Bez strachu. Jaka jest siła marzeń... - ebook
Bez strachu. Jaka jest siła marzeń... - ebook
Ile byłbyś w stanie zaryzykować, aby spełnić swoje marzenia?
Inez Janiak-Molęcka dziesięć lat temu postanowiła, że zostanie tatuatorką, a teraz wykonuje tatuaże w najlepszych studiach na całym świecie. Od dziecka kochała śpiewać, więc wydała epkę. Pewnego dnia wyszła z domu, żeby pobiegać, a niedawno została czwartą i najmłodszą Polką, która przebiegła maratony na siedmiu kontynentach. Jak tego wszystkiego dokonała?
Dla autorki nie ma celów niemożliwych do osiągnięcia, są tylko mniejsze i większe wyzwania. Jednym z nich okazał się maraton na Antarktydzie. Aby tam dotrzeć, podjęła duże ryzyko, bo jej plan mógł mieć finał nie na mecie, tylko w zupełnie innym miejscu! Co mają z tym wspólnego pumy i chilijscy karabinierzy? Dowiedz się, wyruszając razem z autorką w ekscytującą podróż jej życia!
Ta książka udowadnia, że marzenia należy realizować... bez strachu! Bo nawet z pozornie beznadziejnej sytuacji, da się znaleźć wyjście mniej lub bardziej szalone. Szczególnie, gdy ma się wsparcie ukochanej osoby.
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788381039796 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noosa Heads, Australia.
Zawsze chciałam napisać książkę. Od dzieciaka. Zaczynałam wiele razy, ale nigdy nie udało mi się żadnej skończyć. Były to głównie książki o wampirach i potworach, a we wczesnym dzieciństwie – o dinozaurach lub smokach.
W grudniu dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku pomysł na książkę przyszedł do mnie sam, wywracając moje życie do góry nogami i testując mnie oraz mojego męża – Daniela na wszystkich płaszczyznach. Udało nam się przeżyć kilka przygód za granicą i bezpiecznie wrócić do kraju, a ja, w momencie kiedy pochłaniał nas kompletny chaos i nic nie szło zgodnie z planem, postanowiłam przekuć te nasze perypetie w opowieść, którą składam teraz w wasze ręce. Usiądźcie więc wygodnie z kubkiem kakao oraz paczką ulubionych chrupków pod ręką i poczytajcie o tym, co przydarzyło się mi i mojemu mężowi na końcu świata. Nie przejmujcie się, jeśli pobrudzicie kartki: to przecież tylko rzecz. Rzeczy są ulotne – to wspomnienia zostają z nami na całe życie. Mam nadzieję, że ta lektura zachęci was do szaleństw i spełniania swoich marzeń. Do dzieła!W CZEPKU URODZONA
Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie.
Na pierwszej randce poinformowałam Daniela, że jestem taką trochę kleptomanką: nic groźnego, zazwyczaj Zgarniam jakieś magnesy warte dolara czy hotelowe akcesoria. Nie wiedział, biedaczek, na co się pisze.
Jestem Inez i mam bardzo dziwne życie. Bardzo je lubię, nie narzekam. Gdy ktoś mnie o to pyta, mówię, że żyje mi się jak w filmie. Czasami jest to komedia romantyczna, czasami dramat, zdarzają się także elementy filmu akcji. Nic nie może być normalnie. Jak już coś robię, to musi być na sto procent, jak kogoś poznaję, to ta historia zawsze jest filmowa, dlatego czasami czuję się, jakbym żyła na planie _Truman Show_, a jakiś zbok właśnie oglądał, jak korzystam z toalety. Zdarza się, że w mojej głowie rodzi się jakiś scenariusz, a następnie spełnia się w moim życiu. Troszkę _creepy_, ale przez lata zdążyłam się już przyzwyczaić.
Ważną rolę w moim dotychczasowym życiu odegrały tatuaż i bieganie. Więcej: praktycznie ukształtowały to, jak ono obecnie wygląda. Dzięki tatuowaniu i temu, że moje prace zyskały popularność na świecie, zyskałam możliwość podróżowania w celach zawodowych. W pewnym momencie studia z całego świata zaczęły zapraszać mnie do siebie, abym wykonywała u nich autorskie tatuaże. Nie trzeba mnie było długo namawiać. Jestem z natury ciekawskim stworzeniem i już na samą myśl o locie do którejś z Ameryk czy Australii paliłam się do startu. Lubię również upakować wyjazdy w doświadczenia, dlatego zazwyczaj planowałam _guestspot_ – bo tak nazywa się gościnną współpracę ze studiem w innym kraju czy mieście – w czasie, kiedy tam odbywał się jakiś maraton czy półmaraton. Tak, to już zboczenie, ale jeżeli ktokolwiek z was próbował biegania, to wie, że to niezwykle uzależniająca czynność. Dlatego też wyszukiwałam maraton, potem potwierdzałam guestspot, i do przodu. Podczas takich wyjazdów często otrzymywałam wiadomości od znajomych, że podziwiają moją odwagę, że oni by się bali tak wsiąść w samolot i polecieć na drugi koniec świata. Mnie strach nigdy nie ograniczał, całe szczęście, i nie do końca rozumiem, czemu to uczucie często blokuje działania innym ludziom. Czy podróżowałam sama, czy z przyjaciółką, czy z moim mężem, nigdy nie hamował mnie strach. Kiedy miałam w życiu momenty zwątpienia, mówiłam sama do siebie: „Poboisz się, poboisz i umrzesz”, bardzo mnie to motywowało do działania. Ja lubię biegać, mój mąż nieco mniej. Jest jednak niezwykle ambitny, więc chciał przebiec maraton i ma na swoim koncie już dwa ponadczterdziestodwukilometrowe dystanse.
Jestem, jak już wspominałam, tatuatorką, a mój mąż jest dentystą-tatuatorem. Tak, wiem. Nieco dziwny miks, ale i ta, i ta praca polega na sprawianiu ludziom bólu, więc jakiś wspólny mianownik istnieje. Oboje lubimy podróżować i do tej pory najbardziej szaloną rzeczą, jaką wspólnie zrobiliśmy, było wejście do nieturystycznej faweli w São Paulo w Brazylii. Szybko jednak musieliśmy stamtąd uciekać, a gdy naszą obecnością zainteresowało się zbyt wiele osób, cieszyliśmy się, że pojawił się radiowóz, który nas stamtąd eksportował. Często wspominaliśmy to zdarzenie, powtarzając, że już nie będziemy się wybierać w takie miejsca. Jednak w naszym charakterze jest coś takiego, że niestety ciężko nam unikać takich sytuacji.
Fawela (port. favela) – dzielnica biedy w Brazylii. Nazwa pochodzi od rośliny, która rosła na wzgórzach wokół dawnej stolicy kraju – Rio de Janeiro, kiedy osiedlili się tam w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym roku pierwsi wyzwoleni niewolnicy. Szacuje się, że fawele zamieszkuje około sześć procent mieszkańców Brazylii.
Ludzie różnie reagowali na plany moich podróży, ale kiedy wspominałam im o Antarktydzie, najczęstszą reakcją był śmiech i niedowierzanie. Danielowi ten pomysł nie wydał się jakiś nieprawdopodobny. Mimo wszystko jest coś nieziemskiego w samym mówieniu o tym niezwykłym kontynencie, a już tym bardziej, gdy zamierza się tam przebiegnąć maraton. Bardzo cieszyłam się na podróż na Antarktydę i ani razu nie pomyślałam, że cokolwiek może się skomplikować. Skrupulatnie sprawdzam restrykcje wjazdu na dane terytorium, łącznie z takimi niuansami jak normalne dla nas rzeczy, które tam mogą spowodować niemałe kłopoty. Z tyłu głowy zawsze mam historię młodego chłopaka, który został złapany na lotnisku w Dubaju z kroplami CBD. Biedak niestety nie sprawdził, że w Zjednoczonych Emiratach Arabskich za posiadanie konopi w jakiejkolwiek formie można otrzymać długi wyrok pozbawienia wolności. I jakkolwiek wydawałoby się to dla nas absurdalne, chłopak został skazany na kilka lat pozbawienia wolności i nikt nie był w stanie mu pomóc. Nie chciałabym się w życiu wyłożyć na czymś podobnym. Dlatego sprawdzam przepisy i zalecenia. Aby bez kłopotów dostać się do Chile, skąd miałam lecieć na Antarktydę, wszystkie dokumenty miałam skrupulatnie przygotowane i wysłane dwa miesiące przed wylotem. Plan miał wyglądać tak: dostajemy dokumenty, lecimy z Gdańska do Santiago z międzylądowaniem w Miami. Na miejscu dajemy dokumenty do kontroli, otrzymujemy aplikację śledzącą, wykonujemy test PCR. Siedzimy na kwarantannie, którą opuszczamy po otrzymaniu wyniku testu, i ruszamy dalej, najlepiej autokarem, wzdłuż Chile, prosto do Punta Arenas.
São Paulo, Brazylia.
Ten napoleoński plan udał się może w jednej czwartej, przez resztę trzeba było improwizować. Na około dwa, trzy dni przed wylotem do Santiago nadal nie mieliśmy niezbędnych dokumentów, postanowiliśmy więc zatrzymać się jakiś czas w Miami, skąd jest bliżej do Chile i z nadzieją czekać na nie. Zostały nam cztery dni do całkowitego zaprzepaszczenia możliwości przedostania się do Chile. Aby nie myśleć za dużo, wybieraliśmy się na miejscu na jakieś małe wycieczki. Przyjeżdżał po nas autokar, zawoził w ładne miejsce, zachwycaliśmy się, robiliśmy zdjęcia i wracaliśmy. Supersprawa. Czas się jednak kurczył, a dokumentów nadal nie było, nerwy mieliśmy doszczętnie zniszczone. Czas się skończył. Musieliśmy improwizować.
Przygotowania do biegów
Do bycia nierozsądną podczas wyjazdów byłam już przyzwyczajona. Do bycia zajebiście nierozsądną i do tego nieprzygotowaną podczas biegów również. Nigdy nie zapomnę, jak kiedyś z Ewą, moją przyjaciółką, zapisałyśmy się na półmaraton w Pucku. Bieg miał się zacząć między czternastą a piętnastą w sobotę, dlatego obie stwierdziłyśmy, że pójście na imprezę dzień przed nim będzie świetnym pomysłem. Skończyłyśmy o czwartej nad ranem na plaży z browarkami w rękach i perspektywą przebiegnięcia dwudziestu jeden kilometrów i stu metrów w godzinach późniejszych. Udało się nam jakimś cudem zwlec dupy z łóżka o dziesiątej i wybrać się po pakiety startowe, do których dostałyśmy w prezencie filety z makreli. Chciało mi się wymiotować: już sama nie wiedziałam czy to przez te makrele, czy przez spożyty dzień wcześniej alkohol. Będąc młodym, często nie myśli się o konsekwencjach swoich wyborów.
Bieg ukończyłyśmy, a uratowało nas zimne piwo czekające na mecie. Tamtego dnia postanowiłyśmy już nigdy nie imprezować przed jakimkolwiek biegiem. Obietnicy jednak nie udało nam się dotrzymać: moje przygotowywanie się do startów kończy się zazwyczaj na zapisaniu się na bieg, ewentualnym kupieniu biletów i rezerwacji hostelu.
Antarktyda to był chyba jedyny bieg, o przygotowaniu do którego zaczęłam myśleć wcześniej. Na poważnie chyba od momentu, kiedy trzeba było się zabrać do wyrabiania chilijskich dokumentów. Wtedy jeszcze miałam w sobie entuzjazm, nie myślałam, że po drodze coś może się spieprzyć. Chodziłam po sklepach ze sprzętem górskim i sprawdzałam na zagranicznych forach, w co byli ubrani uczestnicy biegu.
Kiedy po dwóch tygodniach od wysłania wniosków nasz znajomy Krzysztof otrzymał już odpowiedź, a my nadal nic, zaczęłam się lekko stresować zaistniałą sytuacją i kompletnie nie byłam w nastroju do chodzenia po sklepach i kupowania ciepłych skarpet do biegania. Daniel pocieszał mnie i zmuszał do zakupów. Do ostatnich chwil wierzył, że wszystko pójdzie zgodnie z planem.
Cały potrzebny sprzęt kupiłam na dzień przed wylotem. Wyjątkiem były kurtka i spodnie z goretexu, które udało mi się ogarnąć tydzień wcześniej. Nie miałam do tego wszystkiego głowy. Dlatego w sumie można powiedzieć, że w podróż udawałam się średnio przygotowana i sprzętowo, i psychicznie. Miałam kurtkę i spodnie z goretexu, bieliznę z wełny merynosa, termicznego longsleeva, cienką kurtkę wypełnioną puchem, dodatkową parę leginsów i duuużo górskich skarpet. Zabezpieczenie na głowę i twarz dostałam od firmy Buff, bo jej przedstawiciele bardzo zajarali się moją wyprawą i postanowili dać mi coś od siebie. Cieszyłam się, bo dobry sprzęt przecież sporo kosztuje.
Po kilku ostatnich runmageddonach miałam zniszczone buty terenowe, a nie chciałam ryzykować biegania po Antarktydzie w rozpadających się butach. Znalazłam więc najtańsze buty do biegania w terenie, bo mój budżet był już niestety na wykończeniu, i zapakowałam do koszyka. Wiele razy sprawdzałam, czy na pewno wszystko mam. Ubrań do biegania mam w domu więcej niż tych na co dzień. Nie są one jednak przystosowane do biegania w tak ekstremalnych warunkach, dlatego musiałam się dość mocno doposażyć.
Miałam jeszcze z tyłu głowy, że w Punta Arenas znajdują się sklepy, w których będę mogła coś dokupić. Zawsze gdy wybierałyśmy się z Ewą na jakąś wycieczkę, powtarzałyśmy, że gdy się czegoś zapomni, to przecież wszędzie znajdzie się jakiś sklep, w którym można kupić majty i basicową koszulkę. Ostatnio miałyśmy taką nagłą potrzebę w Pradze. Ewa zabrała mnie tam na mój wieczór panieński. Udałyśmy się do stolicy Czech na miesiąc przed moim ślubem i żadna z nas nie zdawała sobie sprawy, że akurat podczas naszego pobytu, będzie się tam odbywał Women’s Run na dystansach pięciu i dziesięciu kilometrów. Bardzo szybko podjęłyśmy decyzję, że musimy się na niego zapisać! Od momentu, kiedy dowiedziałyśmy się o biegu, do chwili zakończenia zapisów na bieg zostały dwie godziny, decyzja była więc szybka, a rozgrzewkę zaliczyłyśmy, biegnąc do biura zawodów. Dotarłyśmy tam na ostatnią chwilę, na kilka minut przed zakończeniem dopisywania uczestników do listy startowej. Czy wspominałam już, że jestem w czepku urodzona? Wybrałyśmy dystans pięciu kilometrów, dlatego że przed tym, jak dowiedziałyśmy się o wydarzeniu, udało się nam już wypić piwko. Musiałyśmy sobie jeszcze kupić coś do biegania, ponieważ kompletnie nie byłyśmy przygotowane na taką ewentualność.
Trasa biegu była prosta, z jednym małym wyjątkiem. Przez mały fragment trzeba było biec po tzw. kocich łbach, czyli wystających zaokrąglonych kamieniach, co jest wybitnie niebezpieczne. Bardzo łatwo skręcić wtedy kostkę. Dobrze, że byłam już wtedy delikatnie znieczulona, więc gdyby cokolwiek się mi stało, bolałoby mniej. Mimo wszystko kostki skręcić nie chciałam.
Nie był to start sportowy, tylko rekreacyjny. Nawet nie pamiętam, jaki miałam czas. Blaszkę z biegu powiesiłam w studiu tatuażu, które prowadzę, na moim honorowym wieszaku. Trzymam na nim swoje ulubione medale.
Wiele podróży odbyłam również sama, taki tryb podróżowania też mi odpowiada. Jestem zdana tylko na siebie i jedynie siebie mogę winić, jeśli coś się nie uda. Jednak brakuje mi wtedy tej interakcji z drugim człowiekiem oraz rozmowy. Przykre jest też to, że nie mogę się z nikim podzielić wrażeniami. Nie każdy kompan nadaje się jednak do wyjazdów ze mną. Trudno bowiem ze mną wytrzymać. Ewa i Daniel to jedyne osoby, z którymi podróżowanie uwielbiam. Nie zamulają, nie narzekają i są świetnymi towarzyszami ciekawych przygód.LOT
NA POŁUDNIE
Przystanek w Buenos Aires.
Siedzimy na miejscach 39A i 39B lotu AR 1305 z Miami do Buenos Aires. Gdyby ktoś tydzień wcześniej powiedział mi, że w tym roku wyląduję jeszcze w Argentynie, tobym nie uwierzyła.
Argentyna to państwo w Ameryce Południowej, położone nad południowym Atlantykiem. Jego nazwa pochodzi od słowa „argentum”, czyli srebro, co było związane z legendą o górach pełnych srebra, które wiele lat temu przyciągały w te rejony imigrantów z Europy. Argentyna Graniczy z pięcioma krajami: Urugwajem, Brazylią, Paragwajem, Boliwią i Chile, jest drugim państwem pod względem wielkości na kontynencie oraz ósmym na świecie.
Buenos Aires to stolica Argentyny, będąca jednocześnie największym miastem tego państwa i jednym z największych w Ameryce Południowej. Buenos Aires jest uważane za światową stolicę tanga.
Bilety kupiliśmy na około trzydzieści godzin przed wylotem, kiedy okazało się, że szansa na bezproblemowe dotarcie do Punta Arenas przed dziesiątym grudnia jest minimalna. Pieprzona korona i pieprzone ministerstwo zdrowia Chile!
That’s cool
Przed wylotem do Buenos Aires wybraliśmy się na kolację z moimi przyjaciółmi z Miami, Amyf i Wazem. To para Wenezuelczyków, którzy przeprowadzili się do Ameryki Północnej w poszukiwaniu lepszego życia. Odnieśli ogromny sukces: prowadzą jedno z najbardziej znanych studiów tatuażu w Stanach Zjednoczonych o wdzięcznie brzmiącej nazwie Equilaterra. Poznałam ich cztery lata wcześniej, kiedy zaprosili mnie do tatuowania u nich w studiu. To był dla mnie ogromny zaszczyt. Byłam pierwszą Polką, która podjęła tam pracę, z czego byłam cholernie dumna.
Opowiedziałam im przy kolacji, co zamierzamy robić w kolejnych dniach, a oni patrzyli na mnie z rozdziawionymi buziami i podsumowali moją wypowiedź jedynie stwierdzeniem: „that’s cool”. Super! Kolejne osoby, które uważają ten pomysł za ciekawy i nie sugerują nam, żebyśmy nawet nie próbowali. Do tej pory nikt nie próbował nas powstrzymywać. Mama i babcia oczywiście nie znały całego planu. Postanowiliśmy im go zdradzić dopiero, jak będziemy z powrotem bezpieczni w Polsce. Moja przyjaciółka Ewa życzyła nam powodzenia i poprosiła, żebyśmy uważali na siebie i bawili się dobrze. Będziemy, na pewno, stresować też pewnie będziemy się bardzo, ale to cena, którą jesteśmy gotowi zapłacić.
Wracając do Amyf i Waza, bardzo zależało mi na ich zdaniu, ponieważ są Latynosami, wychowywali się w Ameryce Południowej i gdyby uważali, że poruszanie się po tamtych terenach jest niebezpieczne, z pewnością by nam o tym powiedzieli. Zdecydowanie odradzaliby takie ruchy w Kolumbii, Meksyku czy Wenezueli, ale granica między Chile a Argentyną? Zupełny luz! Trochę mnie tym uspokoili. Uspokajała mnie również myśl o tym, że Wojciech Friedmann – pisarz i podróżnik – już po rozpoczęciu się pandemii przekraczał granicę między Urugwajem a Brazylią kajakiem przez wodospad. Kurwa, kajakiem przez pieprzony wodospad! Ten to ma jaja ze stali! Poznaliśmy tę historię, kiedy słuchaliśmy podcastu _Po odwyku_ Juliusza Strachoty i Jakuba Żulczyka, którego Wojtek był gościem. Daniel bardzo utożsamił się z Wojtkiem, więc postanowił do niego napisać i podziękować mu za słowa, które wybrzmiały w tym odcinku.
O tak, gdy już wrócimy do Polski, to z pewnością skończę tę książkę, bo będzie, o czym opowiadać. W przypadku podróży do Chile nie sądziłam że to „ciekawe” przerodzi się w coś zupełnie ekscytującego i zajebiście niebezpiecznego.
Pamiętam to dokładnie, w przeddzień wylotu wezbrał się we mnie ogromny niepokój. Wiedziałam, że coś będzie nie tak. Wtedy jeszcze nie przypuszczałam, jak bardzo.
Ryzykowny plan
Strasznie telepie. W ciągu dziewięciogodzinnego lotu do Buenos Aires zaliczyliśmy do tej pory może godzinę bez turbulencji. Kiedyś bardzo się ich bałam, teraz ledwo zwracam na nie uwagę. Śmieję się w myślach, bo chwilę przed wylotem rozmawialiśmy z mężem o tym, co by zrobił, gdyby trzy lata wcześniej, kiedy się poznaliśmy, ktoś powiedział mu, że będziemy próbować przedostać się drogą lądową z Argentyny do Chile przez Patagonię, bo ministerstwo zdrowia Chile nawali z walidacją szczepień, którym oczywiście się poddaliśmy. Daniel stwierdził, że i tak bez zastanowienia wsiadłby na ten rollercoaster, bo to najlepsza przygoda jego życia, zdecydowanie bardziej interesująca niż grzebanie ludziom w paszczach dzień po dniu.
Dlaczego lecimy do Buenos Aires? To kolejna absurdalna sprawa. Wyprawę na Antarktydę planowałam już rok wcześniej. W październiku dwa tysiące dwudziestego spanikowałam i napisałam do organizatorów z pytaniem, czy bieg się odbędzie. Wszystko wtedy było odwoływane: eventy, koncerty oraz biegi. Granice co chwila były zamykane i otwierane. Bałam się, że bieg się odbędzie, a mnie nie wypuszczą z Polski i będę siedzieć jak kołek, oglądać to, co się dzieje na lodowcu, i płakać w poduszkę. Uff, na szczęście odwołali. Poczułam ulgę. Żadna ekspedycja na Antarktydę w dwa tysiące dwudziestym roku nie została zrealizowana, bo ani Argentyna, ani Chile nie otworzyły swoich terytoriów dla turystów. Sytuacja zmieniła się na przełomie sierpnia i września dwa tysiące dwudziestego pierwszego roku, kiedy rządy chilijski i argentyński poinformowały o otwarciu granic od listopada. Argentyna podjęła wtedy decyzję o uznaniu europejskiego certyfikatu szczepienia, natomiast Chile zdecydowało się robić trochę więcej problemów.
Jednak mam zamiar dotrzeć do Punta Arenas, stamtąd polecieć na Antarktydę, przebiec tam maraton i zostać czwartą i najmłodszą kobietą w Polsce, która stała się członkinią elitarnego Seven Continents Club, czyli klubu zrzeszającego osoby, które przebiegły maratony na wszystkich siedmiu kontynentach.
Spisuję te myśli podczas lotu i sama się do siebie śmieję, jak to czytam. Trzeba być grubo popieprzonym, żeby się na coś takiego zdecydować. Na szczęście obok mam wspierającego mężczyznę, który nigdy nie podważył ani jednego z moich marzeń, a co więcej: popychał mnie w stronę ich realizacji. Kiedy na jednym z pierwszych spotkań powiedziałam Danielowi o moim szalonym planie, ani razu nie wyśmiał mojego pomysłu. Nie rzucił nawet typowo polskiego tekstu: „I tyle pieniędzy chcesz na to wydawać?! Przecież możesz sobie coś za to kupić!”. No jak mnie wkurza takie myślenie! Tak, za siedemnaście tysięcy dolarów można sporo kupić, można też na przykład spłacić część kredytu hipotecznego, ale to, co chciałam zrobić, miało wartość niemierzalną żadną walutą. Daniel rozumiał mnie pod wieloma względami. Dlatego teraz jesteśmy małżeństwem. Ja rozumiem i akceptuję jego odchylenia od normy, a on moje.
Pieniędzmi się nie przejmuję: mimo że zainwestowałam w ten maraton ogromną sumę, to wiem, że gdybym była zmuszona odłożyć na to przedsięwzięcie jeszcze raz, tobym to zrobiła. Brzmi to jak desperacja, ale dla mnie jest to po prostu kwestia siły marzeń.
Cały czas myślimy też o tym, jak zdążymy na święta, ale pieprzyć to. Będę się tym przejmować, jak wrócę z mroźnego kontynentu z medalem na szyi i ogromną ilością wspomnień, zdjęć i filmów. Przytulę męża, a potem będziemy kombinować, jak wrócić do Argentyny, żeby przedostać się do Polski samolotem.
Zaraz lądujemy. Czy ja już wspominałam, jak bardzo podziwiam swojego męża za to, że tutaj ze mną jest? Będę to pewnie robić jeszcze wiele razy: przy nim czuję się bezpieczniej. Dużo osób trzyma za nas kciuki. Przydadzą się.
Argentyńczycy są w jednej kwestii bardzo podobni do Polaków: bardzo głośno klaszczą przy lądowaniu.
Przydrożne kantory w Buenos Aires
Buenos Aires bardzo pozytywnie nas zaskakuje. Cieszę się, że umiem się dogadać po hiszpańsku, bo już na lotnisku udaje mi się znaleźć świetnego kierowcę – Juana, który nie dość, że okazuje się lokalnym przewodnikiem, to jeszcze z automatu załatwia nam następnego dnia taksówkę z Rio Gallegos pod samą granicę. Oczywiście po to, żeby pooglądać pingwinki. Tylko po to. Informujemy kierowcę jedynie o tym, że będzie czekał tam na nas kolega, nie dodaliśmy jednak, że po stronie chilijskiej. Nie musi wiedzieć wszystkiego.
Kiedy wylądowaliśmy w Buenos, trochę śmialiśmy się z dziesiątków ludzi na ulicach, krzyczących do nas: „Cambio, cambio!1”, kiedy jednak miejscowi opowiedzieli nam, o co chodzi, to wcale nie było nam do śmiechu. Ludzie, dla których jedynym ratunkiem w tym przypadku są turyści, wychodzą na ulice, by robić za przydrożne kantory. Starają się ulokować swoje pieniądze w stabilniejszej walucie, jaką jest dolar. Sprzedają więc pesos po lepszym kursie niż argentyńskie banki.
------------------------------------------------------------------------
1 _Cambio_ (hiszp.) – wymiana.
Raz skorzystałam z usług takiego banku, nieświadoma, że pan w okienku policzy mnie za wartość pięćdziesięciu procent wyświetlaną na monitorze. Chciałam wymienić sto dolarów, a otrzymałam w pesos pięćdziesiąt. Straszne, nie? Potrzebowałam tych pesos, a banki tutaj mają w dupie ludzi i gość w ogóle się nie przejął, kiedy miałam do niego pretensje. Potrzebujesz pesos, to płać i nie narzekaj. Ja jestem tutaj jedynie na chwilę, ale co mają powiedzieć ludzie mieszkający w tym kraju na stałe?
Za serce chwyciła mnie też jazda taksówką z Juanem, kiedy wiózł nas do hotelu, swoją drogą taniego jak na hotel w takim dużym mieście, bo za noc w bardzo dobrych warunkach zapłaciliśmy sto siedemdziesiąt złotych. Juan pokazywał nam po drodze restauracje, w których i tak nie mielibyśmy czasu zjeść, a na pytanie, w której z nich jadł i którą może polecić z ręką na sercu, odpowiedział, że w żadnej, bo ich – Argentyńczyków, nie stać teraz na takie rzeczy. Bywaliśmy w różnych krajach i wiem, że są miejsca, w których mieszkańcy mają o wiele gorzej, jednak takie historie zawsze mnie poruszają.
W Buenos Aires można było dostrzec coś na wzór brazylijskich faweli w São Paulo. Bez prądu i dostępu do bieżącej wody.
W São Paulo pracowałam przez dwa tygodnie oraz przebiegłam maraton w dwa tysiące dziewiętnastym roku. Brazylia była pierwszym krajem Ameryki Południowej, w którym się znalazłam. Co mogę o nim powiedzieć? Podczas pobytu w tym państwie przerażały mnie głównie bieda i brak dostępu do bieżącej wody, jedzenia i środków higienicznych dla znacznej części mieszkańców. Mój finisz na mecie w Saõ Paulo był wyjątkowo chwytający za serce: przez część maratonu musiałam bowiem przeskakiwać nad leżącymi na ulicy bezdomnymi ludźmi, proszącymi o jedzenie. Na mecie oddałam więc wszystko, co dostałam do jedzenia i picia. Nie przeszkadzało mi to jednak, bo na mecie czekał na mnie mój ukochany z prowiantem w postaci jabłek, batonów i brazylijskiego piwa.
Przed wyjazdem czytałam, że w Argentynie jest wyjątkowo niebezpiecznie, dlatego należy uważać na każdym kroku. Szczerze mówiąc, w tej chwili wydaje mi się że bardziej niebezpieczne są bramy na Piotrkowskiej w Łodzi w nocy z piątku na sobotę. W głowę możesz zarobić wszędzie, okradana byłam jedynie, podróżując po Europie, natomiast w Ameryce Południowej nigdy nie przydarzyło się mi nic groźnego. Jak macie dostać łomot, to dostaniecie go wszędzie. Jeżeli nie zapuszczacie się samemu w jakieś popieprzone zakątki, to jest całkiem okej. Zauważyliśmy też, że wszyscy ludzie w Buenos Aires noszą plecaki z przodu. To zrozumiałe: kiedyś podczas wizyty w Barcelonie założyłam raz plecak na plecy i po kilku minutach nie miałam już telefonu. Normalna sprawa.
Wniosek? Uważać trzeba wszędzie, gdziekolwiek się jedzie, a Argentyńczycy są wyjątkowo przyjaźni i pomocni. Szkoda, że spędzamy tu tylko osiemnaście godzin, ale możliwe, że jeżeli cały plan się powiedzie, to zahaczymy o Buenos Aires w drodze powrotnej. Na wszelki wypadek kupiłam już magnesy, gdyby cokolwiek miało nie wypalić.
W międzyczasie dowiaduję się że trzeba dosłać organizatorom wyprawy negatywny test PCR z ósmego lub dziewiątego grudnia. Mamy jedynie testy z Miami, które z pewnością nie przejdą ze względu na miasto, więc szybko muszę skombinować wynik testu z Santiago. Gdyby zobaczyli na wydruku nazwę „Miami”, zdziwiliby się trochę. Muszę szybko myśleć i jeszcze szybciej działać, a mam w tym doświadczenie.
W drodze do Rio Gallegos
Juan zawozi nas na lotnisko w Buenos Aires, informuje, że w Rio Gallegos – mieście lądowania, będzie czekał na nas jego kolega, który ma nas zawieźć do Estancii Monte Dinero. Zostawił nam też swój numer telefonu w razie potrzeby. Ruszamy więc w kierunku odprawy.
Znów piszę w samolocie i znów…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej