Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez powrotu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 lipca 2021
Ebook
34,99 zł
Audiobook
39,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Bez powrotu - ebook

Detektyw Julia Krawiec ma wreszcie okazję, by poznać się ze swoją przyrodnią siostrą Lidią.

Spotykają się podczas rodzinnej uroczystości, kiedy to dziewczyna próbuje dać Julii do zrozumienia, że w jej życiu dzieje się coś niepokojącego. Nim jednak zdąży wyjaśnić sprawę, odbiera tajemniczy telefon i wybiega wzburzona ze spotkania. Od tej chwili ginie po niej wszelki ślad. To jednak dopiero wstęp do tragicznych wydarzeń. Już wkrótce Julia wraz z komisarzem Górnym, przy okazji poszukiwań Lidii, natrafiają na ślady brutalnej zbrodni, która łączy się z serią morderstw. Ofiary nie są przypadkowe, a zabójca typuje je według sobie tylko znanej strategii.

W tym samym czasie pewien chłopiec prowadzi grę „Do trzech pań sztuka”. Zabawa wydaje się niewinna, jednak to tylko pozory. Wraz z każdym jej etapem ginie kolejna kobieta. Chłopiec nie zamierza jednak przerwać wyliczanki. Jego celem jest doprowadzenie swojej gry do upragnionego finału.

Marta Zaborowska po raz kolejny daje nam kryminał pełen trudnych pytań i ujawnia prawdę o ciemnej stronie ludzkiej natury.

Marta Zaborowska – z wykształcenia politolog. Autorka sagi kryminalnej z Julią Krawiec w roli głównej: Uśpienie, Rajskie ptaki, Gwiazdozbiór (nominowany do Nagrody Wielkiego Kalibru) oraz Czarne ziarno. Do jej dorobku zalicza się również powieść kryminalną Jej wszystkie śmierci, a także thriller psychologiczny Lęki podskórne.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8143-980-0
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

25 sierp­nia 2017
War­szawa-Bie­lany, ulica Bar­cicka

Dawno temu, za głę­bo­kim morzem i wysoką górą, w zie­lo­nej kra­inie Agulo żyła sobie księż­niczka Wody o imie­niu Gara. Była młoda i piękna, jej czarne włosy lśniły niczym skrzy­dła kruka. W końcu przy­szedł czas, gdy Gara zapra­gnęła wyjść za mąż. Jej mężem nie mógł zostać byle kto, lecz jedy­nie ten, któ­rego szcze­rze poko­cha. O tym, czy znaj­dzie się ktoś taki, mogła dowie­dzieć się tylko w jeden spo­sób. Wiesz, kocha­nie, w jaki? Nie wiesz, maleńka, skąd mogła­byś to wie­dzieć… W takim razie słu­chaj uważ­nie dalej.

Dolo­res Riva Ortega poło­żyła swoją cie­płą dłoń na czole dziew­czynki i pogła­dziła deli­katną skórę, zaha­cza­jąc o miękką linię jej wło­sów. Zro­biła to odru­chowo. Karinka lubiła jej piesz­czoty, zwłasz­cza przed snem. Wystar­czyło, by mała przy­tu­liła poli­czek do poduszki, a Dolo­res zaraz przy­ga­szała świa­tło i sia­dała na brzegu łóżka. Otu­lała drobne ramiona koł­drą, by dziew­czynka nie czuła wie­czor­nego chłodu, po czym powta­rzała ten sam rytuał: muskała opusz­kami pal­ców jej czoło, rysu­jąc na nim mniej­sze i więk­sze kółka. Ten mono­tonny ruch spra­wiał, że oczy Karinki zamy­kały się i pod powieki przy­cho­dził dobry sen.

Tak działo się przez pięć lat, więc i tym razem Dolo­res nie wyobra­żała sobie, by mogło być ina­czej. To, że zamiast nocy był teraz śro­dek dnia, a chłód zastą­piło let­nie słońce wdzie­ra­jące się przez nagrzane okna, nie robiło róż­nicy. Zna­cze­nia nie miało też to, że nie były same – poza nia­nią i dziew­czynką nie­wielki pokój wypeł­niało sie­dem osób.

– Otóż wraz z nadej­ściem nowego roku miał odbyć się w wio­sce festyn – mówiła dalej Dolo­res, nie odry­wa­jąc dłoni od czoła Karinki. – A zwy­czaj naka­zy­wał, by wszyst­kie panny, które chcą poznać swoją przy­szłość, zebrały się przy zacza­ro­wa­nej fon­tan­nie, do któ­rej wpa­dała woda z sied­miu stru­mieni pły­ną­cych z gór. Wystar­czyło nachy­lić się nad jej taflą i przej­rzeć w lustrze wody. Jeśli pozo­sta­wała kry­sta­licz­nie czy­sta, dziew­czy­nie wró­żono szczę­ście. Bywało jed­nak, że woda męt­niała i burzyła się, wiesz­cząc tym samym pan­nie zgubę i los nazna­czony hańbą. Żadna z dziew­cząt nie chciała mieć zła­ma­nego serca ani okryć się złą sławą. Pochy­lały się więc nad fon­tanną z obawą, ale i nadzieją, że w jej toni zoba­czą nie­zmą­cone odbi­cia swo­ich twa­rzy. Kiedy przy­szła kolej na Garę, księż­niczka nachy­liła się nad brze­giem i ode­tchnęła z ulgą, widząc, że woda jest czy­sta i spo­kojna. Nim jed­nak pod­nio­sła głowę, woda nagle pociem­niała, zmęt­niała i spię­trzyła się, jakby zadął w nią ostry wiatr. Po chwili pokryła się czer­wie­nią, zupeł­nie jak gdyby do fon­tanny wpa­dło roz­ża­rzone słońce. Prze­ra­żona Gara nie rozu­miała, co się stało ani dla­czego. Wtem poczuła na swym ramie­niu czy­jąś dłoń. Gdy się obró­ciła, zoba­czyła sta­rego mędrca, który powie­dział do niej: „To, co musi się wyda­rzyć, wyda­rzy się. Ucie­kaj od Ognia, Garo, albo on cię pochło­nie!”.

