcze nie wszystko – jęknął.
Nie? A czego jeszcze się domagała? Zakucia go w kajdany, rozebrania do naga i wystawiania na widok publiczny w samo południe w żeliwnej klatce, w najwyżej położonym punkcie miasta?
– Napisała na mnie donos do administracji akademika – teraz mówił niemal szeptem. – Nie udało mi się go przeczytać, ale podobno łamię siedem kluczowych punktów regulaminu i powinienem być natychmiast eksmitowany na bruk.
– Zimą nie wolno nikogo eksmitować na bruk – oznajmiłam, przypomniawszy sobie audycję na ten temat. Słuchałam jej w aucie, gdy stałam w korku w drodze po Hankę. A może po Franka. Zima to sezon ochronny nawet dla dzikich lokatorów. Nie byłam tylko pewna, czy dotyczy to także akademików i hoteli asystenckich.
Czy naprawdę mógł czuć się bezpieczny przynajmniej do wiosennych roztopów?
– Sprawdzę to jutro rano – obiecałam. – A na razie…
– Na razie wracaj do rodziny – głos Mareczka zabrzmiał odrobinę raźniej. – Nic mi nie będzie, nie martw się. Niepotrzebnie do ciebie zadzwoniłem…
MAREK
Byłem na siebie wściekły. Tyle razy obiecywałem sobie, że nie będę wydzwaniał do Miłki z każdym z moich kolejnych dramatów, a jednak znowu to zrobiłem.
Naprawdę nie mam na świecie nikogo oprócz niej i ona doskonale zdaje sobie z tego sprawę.
Była przy mnie w najgorszych chwilach, kiedy niszczyłem swoją rodzinę i karierę naukową. Przyjeżdżała w środku burzy, gradobicia, w największy mróz i w rekordowe upały i uparcie wyciągała mnie za uszy z głębokiego gówna. Napisała wszystkie podania, żeby przydzielono mi to mieszkanko w hotelu asystenckim, załatwiła kilkanaście załączników, łącznie z referencjami potwierdzającymi moją wiarygodność. Nie mam pojęcia, jak je zdobyła, bo ja takiemu facetowi nigdy nie wystawiłbym referencji.
Gdyby nie Miłka, nie dostałbym tego mieszkania, i to z czynszem obniżonym na pierwsze dwa lata „z uwagi na dramatyczną sytuację osobistą”.
Załatwiła to wszystko, a potem sama samiutka przeprowadziła mnie ze swojego salonu do akademika dla przerośniętych – jak to uroczo, z krzywym uśmiechem, nazwał jej mąż.
Paweł mnie nie znosił, i wcale mu się nie dziwiłem. Nie próbował jednak sprzeciwić się Miłce, nawet kiedy mnie przywiozła i zakwaterowała na kanapie, gdy zadzwoniłem do niej w środku nocy, bo Beata wyrzuciła mnie na bruk. Nie było nikogo innego, kto mógłby mi pomóc. A ja nie wiedziałem, dokąd w tej sytuacji mógłbym pójść.
– Zmieścimy wszystko do skody? – zapytała tylko i pół godziny później zaparkowała z piskiem opon przy krawężniku, na którym siedziałem z twarzą ukrytą w dłoniach.
Nie miałem zbyt dużo rzeczy, bo moja żona uważała, że nic w tym domu nie należy do mnie i niczego nie powinienem zabierać. Nie mogłem odmówić jej racji – albo przynajmniej prawa do takiej opinii. Wziąłem tylko książki historyczne, byłem pewny, że nie odczuje ich braku…
Za obwolutą jednej z nich, tej o wojnach burskich, schowałem moje ulubione zdjęcie Paulinki. Miała na nim sześć lat i uśmiechała się szeroko, pokazując dziąsła bez górnych jedynek.
Poza tym zapakowałem do walizki kilka płyt, stary żółty kubek do herbaty, mój ulubiony, no i oczywiście ubrania – z wyjątkiem beżowego kaszmirowego płaszcza, który żona kupiła mi tydzień wcześniej na urodziny. Nie zdążyłem go jeszcze włożyć, wisiał w szafie z nieodciętymi metkami.
– Oddaj go do sklepu, na pewno wciąż masz paragon – zaproponowałem.
Beata miała specjalną szufladkę na paragony, bez cienia wątpliwości trafił tam także ten za płaszcz. Musiał być diabelnie drogi, a ja w moim nowym skromnym życiu na pewno nie będę potrzebował kaszmirowych ubrań.
Naprawdę cieszyłem się, że odzyska przynajmniej te pieniądze.
Nie skomentowała tego w żaden sposób.
Ale, zanim zdążyłem wyjść z domu, złapała jedną z walizek, do których się spakowałem, i wytrząsnęła jej zawartość na podłogę.
– Po pierwsze, płyty zostają tutaj – oświadczyła zimno. – Po drugie, walizki są moje. Opróżnij też tę drugą i zapakuj się w torby.
– W jakie torby? – zapytałem niezbyt inteligentnie, patrząc, jak moja żona zbiera z podłogi płyty, które kupiłem osobiście w sklepiku koło wydziału i których na pewno nie będzie słuchała.
– Worki na śmieci – syknęła. – Chyba że wolisz worki na trupa, od tego twojego kumpla, który pracuje w prosektorium. Jak dla mnie to naprawdę bez różnicy.
Wspomnienie o Witku, kumplu z prosektorium, było ciosem poniżej pasa. Nie pierwszym i nie ostatnim w czasie naszego rozstania, rozciągniętego na długie lata.
– Jest naprawdę paskudny, już dawno chciałam to zrobić – powiedziała jeszcze, odwracając się do mnie plecami, i szybkim ruchem wyrzuciła przez okno mój ulubiony żółty kubek.
Po czym starannie zasunęła firankę i syknęła:
– Pospiesz się, chcę iść spać. Wiesz przecież, że jutro z samego rana muszę jechać z Paulinką na szczepienie.
Miłka, bez żadnych pytań, zabrała do swojego domu mnie i moje worki.
Nocowałem u niej na kanapie przez ponad miesiąc. Pozwalałem się karmić, pocieszać, zmuszałem ją do wysłuchiwania w kółko tej samej żałosnej historii mojego zmarnowanego życia.
A kiedy wreszcie choć trochę stanąłem na własnych nogach, uroczyście obiecałem, że dam jej spokój. Wcale się nie dziwię, że Paweł mnie nienawidzi. Uważa, że wykorzystuję dobre serce Miłki.
I, prawdę mówiąc, ma stuprocentową rację.
A więc dlaczego się nie powstrzymałem i dziś znowu wybrałem jej numer?
Nie miała do mnie pretensji, oczywiście, że nie, ja jednak byłem bardzo na siebie zły.
Mogłem poczekać, zadzwonić jutro z pracy. A jednak nie dałem rady. Zawsze biegnę do niej jak do starszej mądrzejszej siostry. Tak było już na studiach.
Oczekuję, że rzuci wszystko, by mnie ratować. Wiem, że nie mam prawa tego od niej wymagać, a jednak… mam tylko ją.
Chciałem poprosić, żeby przyjechała, jak wiele razy wcześniej. Usłyszałem jednak w jej głosie coś nowego. Jakieś zmęczenie, niepokój, w ogóle niezwiązany z moim konfliktem z Beatą. Ona przecież naprawdę nie ma lekkiego życia.
Ugryzłem się więc w język, zapewniłem ze trzy razy, że czuję się całkiem nieźle i nic mi nie będzie.
Chyba uwierzyła.
Po tej rozmowie miałem ochotę natychmiast pójść do monopolowego po pół litra. Albo raczej po litr.
Doskonały pomysł, naprawdę. Gdyby ktoś z administracji chciał sprawdzić, czy donos Beaty ma jakiekolwiek pokrycie w rzeczywistości, dostałby na tacy dowód, że jestem nieodpowiedzialnym kretynem, łamiącym najważniejsze punkty regulaminu.
Szybko zrzuciłem ubranie i zaległem w wannie. To najskuteczniejszy sposób, jaki znam, żeby powstrzymać się przed wyjściem do sklepu, zwłaszcza w taki paskudny dzień jak dziś.
Spędziłem w wannie chyba kwadrans. Leżałem z głową pod wodą, próbując oddychać jak ryba i głośno puszczać bąbelki. Idiotyczna rozrywka i strata czasu, ale przecież i tak nigdzie mi się nie spieszyło.
Ta wanna to jedyny jasny punkt mojego miniaturowego mieszkanka.
Mógłbym tak leżeć jeszcze pół godziny, ale zrobiło mi się trochę słabo. Woda była naprawdę gorąca, lustro nad umywalką pokryła gruba warstwa pary. Owinąłem biodra ręcznikiem i wyszedłem, podśpiewując _Takie tango_ Budki Suflera.
Nie mam pojęcia, dlaczego ta piosenka przypomniała mi się akurat teraz.
– „Chociaż płyną ostre nuty, w żyłach płonie krew! Nigdy żadne z nas do tańca nie poderwie się. Bo do tanga trzeba dwojga…” – ryczałem, wykonując biodrami takie ruchy, jakbym był Elvisem, Jaggerem albo Michaelem Jacksonem, a nie starym dobrym Krzychem Cugowskim. – „Zgodnych ciał i chętnych serc!”
Najpierw zobaczyłem stolik, na którym stał kubek z parującą gorącą herbatą, a ułamek sekundy później tapczan. Miłka siedziała po turecku, ubrana w czerwone dżinsy i sweter w egzotyczne, bajecznie kolorowe kwiaty. I, jakżeby inaczej, w skupieniu piłowała paznokcie.
Oczywiście niesamowicie ucieszyłem się na jej widok. Tego wieczoru wyjątkowo jej potrzebowałem. Ale przecież miałem o tym nie wspominać…
– Co ty tu robisz? – zapytałem więc tylko, cofając się do łazienki, żeby przynajmniej włożyć spodnie.
MIŁKA
Mój sposób na smutki Mareczka był prosty: posłuchać przez kwadrans narzekań na eksżonę („Suka!”, „Wredna suka!”, „Podła samolubna suka nad sukami!”) i na samego siebie („Jak ja mogłem do tego doprowadzić?!”, „Dlaczego byłem takim idiotą?!”), a potem wymieszać kostki i rozegrać partyjkę… dwie… albo pięć partyjek rummikuba. Marek odkrył tę grę, kiedy byliśmy na studiach, i zadręczał nią pół akademika. Trzeba przyznać, że był w niej naprawdę świetny. Ludzie nie znosili z nim grać, bo nie mieli z tego żadnej przyjemności. Ogrywał wszystkich, nawet kiedy bardzo się starał coś przegapić i zepsuć. Właściwie im bardziej próbował być kiepski i dać komuś fory, tym szybciej wykładał ostatnią kostkę i kończył grę. Nic dziwnego, że większość kumpli, gdy tylko sięgał po kolorowe pudełko, wychodziła z pokoju.
Ja też kilka razy zebrałam od niego solidne cięgi.
– Niedługo nie będziesz chciała już ze mną grać – westchnął zasmucony pewnego deszczowego dnia, po kolejnej jednostronnej partyjce i opuścił głowę na rozchwiany, odrapany stolik stojący na końcu ponurego korytarza na parterze akademika.
Nagle zrobiło mi się go bardzo żal.
– Wprost przeciwnie – odpowiedziałam wesoło, nie mając pojęcia, co dokładnie mam na myśli. – Już niedługo będę bardzo chciała z tobą grać, za to ty będziesz unikał mnie jak ognia.
Spojrzał na mnie tak, jakby podejrzewał, że zwariowałam.
Nie było wyjścia. Dokładnie przestudiowałam instrukcję i zaczęłam ćwiczyć na kartce różne warianty. Tydzień później ograłam go po raz pierwszy.
Teraz, ponad dwadzieścia lat później, byłam w rummi równie dobra jak on. A czasami nawet minimalnie lepsza. Miałam większą praktykę, ponieważ grywałam z Hanką i Jankiem, a ostatnio coraz częściej także z Franiem – o ile, oczywiście, był w odpowiednim nastroju, by oddawać się rodzinnym rozrywkom. Grałam też z moimi maturzystami na wycieczkach, biwakach i zielonych szkołach. A Marek ciągle mógł liczyć tylko na jednego sparingpartnera – czyli na mnie.
– Muszę w końcu sprawdzić, czy w mistrzostwach Polski są deble. – Uśmiechnął się znad planszy, układając starannie siedem żółtych kostek. – We dwójkę na pewno zmietlibyśmy konkurencję.
– Sugerowałabym od razu mistrzostwa świata albo przynajmniej Europy – mruknęłam, powoli dokładając ostatnie kosteczki do tego, co już leżało na stole: dwie niebieskie, czerwoną… komplet ósemek… i oczywiście buźkę, czyli jokera.
– Wiedziałem, że to zrobisz. – Mareczek wyciągnął rękę i serdecznie mi pogratulował.
To była jedna z tych cech, które w nim ceniłam: nie dąsał się, nie stawał agresywny wobec przeciwnika, który zdołał go ograć. Przeciwnie, potrafił cieszyć się cudzym zwycięstwem. W ogóle nie miał w sobie tego genu rywalizacji, który wykańczał większość facetów.
Ja niestety miałam ten gen, i to bardzo rozwinięty.
– Szybki rewanżyk? – zaproponowałam, próbując udawać, że to coś zupełnie nieistotnego, a on, oczywiście, radośnie potrząsnął woreczkiem, żeby wymieszać kostki.
– Nie powinnaś jeździć po ciemku, w taką śnieżycę. – Trzy godziny i pięć partyjek rummikuba później Marek zbierał kostki ze stołu, jednocześnie próbując mnie zatrzymać. Prawdę powiedziawszy, dość nieudolnie. – Połóż się, wyśpij spokojnie. Ja będę spał na podłodze. Akurat tydzień temu uprałem śpiwór i koce…
Pokręciłam głową, szybko włożyłam czerwoną puchówkę, owinęłam szyję szalikiem i wcisnęłam na uszy moją ukochaną (i trochę już sfilcowaną) czapkę w norweski wzorek, z krzywymi łosiami wśród choinek. Nie chodziło o to, że ma mały pokój i że musiałby spać na ziemi, czy o jakąś dwuznaczność między nami. Wszelkie dwuznaczności pozamykaliśmy raz na zawsze już na początku studiów. Wiedziałam, że ze strony Mareczka nic mi nie grozi. Był moim kumplem, i tyle. Kumplem od serca. Bez żadnych podtekstów.
Naprawdę nie chodziło o niego.
Chodziło o te cholerne sikorki. Padało coraz bardziej, a ja miałam w bagażniku trzy kilogramy słonecznika, specjalnie dla nich. Musiałam wsypać kilka garści do karmnika jeszcze przed świtem, zanim pojawią się pierwsze wycieńczone ptaszki.
Szybko cmoknęłam Mareczka w policzek i pobiegłam do auta.
Nie musiałam nawet patrzeć z parkingu w stronę jego okna. I tak wiedziałam, że tam stoi, żeby mi pomachać. I że odejdzie dopiero wtedy, gdy moja skoda minie śmietnik i szlaban, po czym zniknie za zakrętem.ROZDZIAŁ 2. TRZY SFINKSY
Rozdział 2
Trzy sfinksy
MIŁKA
Myślałam, że Paweł będzie się wściekał, że wbrew wcześniejszym planom pojechałam do Marka, zawiadamiając go o tym w ostatniej chwili krótkim SMS-em.
Mój mąż jednak najwyraźniej obchodził Dzień Empatii i Zrozumienia. Troskliwie wypytał mnie o stan ducha Mareczka i o jego finanse, po czym westchnął, kręcąc głową:
– Biedny ten Marek, naprawdę. Chciałbym mu jakoś pomóc.
Nie wierzyłam własnym uszom. Paweł po raz pierwszy wykazał ludzkie uczucia wobec mojego najbliższego kumpla! Czyżby wreszcie mieli zacząć dogadywać się jak ludzie? Chciałam rzucić mu się na szyję z radości, zdołałam się jednak powstrzymać. Opowiedziałam w kilku słowach o niekończących się kłopotach z eksżoną, o słodkiej małej Paulince i o samotności, która jest dla Marka śmiertelnie groźna. A potem wzięłam się do zmywania.
Rodzina pod moją nieobecność zwykle radzi sobie całkiem nieźle, czego nie można, niestety, powiedzieć o zmywarce. Wyładowana po brzegi czeka, aż ktoś włoży do środka kostkę i naciśnie magiczny guzik „start”. W zlewie tymczasem zbiera się drugie tyle naczyń… a potem trzecie tyle. Nigdy nie zrozumiem, jak można zużywać cztery kubki na godzinę. No, ale może nie muszę tego wiedzieć? Ważne, że po powrocie błyskawicznie wyciągam ze zmywarki wielkie garnki, wpycham na ich miejsce dziesięć czy dwanaście kubeczków, włączam program intensywny z myciem wstępnym, który trwa trzy godziny, jednak jako jedyny radzi sobie jako tako z zaschniętymi na kamień resztkami w naczyniach. A gdy zmywarka zaczyna rozkosznie szumieć, podwijam rękawy i biorę się do mycia wszystkiego, co się w niej nie zmieściło.
W biografii Agathy Christie czytałam, że najlepsze pomysły przychodziły jej do głowy zawsze w czasie zmywania naczyń. Może powinnam zająć się pisaniem kryminałów? Byłabym najpłodniejszą pisarką XXI wieku. Przecież stoję przy zlewie non stop.
– Wiesz co? Powinnaś poszukać mu jakiejś miłej dziewczyny – powiedział nagle Paweł, wchodząc do kuchni i obejmując mnie od tyłu.
– Mam ręce całe w pianie – mruknęłam, nieco zniecierpliwiona. Potwornie chciało mi się spać, a poczucie obowiązku kazało mi jeszcze sprawdzić przynajmniej kilka klasówek. Pochylił się i pocałował lekko mój kark. Mógł to robić tylko wtedy, kiedy zmywałam, gotowałam lub piekłam – bo tylko w takich okolicznościach wiązałam ciasno włosy, odsłaniając szyję. Właściwie słowo „tylko” było tu nie na miejscu. Ja przecież niemal cały czas gotowałam, piekłam lub zmywałam. Moje włosy przez wiele godzin każdego dnia były stłamszone w idiotycznym, ściągniętym gumką koczku.
– Paweł, nie teraz, słyszysz? – jęknęłam, kiedy zaczął rozpinać moje wysłużone dżinsy w odcieniu pomidora. – Mam ręce w pianie…
– To świetnie – szepnął, skubiąc wargami płatek mojego lewego ucha. – Możesz zrobić zaraz użytek z takich czyściutkich rąk. Podpowiedzieć ci jaki?
Chciałam burknąć coś niezbyt miłego, ale za to szalenie zabawnego. Miałam nawet w głowie jakąś ciętą ripostę, jeszcze sekundę temu… ale kiedy palce Pawła wdarły się pod pasek od moich spodni i ściągnęły je szybko, a potem zaczęły krążyć po odsłoniętej skórze, lekko zawirowało mi w głowie. Musiałam natychmiast zakręcić kran i oprzeć się o dębowy blat, który własnoręcznie heblował mój dziadek ponad trzydzieści lat temu. Już dawno powinniśmy go wymienić, wyremontować kuchnię… właściwie, cały dom po dziadkach nadawał się do remontu.
Ale to chyba nie był właściwy moment, żeby zaczynać rozmowę na ten temat?
Paweł posadził mnie na blacie, którego właśnie zamierzałam się pozbyć, i jednym ruchem ściągnął ze mnie sweter, a potem rozpiął stanik. Skandalicznie porozciągany i poszarzały w niezliczonych praniach. Ten stanik domagał się wymiany jeszcze pilniej niż szafki w kuchni.
– Masz piersi nastolatki – powiedział mój mąż, ważąc je w dłoniach z zachwyconą miną.
Żadna kobieta po czterdziestce, która wykarmiła trójkę dzieci, nie pozostałaby chyba obojętna na taki komplement.
Wytarłam resztkę piany z dłoni o jego plecy (mięsista bawełna z Pakistanu, gramatura 210 g/m2 – wiem, bo sama kupowałam trójpak tych T-shirtów) i wplotłam palce we włosy Pawła. Przymknęłam oczy. Jego wargi znalazły właśnie brodawkę mojej prawej piersi.
Robiło się naprawdę bardzo, bardzo przyjemnie…
– Dzieci już śpią? – szepnęłam. Z trudem panowałam nad oddechem. Zwykle prosiłam, żeby się nie spieszył, uwielbiałam niekończące się pieszczoty, a gra wstępna wydawała mi się zdecydowanie atrakcyjniejsza niż ta cała przereklamowana „penetracja”. Swoją drogą, co to było za durne słowo!
– Dzieci już śpią? – powtórzyłam. Po prostu musiałam się upewnić, zanim fala rozkoszy zmiecie mnie na dobre z dębowego blatu.
– Nie, mamo. Boli mnie głowa i chciałem połknąć tabletkę. – Janek stał w piżamie w progu kuchni z opakowaniem jakiegoś lekarstwa w ręku i obrzydzeniem malującym się na twarzy.
Trudno mu się dziwić.
Chciałam zapaść się pod ziemię i zostać tam na zawsze.
Złapałam ścierkę i przykryłam nią piersi.
Napis na ścierce głosił: „Dzisiaj będzie dobry dzień!” w siedemnastu językach.
Miałam ochotę się zabić. I własnoręcznie skremować. A potem rozsypać prochy na cztery strony świata.
Rano Paweł spał jak zabity. Miał przecież próbę dopiero po południu. Na mnie spadło więc zrobienie śniadania, odwiezienie dzieciaków… a przede wszystkim stanięcie z nimi oko w oko.
Nie byłam pewna, czy Jasiek zdążył już powiedzieć Hani i Frankowi, co widział w kuchni. Czekałam na jakikolwiek znak z ich strony, lecz oni byli niczym trzy sfinksy. Z ich twarzy i spojrzeń nie mogłam niczego wyczytać.
Dopiero kiedy wysadzałam Franka pod szkołą, spóźnionego siedem minut na polski, westchnął rozdzierająco i wyrzucił z siebie jednym tchem:
– Szymek i Kacper nigdy nie uwierzą, że jeszcze to robicie! Jesteście tacy starzy, naprawdę wam nie wstyd?
Zatrzasnął drzwi skody, zanim zdążyłam się odezwać.
– Przegięliście i tyle – jęknęła Hania, którą podwoziłam jako ostatnią. – Nie możecie robić tego w sypialni, serio? U mnie przecież były dziewczyny, Julka i Tosia zostały na noc. Wiesz, co by się stało, gdyby któraś z nich weszła wtedy do kuchni?
– Nie mam pojęcia – mruknęłam. Właściwie to było nawet całkiem interesujące. Co mogłoby się stać? Sufit spadłby mi na głowę? Jakieś bóstwo zaczęłoby ciskać piorunami we mnie i w Pawła? A może opieka społeczna odebrałaby nam dzieci, a sąd pozbawiłby mnie prawa do wykonywania zawodu? Bo przecież nauczycielka musi być wzorem moralności i nie może tak po prostu bzykać się z własnym mężem i ojcem swoich dzieci na blacie w kuchni.
– Haniu, posłuchaj… to było głupie, ale przecież nie stało się nic wielkiego – próbowałam przywrócić temu wszystkiemu właściwe proporcje. – Powinniście się cieszyć, że wasi rodzice wciąż się kochają i są dla siebie atrakcyjni.
Czternastoletnia furia przesłała mi najbardziej mrożące spojrzenie świata i wysiadła, trzaskając drzwiami tak, że aż podskoczyłam. Po czym otworzyła je, spojrzała mi w oczy i wycedziła:
– Jesteście z ojcem chorzy psychicznie, wiesz?
I oczywiście po raz drugi walnęła drzwiami. Jeszcze mocniej niż poprzednio.
Tak oto przestałam być dla dzieci autorytetem i stałam się niewyżytą staruchą, której należy się wstydzić przed znajomymi.
I musiałam z tym żyć.
Klasy maturalne poszły na warsztaty w Muzeum Narodowym z dwójką polonistów i Aśką, która uczy plastyki i historii sztuki. Mnie tym razem ominęła przyjemność pilnowania, czy wszyscy w porę wysiedli z tramwaju na przystanku przy palmie i czy nie rozłażą się po całym gmachu. Dzięki temu mogłam spokojnie sprawdzić klasówki w pustej sali, a nawet wyskoczyć po coś do jedzenia. Przez to całe poranne zamieszanie zupełnie zapomniałam zabrać kanapki. Na szczęście vis-à-vis szkoły jest bar Rajski. Po kilku zmianach właściciela i remoncie generalnym przeobraził się z odstraszającej garmażerki z wysokimi stołkami przy szybie w całkiem przytulne bistro z miłą obsługą i naprawdę niezłym domowym jedzeniem. Przy okrągłych, białych stolikach serwowano tam pierogi, sałatki, kilka rodzajów zup i ciasto drożdżowe, prawie tak dobre jak to, które pamiętam z dzieciństwa, z niedzielnych obiadów u babci. Połowa jadłospisu była wegetariańska. Do tego zawsze w menu dnia figurowało przynajmniej jedno danie wegańskie, więc bez problemu mogłam znaleźć coś dla siebie.
Zdecydowałam się na krem z dyni, kopytka i zasmażane buraczki, i szybko spojrzałam na zegarek. Do następnej lekcji zostało ponad pół godziny.
– Dzisiaj zjem przy stoliku – powiedziałam do miłej blondyneczki, którą widywałam za ladą jeszcze w czasach podłej garmażerki sprzed remontu. Uniosła swoje idealnie wyregulowane brwi, wyraźnie zdziwiona. Przecież ja zawsze biorę jedzenie na wynos. Zaraz jednak pokiwała głową i poprosiła, żebym usiadła.
– Wszystko będzie gotowe za pięć, może siedem minut – mruknęła, podając kartkę z moim zamówieniem tajemniczej męskiej dłoni wysuwającej się z małego okienka. Po czym, nie zniżając głosu, zaczęła opowiadać drugiej kelnerce o swojej fatalnej randce z kuzynem sąsiadki. Czy może sąsiadem kuzynki? Przegapiłam początek tej historii, ponieważ koncentrowałam się na myśleniu o naszym małym, rodzinnym skandalu i o tym, jak skłonić dzieciaki do szczerej rozmowy. Od tych rozważań oderwał mnie dopiero głośny śmiech obu kelnerek i pełne goryczy słowa blondynki:
– Dziś naprawdę trudniej o porządnego faceta niż o wygraną w lotto.
Teraz słuchałam już bardzo uważnie. Druga z kelnerek, przesympatyczna piegowata pyza, z włosami związanymi w kitki, zapewniała blondynkę, że na pewno w końcu pozna kogoś sensownego. Obiecywała, że rozejrzy się jeszcze wśród znajomych swojego męża i namawiała, by poszukała jakiegoś hobby przyciągającego mężczyzn.
– Może strzelanie z wiatrówki? – podsuwała życzliwie. – Na strzelnicy zawsze kręci się mnóstwo facetów. Albo paint-ball? Wędkarstwo? Majsterkowanie? Jazda na motorze? Jest tyle możliwości…
Blondynka popukała się w głowę.
– Mam wydać furę kasy, a potem ryzykować życiem, pędząc na motocyklu, tylko po to, żeby na stacji benzynowej spotkać przy dystrybutorze numer siedem jakiegoś wytatuowanego, długowłosego gościa w skórzanej kurtce?
Koleżanka zastanowiła się przez moment i próbowała dalej:
– Mogłabyś pojechać na zlot harleyowców i przebierać w facetach jak w ulęgałkach.
– Jak w ulęgałkach? – Blondyneczka zachichotała, pokazując ukruszoną górną trójkę. Dziwne, była bardzo zadbana, miała nienaganne brwi, paznokcie w tym samym odcieniu wiśni, co szminka… No ale może jadła wczoraj orzechy i teraz po prostu czeka na wizytę u dentysty? Albo nie ma pieniędzy i odkłada ją do czasu, aż dostanie następną pensję?
– W ulęgałkach – powtórzyła zdumiona. – Co za dziwne słowo.
Druga z kelnerek nie podjęła dyskusji o frazeologizmach, natomiast wpadła na kolejny pomysł:
– Gokarty! Możesz jeździć na gokartach. Wychodzi znacznie taniej, nie trzeba pchać się na żadne zloty na drugim końcu Polski… A stężenie facetów na metr kwadratowy jest chyba większe niż na strzelnicy.
Propozycje pyzy z kitkami robiły się coraz bardziej odkrywcze. Szachy. Kurs programowania. Zaoczne studia na politechnice. Gra w piłkę nożną w męskiej drużynie.
– Amatorskiej? – zapytała blondyneczka niepewnie.
Jej koleżanka zaczęła śmiać się jak opętana.
– No wiesz, to zależy wyłącznie od ciebie. Jeżeli czujesz się na siłach, możesz zgłosić się do kadry olimpijskiej albo pojechać od razu na mistrzostwa świata z nadzieją, że Lewandowski usiądzie na ławce rezerwowych, a ty wbijesz osiem goli jakiejś Hiszpanii czy Brazylii.
Blondynka patrzyła na nią tak, jakby nie bardzo wiedziała, czy żartuje, czy mówi serio. Zdecydowanie nie była tytanem intelektu. Ale przecież istnieje mnóstwo udanych par z pewną różnicą w wykształceniu i wynikach testów IQ. Nie mogłam jej skreślić, tylko dlatego że nie była zbyt błyskotliwa.
Nie udało mi się wysłuchać rozmowy kelnerek do końca, bo musiałam wracać do pracy i tłuc do głowy pierwszakom różnice między mitologią grecką a rzymską.
Zanim jednak wstałam od stolika, ukradkiem podniosłam komórkę i zrobiłam kilka zdjęć. W mojej głowie zaczynał właśnie kiełkować całkiem niezły plan.
MAREK
Ona oszalała! To znaczy oszalała już dawno, to żadna niespodzianka, nie znam drugiej równie nieprzewidywalnej, dziwacznej i szalonej osoby jak Miłka. Kłopot w tym, że tym razem to szaleństwo dotykało bezpośrednio mnie.
Wróciłem z pracy zmęczony i trochę zniechęcony. Wszystko dlatego, że wpadłem na schodach na dziekana, a on powiedział mi jasno, że ma już dość mojego nieistniejącego doktoratu.
– Panie magistrze, można spóźnić się o miesiąc albo o kwartał. Ostatecznie nawet o rok. Ja wszystko rozumiem, naprawdę – wysyczał z tym swoim jadowitym uśmiechem. Zawsze, kiedy się tak wyszczerzał, wyglądał jak wielki łysy jaszczur. – Ale pan walczy z tym doktoratem już od siedemnastu lat. Od siedemnastu lat i dziewięciu tygodni, sprawdzałem to wczoraj w pańskiej teczce. Nie wydaje się to panu… jakby to powiedzieć… nieco groteskowe?
Od razu zrozumiałem, że to pytanie retoryczne i nie próbowałem wyartykułować żadnej błyskotliwej odpowiedzi. Wbiłem wzrok w podłogę. Czy ktoś na tym wydziale w ogóle dba o porządek? Wielkie szare kafle, mające być symbolem elegancji, dosłownie lepiły się od brudu.
Może mógłbym jakoś bezboleśnie przekierować rozmowę z mojego wiecznie otwartego przewodu doktorskiego na sprawę kiepskiej ekipy sprzątającej? I zaoferować pomoc w znalezieniu nowej, znacznie skuteczniejszej?
– Proszę przynieść mi jutro wszystko, co ma pan gotowe. Całe rozdziały, ale też fragmenty bez szerszego kontekstu. Spróbujemy razem opanować ten chaos. – Dziekan niestety nie zauważył brudnej podłogi. Uparł się, żeby rozmawiać o mnie, i w ogóle mi się to nie podobało.
– Chciałbym najpierw spokojnie uporządkować materiały, zrobić kilka przypisów… – walczyłem jak lew o dodatkowy tydzień lub dwa.
– W takim razie czekam pojutrze, punktualnie o ósmej. Zaproszę też pańskiego promotora, bo domyślam się, że panu może być nieco niezręcznie po tylu przekroczonych terminach i złamanych obietnicach – rzucił dziekan wspaniałomyślnie, po czym ruszył szybkim krokiem przed siebie, nie zaszczycając mnie ani jednym spojrzeniem.
Jego lśniące czarne buty wydawały upiorny dźwięk za każdym razem, gdy podeszwa odrywała się od lepkiej terakoty.
Ale to naprawdę nie była moja sprawa.
Moją sprawą był doktorat. I to, jakim cudem mógłbym w czterdzieści osiem godzin wyczarować cokolwiek, co nadawałoby się do pokazania profesorowi Maczkowskiemu. I, oczywiście, dziekanowi.
Chciałem przegadać to z Miłką. Miałem nadzieję, że zastanę ją w moim pokoju, jak zwykle w środy. To był jedyny dzień tygodnia, kiedy Paweł wychodził na popołudniową próbę, a potem miał dwa koncerty i wracał tuż przed północą. W domu Miłki w każdą środę rozgrywało się istne szaleństwo pod tytułem: „Nareszcie nie musimy być cicho”. Już o czternastej zaczynała się wielogodzinna próba zespołu, w którym najstarszy, siedemnastoletni Janek grał z zapałem na perkusji. Czasami, tuż po lekcjach, wpadały też koleżanki Hani, gotowały, przymierzały ciuchy i wśród salw śmiechu wymyślały wspólnie kolejny występ szkolnego kabaretu. A dom… tak naprawdę wiejski domek, odziedziczony po babci, był mały, przytulny, uroczy – i potwornie akustyczny. Nie dawało się odciąć od tego, co działo się w innych pomieszczeniach. Zamknięcie drzwi absolutnie nie załatwiało tu sprawy.
Miłka akurat w środy wychodziła z pracy wcześniej i zawsze miała mnóstwo planów na popołudnie. No ale w takich warunkach nie mogła sprawdzać prac domowych, pisać scenariuszy kolejnych lekcji, łączyć się na zoomie z chorymi uczniami ani zakuwać do egzaminów na swojej podyplomówce. Przychodziła więc do mnie.
Miała tu święty spokój, którego tak potrzebowała. Ja w środy przez cały dzień prowadziłem ćwiczenia dla studentów, kończyłem dopiero o dziewiętnastej. Miłka mogłaby już o tej porze jechać do domu, ale zwykle wcale się nie spieszyła. Chciała, żeby dzieciaki w ten jeden wieczór miały cały dom tylko dla siebie. Przez sześć dni w tygodniu z uwagi na Pawła chodziły na palcach i zmuszały znajomych, by siedzieli cicho jak myszy pod miotłą. Środy były więc dla nich dniem totalnego wariactwa.
Dawałem znać, że jestem już w autobusie, a wtedy ona zamawiała pizzę – oczywiście wegetariańską. Była jedyną osobą na świecie, przy której rezygnowałem bez żalu z szynki, salami czy tuńczyka. Bo najważniejsze było nie to, że jedliśmy pizzę z liśćmi czegoś dziwnego, czego normalnie na pewno nie wziąłbym do ust, ale to, że mieliśmy czas, żeby po prostu posiedzieć i porozmawiać. Najczęściej o moich kłopotach. A ich lista nie miała końca: długi, kolejne długi, pozwy składane przez Beatę, kontakty z Paulinką (a raczej ich brak… i brak perspektyw na rozwiązanie tej sprawy), no i mój nieszczęsny doktorat, który wcale nie posuwał się do przodu.
To właśnie o nim chciałem koniecznie pogadać z Miłką tego wieczoru nad pizzą. Ona jednak miała zupełnie inne plany. I w dodatku, o zgrozo, wcale nie zamówiła capricciosy XXL bez szynki z podwójnymi oliwkami!
– Przepraszam, zapomniałam – powiedziała, odkładając nieodłączny pilniczek i ściągając włosy gumką. – Musimy poważnie porozmawiać o twojej przyszłości.
Przez moment miałem wrażenie, że czyta mi w myślach.
– Skąd wiedziałaś, że akurat dzisiaj koniecznie chcę o tym pomówić? – odrzekłem z uśmiechem, zadziwiony jej przenikliwością. – Spotkałem rano dziekana, jego cierpliwość naprawdę się kończy. Za chwilę zamknie mi przewód, zabierze etat, a razem z nim miejsce w hotelu asystenckim. I znowu wyląduję na bruku.
– Wylądujesz u mnie… na jakiś czas – poprawiła mnie szybko.
Tak, jasne, wiedziałem, że nie zostawi mnie na lodzie. Każdy, ale nie Miłka. Zdarzyło mi się już zadzwonić do jej furtki o trzeciej w nocy w stanie wskazującym na spożycie. Zdarzyło się, że jechała w zadymce lub ulewnym deszczu przez całą Warszawę, żeby zgarnąć mnie z przystanku, krawężnika, podwórka, na którym się schowałem przed agresywnym typem w błękitnej marynarce, i bez pytania zabrać do siebie – na jedną noc albo na trzy tygodnie. Naprawdę mogłem na nią liczyć w każdej sytuacji.
Oczywiście doskonale zdawałem sobie sprawę, że Paweł z trudem znosi moje niespodziewane wizyty. Usłyszałem kiedyś, jak mówi wściekły: „Kupiłem zieloną kanapę, żeby na niej oglądać mecze, a nie tego nieudacznika odsypiającego pod moim kocem swoje spierdolone małżeństwo”. Miłka syknęła, że jestem dla niej jak brat i pomogłem jej w życiu bardziej niż ktokolwiek inny, a koc należy do niej, bo kupiła go za nagrodę z kuratorium oświaty. I trzy minuty później Paweł z przyklejonym uśmiechem serwował mi jajecznicę.
Tak, wiedziałem oczywiście, że w krytycznej sytuacji mógłbym na kilka dni zatrzymać się u Miłki. Ale po pierwsze, naprawdę szczerze nie znosiłem narażać jej (i siebie) na fochy Pawła, na jego ironiczne komentarze i znaczące przewracanie oczami. A po drugie… kilka dni, czy nawet tygodni, nie rozwiązywało problemu. Nie mogłem siedzieć tam w nieskończoność, a nie miałem żadnego innego pomysłu. Wynajęcie kawalerki nie wchodziło w grę. Wynajęcie pokoju, czy choćby łóżka w wielkiej sali w jakimś hotelu robotniczym, też nie, i to z kilku względów. Nowa praca… cóż, etat dla nauczyciela historii w podstawówce czy liceum pewnie udałoby mi się znaleźć, Miłka oczywiście natychmiast by mi pomogła. Może, łącząc taką pracę z udzielaniem korepetycji, jakimś cudem zdołałbym się utrzymać, płacić alimenty i pozostałe zobowiązania, a w dodatku wynajmować jakąś klitkę. Ale kto potrzebuje korków z historii? W dodatku u kogoś takiego jak ja? A przede wszystkim, czy poradziłbym sobie w szkole z bandą rozkrzyczanych dzieciaków? Miłka była w tym świetna, ale ja? Pewnie natychmiast weszliby mi na głowę, a ja skończyłbym w szpitalu psychiatrycznym z ciężką depresją albo nerwicą. Tak jak ten ksiądz, którego przysłano z parafii do szkoły Miłki. Uroczy młody człowiek grał na gitarze, kopał piłkę i chciał zaprzyjaźnić się z młodzieżą. Pod koniec semestru karetka zabrała go prosto z klasy. Podobno do dziś nie doszedł do siebie.
– Muszę stanąć na uszach, żeby dziekan dał mi jeszcze trochę czasu – jęknąłem. – Tylko ta praca i ten pokój w akademiku dają mi cień stabilizacji. I szansy na odzyskanie kontaktu z Paulinką.
Miłka, nadal siedząc w tym swoim tureckim kwiecie lotosu, przesunęła się na pupie w moją stronę i, jak to ona, z całej siły walnęła mnie drobną dłonią w plecy. Jakby była kumplem z wojska, a nie delikatną nauczycielką. Zawsze mnie zadziwiało, że jest jednocześnie taka krucha i silna.
Tego dnia zdecydowanie dominowała silna część jej osobowości.
– Doktoratem zajmiemy się za chwilę – oznajmiła poważnie. – Włączysz komputer, przejrzymy to, co masz gotowe, uporządkujemy, zrobimy plan, w miarę realistyczny, i zaniesiesz go dziekanowi. Albo… – zerknęła na moją wystraszoną twarz i dodała wspaniałomyślnie: – Albo wyślesz e-mailem, pewnie będzie ci łatwiej.
Posłusznie podszedłem do komputera, jednak Miłka powstrzymała mnie ruchem dłoni.
– Nie teraz, za moment. Najpierw musimy porozmawiać o czymś innym. To znaczy… o miłości.
– Słucham?! – Nie byłem pewny, czy dobrze usłyszałem. – O jakiej miłości? Czyjej? Do kogo?
– Twojej. Przyszłej. Potencjalnej.
– Miłości? – powtórzyłem.
Pokiwała głową.
– Czas wreszcie strzepnąć z siebie rozwodowy pył i ruszyć do boju o swoje szczęście. Musimy znaleźć ci nową, ciepłą i miłą dziewczynę. Taką, przy której rozwiniesz skrzydła. Chyba mam całkiem niezłą kandydatkę… Dzisiaj udało mi się zrobić jej nawet ukradkiem kilka zdjęć. Moim zdaniem jest dokładnie w twoim typie, trochę podobna do tej Bożenki, która studiowała rok wyżej od nas i mieszkała w akademiku z Baśką i Dorotą ode mnie z grupy.
Wzięła do ręki komórkę. Czekałem, oniemiały, kogo mi pokaże.
– Albo wiesz co? Najpierw zamówię pizzę, a potem obejrzymy te zdjęcia i opracujemy plan działania. Musimy zrobić to szybko, żebyśmy zdążyli jeszcze dzisiaj przygotować materiały dla dziekana.