Dolo­res prze­rwała opo­wia­da­nie. Zza rękawa swo­jej czar­nej sukni wyjęła chustkę, po czym dys­kret­nie wytarła nią skrzy­dełka nosa i wil­gotny kącik oka. Kiedy chustka wró­ciła na swoje miej­sce, kobieta uśmiech­nęła się do dziecka prze­pra­sza­jąco.

– Wybacz mi, skar­bie, na czym to skoń­czy­łam? Ach, na sta­rym mędrcu i klą­twie. Słu­chaj więc dalej. Jesz­cze tego samego dnia z sąsied­niej wyspy Ognia, nad którą wzno­sił się groźny wul­kan, przy­pły­nęły łodzie, a na jed­nej z nich król tej wyspy wraz ze swoim synem, księ­ciem o imie­niu Jonay. Oni także chcieli powi­tać nowy rok i przy­łą­czyć się do zabawy trwa­ją­cej w kra­inie Agulo. Gdy tylko łodzie dobiły do brzegu, przy­by­sze wyszli na pia­sek, a miesz­kańcy wio­ski powi­tali ich rado­śnie. Los chciał, że pierw­szą kobietą, jaką ujrzał Jonay, była piękna Gara. Mło­dzi natych­miast zako­chali się w sobie. Kilka dni póź­niej ogło­szono ich zarę­czyny. Gara i Jonay nie posia­dali się ze szczę­ścia. Jed­nak gdy infor­ma­cja o zrę­ko­wi­nach roze­szła się po oko­licy, na wyspie Wody zatrzę­sła się zie­mia, a wul­kan na wyspie Ognia zaczął wyrzu­cać w niebo pło­mie­nie i pie­kący pył. Wtedy przy­po­mniano sobie o prze­po­wiedni sta­rego mędrca. Zwią­zek Wody i Ognia zwia­sto­wał nie­szczę­ście dla obu kró­lestw. Strach padł na miesz­kań­ców wysp, a wraz z nim poja­wiła się złość na Garę i Jonaya. Rodzice Gary natych­miast odwo­łali ślub, a Jonay, prze­pę­dzony z kra­iny Agulo, wró­cił na wyspę Ognia i miał ni­gdy wię­cej nie poka­zy­wać się na wyspie Wody. Garze rów­nież naka­zano zapo­mnieć o uko­cha­nym. Jed­nak miłość mło­dych trwała na­dal. Żadne z nich nie potra­fiło pogrze­bać łączą­cego ich uczu­cia.

– Już wystar­czy – ode­zwał się kobiecy głos spod ściany. – Odejdź od niej, Dolo­res. Moja córka tego nie potrze­buje.

Beata Moraw­ska zbli­żyła się do pochy­lo­nej nad dziew­czynką sześć­dzie­się­cio­let­niej niani. Wyko­nała przy tym ruch, jakby chciała chwy­cić ją za łokieć i odcią­gnąć od Karinki, jed­nak kobieta zwin­nie uchy­liła się od jej dotyku.

– Prze­cież nie możesz sie­dzieć przy niej cały czas. – Moraw­ska nie zamie­rzała ustę­po­wać. – To już twoja czwarta godzina. Czas odpo­cząć. Potrze­bu­jesz chwili odde­chu, jak my wszy­scy zresztą – dodała.

Dolo­res wypro­sto­wała plecy, ale wciąż nie ruszała się z miej­sca.

– Chcę dokoń­czyć. Nie prze­rywa się opo­wia­da­nia w poło­wie.

Obró­ciła się przez ramię w nadziei, że któ­raś z osób sie­dzą­cych pod ścianą ją poprze. Na reak­cję swo­jej matki nie mogła liczyć. Josefa miała zamknięte oczy i była odcięta od tego, co działo się tuż obok. Wyglą­dała, jakby spała, i tylko co jakiś czas z jej ust wydo­by­wało się ciche: _mi cora­zon… mi cora­zon_…¹ Córka Dolo­res, dwu­dzie­sto­sze­ścio­let­nia Pilar, błą­dziła gdzieś myślami. Gdyby mogła, wsu­nę­łaby do uszu słu­chawki z jakąś ope­rową arią i prze­nio­sła się z tego nie­wiel­kiego pokoju w zupeł­nie inne miej­sce. Naj­le­piej na swoją uko­chaną scenę w teatrze, byle dalej stąd. Dwie star­sze panie, które Dolo­res poznała lata temu w kościel­nym kółku modli­tew­nym, rów­nież zda­wały się nie zauwa­żać jej pro­szą­cego wzroku. Sie­działy z pochy­lo­nymi gło­wami i prze­su­wały w pal­cach kora­liki różań­ców. Przy­jaźń z rodziną Rivów Orte­gów, choćby nie wia­domo jak zażyła, nie dawała im prawa do wtrą­ca­nia się w sprawy chle­bo­daw­ców Dolo­res, czyli pań­stwa Moraw­skich.

Nia­nia prze­su­nęła więc spoj­rze­nie na ostat­nie krze­sło. Sie­dział na nim trzy­dzie­sto­dwu­letni męż­czy­zna, ubrany w czarne spodnie i białą koszulę, któ­rej rękawy opi­nały się na umię­śnio­nych ramio­nach.

Rafał Moraw­ski zaszu­rał nogami, a następ­nie dźwi­gnął się z krze­sła.

– Pozwól jej – powie­dział krótko do żony.

Sta­nął w żoł­nier­skim roz­kroku tuż za ple­cami Dolo­res i skrzy­żo­wał ręce na pier­siach. Nie patrzył ani na Beatę, ani na nia­nię. Był sku­piony tylko na twa­rzy leżą­cej dziew­czynki.

– Nic złego się prze­cież nie dzieje – dodał, nie odry­wa­jąc spoj­rze­nia od dziecka. – Poza tym sama wiesz, jak nasza córka kocha bajki.

– Zwa­rio­wa­łeś… – par­sk­nęła Beata. – Jak Boga kocham, wszy­scy powa­rio­wa­li­ście.

Ode­szła na kilka kro­ków i zatrzy­mała się pod oknem. Ner­wowo popra­wiła koron­kowy koł­nie­rzyk swo­jej ciem­no­sza­rej sukienki. Szy­ko­wała się, by dorzu­cić jesz­cze kilka gorz­kich słów, ale Rafał ją uprze­dził.

– Dolo­res chce tylko pomóc. Powin­ni­śmy być jej wdzięczni.

Musiał zauwa­żyć, jak zadrżały jej usta. Wymi­nął sie­dzącą na stołku nia­nię i pod­szedł do żony.

– Chodź do mnie. – Przy­cią­gnął ją i przy­tu­lił do odpra­so­wa­nej koszuli. – To nie jest pora na udo­wad­nia­nie sobie cze­go­kol­wiek – powie­dział, gła­dząc Beatę po gło­wie. – Przez to wszystko led­wie się trzy­masz. Jesteś blada jak papier.

Przy­lgnęła do jego tuło­wia. Rze­czy­wi­ście, od rana czuła się fatal­nie. Mdliło ją. Do tego ten nie­wielki pokój, w któ­rym stło­czyli się w kilka osób, stał się tak duszny, jak gdyby wypom­po­wano z niego cały tlen.

– Otwo­rzę okno. – Pilar ocho­czo się pode­rwała. – Josefa też zaraz zemdleje, cały czas łapie się za serce.

– Żad­nego hałasu! – Beata zatrzy­mała ją, zanim zdą­żyła chwy­cić za klamkę. To, że wszy­scy dusili się w cięż­kim powie­trzu, niczego nie zmie­niało. Okno musiało pozo­stać zamknięte, by ani jeden dźwięk z ulicy nie dostał się do wnę­trza. – W domu ma być cisza. Rozu­miesz, Pilar? Cisza.

Odcze­kała, aż Pilar z Rafa­łem wrócą na swoje miej­sca pod ścianą. Znów zro­biło się spo­koj­nie, tak jak tego chciała. Obró­ciła się ple­cami do pokoju i spoj­rzała przez szybę na ogród. Na roz­ło­ży­sty klon sto­jący tuż przy ogro­dze­niu i na drew­niany domek zawie­szony przy jego pniu. Dopiero co go zain­sta­lo­wali, nie zdą­żyli nawet pola­kie­ro­wać desek, by zabez­pie­czyć je przed wil­go­cią. Może jesz­cze uda im się to zro­bić przed jesie­nią, może to wszystko jakoś się poto­czy…

– Mów, Dolo­res. Opo­wia­daj dalej – dobiegł ją głos męża.

Posta­no­wiła nie reago­wać. Zaci­snęła tylko zęby, po czym oparła czoło o roz­grzaną słoń­cem szybę.

Nogi stołka, na któ­rym sie­działa Dolo­res, zaszu­rały cicho po posadzce.

– W dzi­siej­szych cza­sach nikt nie chce słu­chać sta­rych legend – odparła cięż­kim gło­sem nia­nia. – Doro­słych nic nie obcho­dzą, a dzieci są takie nie­cier­pliwe. Nie potra­fią usie­dzieć w jed­nym miej­scu. Ale ona jest inna. Lubi, jak jej opo­wia­dam.

– Wszy­scy posłu­chamy. Mów – pona­glił ją Rafał.

Beata drgnęła. Kątem oka widziała, jak dłoń niani ponow­nie dotyka czoła jej córki.

– Skoń­czy­łam na tym, że mło­dych roz­dzie­lono. Jonay o niczym tak nie marzył jak o tym, by znów zna­leźć się przy uko­cha­nej. Pew­nej nocy obwią­zał się w pasie bara­nimi pęche­rzami wypeł­nio­nymi powie­trzem i rzu­cił się w morze. Kiedy dotarł na ląd, już świ­tało. Gara, która wciąż go wypa­try­wała, natych­miast padła mu w ramiona. Nie było siły, która mogłaby ich roz­dzie­lić. Chwy­cili się za ręce i zaczęli ucie­kać przed sie­bie, w głąb wyspy. Pod ich sto­pami trzesz­czały zgnia­tane w pędzie gałę­zie, we włosy wplą­ty­wały się zwi­sa­jące z drzew paję­czyny. Bie­gli tak długo, aż zna­leźli się pośrodku lau­ro­wego lasu. W końcu przy­sta­nęli, by odpo­cząć. Oparli plecy o omszałe pnie drzew i nasłu­chi­wali. Zamiast śpiewu pta­ków sły­szeli odgłosy pogoni, którą król kra­iny Agulo wysłał, by schwy­tać zbun­to­waną córkę i jej uko­cha­nego. Kiedy straże były już bli­sko, Gara i Jonay musieli zade­cy­do­wać: mogli dać się schwy­tać, by roz­dzie­lono ich na zawsze, lub razem zgi­nąć. Nie wyobra­żali sobie życia bez sie­bie. Wdra­pali się więc na naj­wyż­szy szczyt wyspy, zwany El Cedro, i ocio­sali dwie gałę­zie, tak by ich końce utwo­rzyły ostre szpi­kulce. Patrząc sobie w oczy, oparli ostrza o swoje serca i przy­tu­lili się do sie­bie bar­dzo, bar­dzo mocno. Cedrowe gałę­zie prze­biły ich na wylot².

– Dosyć! – Krzyk Beaty odbił się od ścian. – Ani słowa wię­cej, Dolo­res. Popatrz na moją córkę. Myślisz, że to, co robisz, spra­wia jej radość? Ona cię nie sły­szy. Mar­twe dzieci nie słu­chają bajek.

Nia­nia zako­ły­sała się na stołku. Rozu­miała ból, jaki prze­szy­wał Moraw­ską. W bólu wykrzy­kuje się różne słowa. Miała do niego prawo. Gdyby tylko wie­działa, że to, co mówi, nie jest do końca prawdą.

– Nie ma pani racji – odpo­wie­działa, sta­ra­jąc się mówić ze spo­ko­jem. – One tak szybko nie odcho­dzą. Mała dziew­czynka wciąż jest tu z nami i na nas patrzy. I sły­szy lepiej, niż się pani wydaje.

Beata zwę­ziła oczy.

– Naprawdę chcesz wie­dzieć, co mi się wydaje? Że zmar­łym należy się spo­kój. W głowę zacho­dzę, jak mogłam dać się wam tak otu­ma­nić! Musiało mi odjąć rozum, że zgo­dzi­łam się przy­wieźć tu ciało i pozwo­lić na ten cały cyrk. Gdy­bym tylko wie­działa, że będzie­cie drę­czyć ją po śmierci… – Wzrok Moraw­skiej zawi­ro­wał wokół posta­wio­nej na stoł­kach trumny. – Moja biedna maleńka…

To było nie­roz­sądne, że nie wzięła leków uspo­ka­ja­ją­cych. Aku­rat dzi­siaj, w naj­trud­niej­szym dniu swo­jego życia. Na trzeźwo widok mar­twego dziecka jest nie do znie­sie­nia. Mąci zmy­sły i łamie czło­wieka. Powinna się znie­czu­lić choć tro­chę, ale przez to, co stało się nad ranem, zapo­mniała o piguł­kach.

O tym, że przed pogrze­bem ciało zosta­nie przy­wie­zione na kilka godzin do ich domu, dowie­działa się nie­spo­dzie­wa­nie. Było przed siódmą, leżała w łóżku wycień­czona po kolej­nej nie­prze­spa­nej nocy. Usły­szała od Rafała, że przy­wiozą ją tuż po dzie­wią­tej, więc niech lepiej dopro­wa­dzi się do jako takiego porządku. Nie rozu­miała, co strze­liło mu do głowy. Zasła­niał się jaki­miś bzdur­nymi argu­men­tami, ale jak się póź­niej oka­zało, kazał spro­wa­dzić ich córkę na wyraźną suge­stię Dolo­res, z czego rów­nież nie zamie­rzał się tłu­ma­czyć. Powie­dział tylko, że tak trzeba. Jeżeli liczył na to, że dla świę­tego spo­koju Beata zgo­dzi się na wszystko, miał rację. Pod­dała się po krót­kiej wymia­nie zdań. Nie miała sił na walkę.

Nie widziała jej cztery dni, z któ­rych każdy był gor­szy od poprzed­niego. Trzę­sła się, kiedy otwie­rano trumnę. Na prośbę Rafała zakład pogrze­bowy zadbał, by odkryte czę­ści ciała ich córki nie były sine. Pocią­gnęli jej dło­nie i policzki lek­kim różem, by spra­wiała wra­że­nie jedy­nie śpią­cej. Jej mąż wyku­pił tę usługę głów­nie ze względu na Pio­tru­sia. Nie wyobra­żał sobie, by ich synek nie mógł poże­gnać się z sio­strą, a prze­cież ostat­nie wspólne chwile nie powinny być dla niego kosz­ma­rem. Miałby zapa­mię­tać ją taką bladą, nie­mal prze­zro­czy­stą? Stąd ten maki­jaż i uda­wany sen.

– Zupeł­nie nie rozu­miem, o co tyle hałasu. Prze­cież moja matka chce dobrze, więc co za pro­blem? – ode­zwała się Pilar, wyry­wa­jąc Beatę z zadumy.

Moraw­ska poczuła, jak jej gar­dło zamie­nia się w wąską szcze­linę.

– Ty ni­gdy w niczym nie widzisz pro­blemu.

Odpo­wie­działo jej wzru­sze­nie ramion. Drgnęły pod obci­słym czar­nym gol­fem, pod­rzu­ca­jąc jed­no­cze­śnie roz­rzu­cone na nich pukle w kolo­rze doj­rza­łej mar­chwi. Pod wzglę­dem urody Pilar wymy­kała się sche­ma­towi kobiety o połu­dnio­wych korze­niach. Jej jasna, nie­mal biała cera kon­tra­sto­wała z jaskrawą barwą wło­sów, nada­jąc ich wła­ści­cielce raczej irlandzki wygląd. Kiedy Beata zoba­czyła ją po raz pierw­szy, przy­szedł jej na myśl słynny por­tret Lukre­cji Bor­gii. Pilar była dla niej wła­śnie niczym Lukre­cja: zabój­czo piękną kobietą o stu twa­rzach.

– Rafał uznał, że to nawet dobrze, by uro­czy­sto­ści poże­gnalne odbyły się według sta­rej tra­dy­cji. Było tak? – Pilar zwró­ciła się w stronę Moraw­skiego.

Nie musiała długo cze­kać, aż jej przy­tak­nie. Znów się posta­rał. Nie zawiódł wcze­śniej Dolo­res i nie zamie­rzał teraz zawieść jej córki.

– Usta­li­li­śmy to prze­cież – odparł bez mru­gnię­cia okiem.

Beata pode­szła do bia­łej trumny i popra­wiła wysta­jący za jej brzeg rąbek koronki, który wywi­nął się pod­czas ukła­da­nia ciała.

– Ja nic takiego nie usta­la­łam – rzu­ciła z wyrzu­tem w stronę męża. – I nie dam się wcią­gnąć w odpra­wia­nie waszej dia­bel­skiej magii nad moim dziec­kiem.

Dusiło ją w pier­siach coraz bar­dziej. Od wyce­lo­wa­nych w nią spoj­rzeń i widoku mar­twej Karinki. Gdyby tylko mogła, roz­go­ni­łaby to całe towa­rzy­stwo na cztery wia­try. Zosta­łyby w salo­niku tylko we dwie, matka i córka. Tyle rze­czy chciała jej powie­dzieć. Kiedy wyrzu­ci­łaby już z sie­bie wszystko, dołą­czy­liby do nich Rafał i Pio­truś. Jej mały chłop­czyk, który w całym tym zamie­sza­niu zszedł na dal­szy plan.

Uro­dzili się jedno po dru­gim, w odstę­pie zale­d­wie kwa­dransa. Różowe wrzesz­czące bąble, podobne do sie­bie jak dwie kro­ple wody. Mijały lata, a ich buzie wciąż wyglą­dały jak lustrzane odbi­cia. Róż­nili się od sie­bie jedy­nie dłu­go­ścią wło­sów i ubran­kami. Gdyby nie to, nikt poza rodzi­cami nie wie­działby, czy ma do czy­nie­nia z dziew­czynką, czy z chłop­cem.

Teraz jedno z bliź­niąt leżało w trum­nie, a dru­gie patrzyło nie­wiele rozu­mie­ją­cym wzro­kiem po twa­rzach zebra­nych. Malec sta­rał się być nie­zau­wa­żalny, a już na pewno nie zamie­rzał prze­szka­dzać w roz­mo­wie star­szych. Odcze­kał, aż zapad­nie cisza, po czym zachę­cony przez jedną z przy­ja­ció­łek Dolo­res pod­szedł do niej i zaj­rzał do jej torebki. Miła pani o łagod­nym spoj­rze­niu dobrze wie­działa, że nie przy­cho­dzi się do domu, w któ­rym są dzieci, bez cze­goś słod­kiego. Paczka z mlecz­nymi krów­kami zasze­le­ściła, a na twa­rzy chłopca po raz pierw­szy tego dnia poja­wił się uśmiech.

– Lubię – powie­dział szep­tem Pio­truś. – Mogę dwie?

Oczy mu się świe­ciły, gdy odcho­dził z cukier­kami w gar­ści. Pod­szedł do trumny i poło­żył jeden na poduszce, tuż obok głowy Karinki. Z dru­gim, prze­zna­czo­nym dla sie­bie, usiadł na pod­ło­dze, przy nogach jed­nego ze stoł­ków pod­trzy­mu­ją­cych drew­nianą skrzy­nię. Nikt nie odwa­żył się zwró­cić mu uwagi, że jego ciem­no­gra­na­towy gar­ni­tu­rek pobru­dzi się od kurzu, ani tym bar­dziej, że mar­twe dzieci nie jedzą sło­dy­czy.

Beata odcze­kała, aż Pio­truś prze­łknie krówkę, po czym wycią­gnęła ręce, by zabrać go z pod­łogi. Jej też nie obcho­dził kurz na gar­ni­turku syna, a jedy­nie jego wierz­ga­jące nogi. Wystar­czy­łoby jedno nie­roz­ważne kop­nię­cie, by trumna osu­nęła się ze stołka i gruch­nęła o pod­łogę.

Pio­truś na widok gestu matki pokrę­cił prze­cząco głową. Nie zamie­rzał opu­ścić sio­stry. Byli nie­roz­łączni, dla­czego więc aku­rat teraz miałby zosta­wić ją samą? Obie­cał, że będzie grzeczny, pod­wi­nął nogi pod pośladki i znie­ru­cho­miał, jak od niego ocze­ki­wano.

– Powin­ni­śmy zaczy­nać. – Pilar spoj­rzała na zega­rek, a potem na Beatę. – Możemy? Bo czas leci…

Moraw­ska wzru­szyła z rezy­gna­cją ramio­nami.

– Moje zda­nie prze­stało się liczyć dawno temu.

– Obie­cuję, że nie zro­bimy jej krzywdy. – Głos Pilar zabar­wił się współ­czu­ciem. – Po pro­stu nam zaufaj.

– Macie godzinę. Za równe sześć­dzie­siąt minut trumna wyje­dzie z domu do kaplicy.

– Zdą­żymy – zapew­niła Dolo­res, po czym obró­ciła się w stronę Josefy. – _Mamá? Esta­mos empe­zando, es hora_³.

Josefa pod­nio­sła pooraną zmarszcz­kami twarz, led­wie widoczną spod żałob­nej man­tyli. Czarna, gęsta koronka zakry­wała jej oczy i policzki. Dostrzec można było jedy­nie wąskie usta, które poru­szały się wraz z wyma­wia­nymi sło­wami modli­twy.

– _Es hora, mamá_⁴ – powtó­rzyła gło­śniej Dolo­res.

Pod­trzy­my­wana przez Pilar sta­ruszka dźwi­gnęła się z krze­sła. Zasze­le­ściła swą gęstą, się­ga­jącą pod­łogi spód­nicą, po czym wyjęła z jej płyt­kiej kie­szeni _chácaras_⁵. Przy­po­mi­nały duże, wypu­kłe kasta­niety. Pilar się­gnęła do swo­jej torebki i zro­biła to samo. Choć dwie pary kasta­nie­tów były w rodzi­nie Orte­gów od poko­leń, miała blade poję­cie o tym, jak ich uży­wać. Posta­no­wiła impro­wi­zo­wać; w końcu wybi­ja­nie rytmu kołat­kami nie może być aż tak trudne. Spoj­rzała na matkę w ocze­ki­wa­niu na sygnał_._

Dolo­res kiw­nęła głową, po czym nachy­liła się nad trumną. Powie­działa coś szep­tem wprost do ucha mar­twej dziew­czynki. Następ­nie wsu­nęła dło­nie pod jej łopatki i chwy­ciła mocno, by uno­szony tułów dziecka nie wyśli­zgnął się jej z rąk. Miała w tym wprawę; nie pierw­szy raz brała w ramiona któ­reś z dzieci Beaty i Rafała. Nosiła je od dnia, w któ­rym przy­szły na świat. Kiedy pod­ro­sły i uznały, że bie­ga­nie na wła­snych nogach podoba im się o wiele bar­dziej niż nosze­nie przez nia­nię, robiła to już znacz­nie rza­dziej. Bywały jed­nak dni, gdy zmę­czone cało­dzienną zabawą malu­chy zarzu­cały jej na szyję swoje łapki i pro­siły, by odnio­sła je do łóżek.

Teraz przy­szło jej unieść Karinkę po raz ostatni. Nie poczuła już na swym policzku jej cie­płego odde­chu ani tego, jak dziew­czynka zawija na swoim małym palcu lok z jej wło­sów, ukła­da­jąc go nad czo­łem w siwy, haczy­ko­waty zadzio­rek. Ciało Karinki było zesztyw­niałe i nie­ru­chome. I dużo zim­niej­sze niż jesz­cze kilka dni temu.

Kobieta pod­trzy­mała opa­da­jącą główkę dziew­czynki, jak robią to matki swoim nowo naro­dzo­nym dzie­ciom w oba­wie, że ode­rwie się ona od reszty ciała.

– Zaczniemy od pani. – Wyce­lo­wała spoj­rze­niem w prze­ra­żoną Beatę, a potem zwró­ciła się do Rafała: – Na pana też przyj­dzie kolej, ale naj­pierw matka. Pro­szę ją wziąć.

Nie mogła odmó­wić. Mia­łaby ode­pchnąć od sie­bie mar­twe dziecko? Zama­ni­fe­sto­wać, że to, co każą jej robić, jest obrzy­dliwe? Uzna­liby, że już jej nie kocha, że jej nie zależy. Wycią­gnęła więc ręce. Wytrzy­maj, powta­rzała w myślach, gdy stopy córki ude­rzyły ją po udach. To wszystko zaraz się skoń­czy. Musisz dać radę, twój synek na cie­bie patrzy.

– Niech pani przy­tuli ją tak jak zwy­kle – naka­zała Dolo­res. – Powinna leżeć na pani sercu i czuć, jak bije. Tylko ostroż­nie, żeby się nie chy­bot­nęła. Nie bać się. Niech się pani nie boi, prze­cież to pani córka! Ona czuje, że pani drży. Nie trzeba drżeć. Trzeba z nią zatań­czyć.

Kiedy nia­nia upew­niła się, że ciało Karinki przy­warło bez­piecz­nie do tuło­wia Beaty, ode­brała od Pilar wysłu­żone _chácaras_.

– Zaj­mij się lepiej wstąż­kami – pole­ciła Pilar, wska­zu­jąc na sto­jący pod krze­słem wikli­nowy koszyk. Na jego dnie leżało kilka kolo­ro­wych tasie­mek z mate­riału, popi­sa­nych ciem­nym fla­ma­strem. Pilar chwy­ciła koszyk i wyjęła pierw­szą z nich, po czym pode­szła do pod­trzy­my­wa­nego przez Beatę mar­twego dziecka.

– Na co cze­kasz? – Dolo­res ode­rwała wzrok od sznur­ków, któ­rymi moco­wała _chácaras_ do prze­gu­bów swo­ich rąk. – Zaczy­naj. My będziemy grać.

Ude­rze­nie w _chácaras_ nastą­piło, zanim Pilar zdą­żyła zawią­zać wokół stopy Karinki pierw­szą wstążkę. Była biała jak bose nóżki dziecka, z któ­rych Dolo­res uprzed­nio naka­zała zdjąć buty i skar­petki. Owi­nęła tasiemkę wokół kostki i uło­żyła ją tak, by ciemny napis był nie­wi­doczny dla żałob­ni­ków. Jego treść mogła znać tylko zmarła. W końcu to ona miała zanieść prośby żegna­ją­cych ją osób pro­sto do nieba.

– Wiąż tak, żeby nie pood­pa­dały – naka­zała Dolo­res, nie prze­ry­wa­jąc gry na kasta­nie­tach. – Mają się mocno trzy­mać.

Kiedy do poje­dyn­czych stu­ko­tów instru­mentu dołą­czyły kolejne dźwięki, wybi­jane przez Josefę, Pilar wią­zała już na sto­pie dziew­czynki kolejną, tym razem czer­woną tasiemkę. Po chwili z nóg Karinki zwi­sała już barwna tęcza wstą­żek.

– Dla­czego pani nie tań­czy? – Dolo­res prze­rwała nagle wystu­ki­wa­nie melo­dii i spoj­rzała z wyrzu­tem na Beatę. – Trzeba tań­czyć wokół trumny. Nie wolno tak stać, taniec matki jest naj­waż­niej­szy!

Powstrzy­mu­jąc napie­ra­jący w gar­dle krzyk, Beata zmu­siła się do zro­bie­nia kilku kro­ków. Nie miała jed­nak zamiaru podry­gi­wać do dźwię­ków muzyki. Czuła, że słab­nie, pod jej powieki pode­szły ciemne plamy. Zachwiała się na tyle nie­bez­piecz­nie, że gdyby nie Rafał, który w ostat­niej chwili pod­biegł i pod­trzy­mał ją w pasie, runę­łaby z mar­twym dziec­kiem na pod­łogę.

– Oddaj mi ją – usły­szała. – Teraz moja kolej.

Był znacz­nie sil­niej­szy. Pochwy­ce­nie Karinki pod ramiona było dla niego niczym pod­rzu­ce­nie więk­szej lalki.

– Do serca przy­tul. – Dolo­res zna­la­zła się w mgnie­niu oka przy Moraw­skim. – Niech pan pamięta, co mówi­łam: musi poczuć bicie serca.

Kasta­niety znów zadźwię­czały, ich głu­che postu­ki­wa­nie wypeł­niało pokój. Rafał wciąż huś­tał w ramio­nach zmarłą córkę. Dwu­krot­nie obszedł tanecz­nym kro­kiem trumnę, po czym na dany przez Dolo­res sygnał uło­żył dziew­czynkę z powro­tem na mięk­kiej poduszce. Dopiero teraz Beata nacią­gnęła na jej stopy pod­ko­la­nówki, upy­cha­jąc w nie kolo­rowe wstążki, i wło­żyła jej białe pan­to­felki. Zesztyw­niałe w sta­wach ręce dziecka uło­żyła tak, by dło­nie złą­czyły się jak do modli­twy, a mię­dzy palce wsu­nęła róża­niec i obra­zek z Matką Boską.

Josefa powoli prze­sta­wała ude­rzać w _chácaras_. Jej modli­twy przy­po­mi­na­jące trans cichły. Dolo­res rów­nież odło­żyła swój instru­ment i przy­klę­kła pod trumną. Oparła dłoń o jej brzeg i pochy­liła w bólu głowę. Potem do dziecka zbli­żyli się wszy­scy: Pio­truś, dwie przy­ja­ciółki z kółka modli­tew­nego, Josefa, Beata i Rafał. Jako ostat­nia pode­szła Pilar. Choć zro­biła to cał­kiem bez­gło­śnie, Moraw­ski nie musiał odwra­cać się przez ramię, by wie­dzieć, że sta­nęła tuż za nim. Zapach jej cięż­kich per­fum z dodat­kiem olejku z drzewa san­da­ło­wego roz­po­znałby wszę­dzie. Nie zmie­niała go, od kiedy poda­ro­wał jej pierw­szy fla­ko­nik pół­tora roku temu. Powie­działa, że odtąd pozo­sta­nie mu wierna. Nie musiał pytać, czy cho­dzi jej wyłącz­nie o zapach. To, co było nie­do­po­wie­dziane, miała wypi­sane na twa­rzy.ROZ­DZIAŁ II

Julia zesko­czyła z dra­biny i zanu­rzyła wałek malar­ski w czar­nej tabli­co­wej far­bie.

– Czło­wiek to nie szpilka – powie­działa, popra­wia­jąc na gło­wie zro­bioną z gazety czapkę.

Oparła trzo­nek wałka o tackę i wlała do niej ostat­nią par­tię tabli­cówki. Gdyby wie­działa, że ściana będzie chło­nąć tyle farby, kupi­łaby przy­naj­mniej litr wię­cej.

Pomysł z malo­wa­niem zro­dził się w jej gło­wie, gdy zaczęła czy­ścić ścianę z zapi­sków na temat śmierci Leona Raw­skiego. Usu­nię­cie śla­dów po ciem­nym fla­ma­strze szybko oka­zało się nie­wy­ko­nalne. Mogła więc albo odma­lo­wać miesz­ka­nie i kupić prze­no­śny flip­chart, o który poty­ka­łaby się na każ­dym kroku, albo znów sko­rzy­stać ze ściany, z tym że w dużo bar­dziej prak­tyczny spo­sób. Wybrała czarną ście­ralną tabli­cówkę.

– To nie może być przy­pa­dek, że dwie osoby zni­kają w tym samym cza­sie – zamru­czała, wspi­na­jąc się ponow­nie po szcze­blach dra­biny.

– Niczego takiego nie powie­dzia­łem. – Adam Górny pod­szedł do okna i uchy­lił je, żeby wpu­ścić do pokoju podmuch świe­żego powie­trza.

– Mówię do sie­bie. Na głos lepiej mi się myśli.

– W opa­rach farby? Nie mia­łaś kiedy zabrać się do tej roboty, tylko aku­rat teraz, w środku nocy? Nor­malni ludzie śpią o tej porze.

Nasą­czony farbą wałek prze­su­nął się równo po ścia­nie, pozo­sta­wia­jąc po sobie kolejny czarny pasek.

– Nor­mal­nym ludziom nie zni­kają sio­stry pod­czas rodzin­nych uro­czy­sto­ści – zauwa­żyła. – Cały czas zasta­na­wiam się, co łączy Lidię z tą kobietą z czwar­tego pię­tra i kim ona jest, ta Majew­ska.

– Zro­bi­li­śmy z Szy­mań­skim wstępny reko­ne­sans. Bar­dzo wstępny, zazna­czam.

Julia mach­nęła ręką z wał­kiem.

– Mów.

– Majew­ska ma dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Pocho­dzi z Płocka. Jej rodzina na­dal tam mieszka.

– Ktoś już ich powia­do­mił o zagi­nię­ciu?

– Na razie Majew­ska nie zagi­nęła. Trzy­majmy się fak­tów. Mamy przy­pusz­czalne pobi­cie, i to wszystko. Nie widzę powodu, żeby sta­wiać na nogi jej bli­skich.

Julia obró­ciła się na dra­bi­nie.

– Przy­pusz­czalne pobi­cie? To jakiś żart?

– Ani tro­chę. Sprawa tak wła­śnie została zakla­sy­fi­ko­wana.

– Wie­dzia­łam… Pro­to­ko­lik, pie­czątka i do szu­flady!

– Od zaj­ścia minęło zale­d­wie kilka godzin.

– Wiesz, co można zro­bić z czło­wie­kiem przez kilka godzin? Z cia­łem kobiety?

Doci­snęła wałek do ściany, tak że nie­mal wygięła jego pla­sti­kowy uchwyt.

– Dowie­dzia­łeś się cze­goś o jej mężu?

– O byłym mężu – popra­wił ją Górny. – Jacek Majew­ski. Roze­szła się z nim rok po ślu­bie. To zaska­ku­jące, że taka młoda kobieta jest już po roz­wo­dzie.

– Zaska­ku­jące to było sto lat temu. Dawno minęły czasy, w któ­rych kobiety trzy­mały się byle kogo, aby tylko nosić obrączkę na palcu.

– Ode­zwała się femi­nistka. Może to mąż ją wysta­wił, tego nie wiesz.

– Wiem za to, co mówią poli­cyjne sta­ty­styki. Gdy nagle znika żona, to zwy­kle za tym znik­nię­ciem stoi jej mąż. Nie­ważne, czy były, czy obecny. Ale zawsze mocno skrzyw­dzony. Bie­da­czek – dodała Julia.

– Nie znasz gościa, a już wyda­łaś wyrok?

– Nie mówię kon­kret­nie o Majew­skim. Mówię gene­ral­nie, o męskiej psy­che. Trak­tu­je­cie nas jak inwen­tarz, który staje się waszą wła­sno­ścią, gdy pod­pi­su­jemy ślubny kwit. Kiedy inwen­tarz pró­buje się bun­to­wać i kła­dzie na stół pozew roz­wo­dowy, prze­staje być wesoło, a zaczyna być groź­nie. Dla­tego musimy się dowie­dzieć, kto wniósł sprawę o roz­wód. On czy ona. To wiele wyja­śni.

Julia, odwró­cona ple­cami do pokoju, nie widziała, jak Górny staje tuż pod dra­biną.

– Muszę cię o coś zapy­tać. – Jego głos spo­waż­niał. – Ile tak naprawdę wiesz o swo­jej sio­strze?

Ode­rwała wałek od ściany. Pośli­niła palec i nie­spiesz­nie zma­zała nim nie­wielką plamę, która chwilę temu odbiła się na sufi­cie od zbyt gwał­tow­nego ruchu ręki.

Wie­działa, że prę­dzej czy póź­niej to pyta­nie będzie musiało paść. Górny nie był prze­cież ani głupi, ani naiwny. Spo­śród wielu sce­na­riu­szy doty­czą­cych sprawy znik­nię­cia obu kobiet wybrał ten, któ­rego oba­wiała się naj­bar­dziej.

– Niczego nie można wyklu­czyć, Julia – powie­dział wprost. – Mamy dwa puste miesz­ka­nia, dwie zagi­nione kobiety, dziwne zacho­wa­nie Lidii i… dużo krwi. Podob­nie jak ty chciał­bym wie­rzyć, że twoja sio­stra nie miała nic wspól­nego z tym, co się stało z Majew­ską, ale chyba rozu­miesz…

Rozu­miała. Nie miała nic na jej obronę. Musia­łaby być pozba­wiona wyobraźni, sta­wia­jąc ją poza podej­rze­niami. Lęk, który widziała w jej oczach, mógł być zwy­kłą grą. Ojciec prze­cież nawet nie zająk­nął się o tym, że kobieta ma jakieś pro­blemy. Nie wie­dział o nich, cho­ciaż byli ze sobą tak bli­sko, czy może ni­gdy nie ist­niały? Jej nagłe znik­nię­cie mogło być świet­nie skro­joną tak­tyką. Sama przy­znała, że na ślub cze­kała tylko ze względu na spo­tka­nie z Julią. Czy to był jej kolejny chwyt, żeby zapew­nić sobie alibi? Potem ulot­niła się pod pre­tek­stem jakiejś podej­rza­nej sytu­acji. Rów­nie dobrze mogła być ofiarą, co przy­czyną wyda­rze­nia na Wila­now­skiej w miesz­ka­niu numer dzie­sięć.

– Możesz zejść z tej dra­biny? – Górny musnął nogawkę jej spodni od dresu.

Zeszła na sztyw­nych nogach. Ścią­gnęła z głowy papie­rowy kape­lusz i rzu­ciła go z rezy­gna­cją w kąt.

– Nic o niej nie wiem – odpo­wie­działa zgod­nie z prawdą. – Nie wiem, kim jest Lidia.

Górny objął ją ramie­niem i mocno przy­ci­snął do sie­bie.

– Znaj­dziemy je obie – zapew­nił, robiąc unik przed wał­kiem, który Julia wciąż trzy­mała w dłoni. – To wszystko na pewno da się jakoś logicz­nie wyja­śnić.

Zega­rek na jego ręce cichym pik­nię­ciem dał znać, że wybiła jede­na­sta.

– Zbie­ram się. Muszę jesz­cze zaj­rzeć na Nowo­lipki. Szy­mań­ski pew­nie klnie, że zosta­wi­łem go z robotą w sobotni wie­czór. Miał umó­wioną pannę, a sie­dzi i obdzwa­nia szpi­tale i schro­ni­ska dla bez­dom­nych.

– Mówi­łeś, że sprawa leży.

– Powiedzmy, że wyko­nu­jemy z Szy­mań­skim nie­ofi­cjalne czyn­no­ści śled­cze.

– Ty naprawdę wie­rzysz, że Majew­ska wciąż żyje.

– To, w co wie­rzę, nie ma żad­nego zna­cze­nia. Szansa na to, że ktoś ją zała­twił, jest taka sama jak to, że doszło do zwy­kłego wypadku i tra­fiła na oddział lub do jakie­goś przy­tułku. O ile nie błąka się gdzieś po uli­cach.

Szpi­tal? Przy­tu­łek? Miała na końcu języka, że Alek­san­dra nie wyszła prze­cież z miesz­ka­nia sama. Jak zatem mia­łaby błą­kać się po mie­ście? Na to, że odnaj­dzie się w schro­ni­sku, Julia tym bar­dziej nie liczyła.

Patrzyła jed­nak bez słowa, jak Górny sięga po płaszcz i narzuca go na swój odświętny gar­ni­tur. Wciąż miał go na sobie, odkąd wyszedł rano z domu na ślub Emi­lii i Edmunda. Nad­sta­wiła poli­czek do poże­gnal­nego poca­łunku, po czym zary­glo­wała za nim drzwi. Wró­ciła do pokoju i przyj­rzała się czar­nej ścia­nie. Mimo że pokryła ją już dwiema war­stwami farby, ponow­nie zła­pała za wałek. Dopiero po nało­że­niu trze­ciej uznała, że ściana jest gotowa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: