- promocja
Bez tchu - ebook
Bez tchu - ebook
Nowa powieść Jennifer Niven, autorki bestsellerowych "Wszystkich jasnych miejsc". Niezwykła historia wrażliwej dziewczyny, zdeterminowanej, by przeżyć odważnie swoje życie, gotowej na swój pierwszy raz, złamane serce, dramaty rodzinne – na wszystko.
Claudine kończy szkołę i z radością wkracza w dorosłe życie. Wtedy nagle jej rodzina przestaje istnieć, zamiast wymarzonej podróży z najlepszą przyjaciółką musi zgodzić się na wakacje na odległej wyspie u wybrzeży Georgii i z dnia na dzień pożegnać z przystojnym Wyattem. Claude nie jest jednak pierwszą młodą kobietą w rodzinie, która musi unieść więcej, niż planowała. Postanawia, że odtąd życie będzie się zmieniać pod jej dyktando, a przynajmniej respektować niektóre jej decyzje. Wkrótce dowie się, że gorąca wyspa ma swoje sekrety, burzliwą historię i deprymującą faunę. Ma też dla niej niespodzianki, w tym tę jedną, na którą nigdy nie jesteśmy gotowi.
Opowieść o miłości, dorastaniu do prawdy o sobie i o sile podnoszenia się z ziemi, nawet gdy ta usuwa się spod nóg. Historia dziewczyny, która uczy się pisać swoje życie i której nic już nie powstrzyma.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-293-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otwieram oczy zaplątana w pościel, książki leżą na podłodze grzbietami do góry. Bez patrzenia na zegarek wiem, że jestem spóźniona. Wyskakuję z łóżka, jedną nogą wciąż zamotana w prześcieradło, i ląduję na twarzy. Leżę tak chwilę. Zamykam oczy. Zastanawiam się, czy mogę udawać, że zemdlałam, i przekonać mamę, by pozwoliła mi olać dziś szkołę i zostać w domu.
Bardzo tu spokojnie na podłodze.
Ale też trochę śmierdzi. Otwieram oko i widzę coś na dywanie. Pewnie jakiś koci smakołyk Raya. Odwracam głowę, po drugiej stronie jest trochę lepiej, ale zaraz słyszę dźwięk klaksonu. Tata.
Zrywam się więc, bo wiem, że będzie wciskać ten głupi klakson, aż znajdę się w samochodzie. Nie umiem znaleźć jednej książki i jednego buta, mam złe włosy i złe ciuchy, a przede wszystkim ja czuję się źle we własnej skórze. Szkoda, że nie urodziłam się Francuzką. Gdybym nią była, wszystko byłoby super: byłabym wytworna oraz nonszalancka i jeździłabym do szkoły na rowerze, takim z koszykiem. Gdybym mieszkała w Paryżu zamiast w Mary Grove w Ohio, te baleriny lepiej by pasowały do tej spódnicy, włosy nie byłyby takie straszne, w ogóle ja sama byłabym bardziej do rzeczy.
Gramolę się do pokoju rodziców. W szafie mamy panują ład i porządek, ale brakuje tam dyscypliny właściwej szafie taty, gdzie wszystko jest czarne, szare lub granatowe, poukładane kolorami, których tata nie odróżnia. W ten sposób nie musi ciągle pytać „to zielony czy brązowy?”. Szperam na górnej półce i po szufladach, szukając konkretnej koszulki – starego tiszertu z Nirvaną. Zawsze go podkradam, a tata podkrada go z powrotem. Ale teraz nigdzie go nie ma.
Staję w drzwiach i krzyczę w kierunku schodów do mamy:
– Gdzie jest koszulka taty z Nirvaną?! – Zdecydowałam, że dzisiaj ta albo żadna.
Czekam dwie, trzy, potem cztery sekudy, ale jedyną odpowiedzią jest kolejny dźwięk klaksonu. Wpadam do swojego pokoju, chwytam pierwszą lepszą koszulkę i prędko wkładam, chociaż nie nosiłam jej od wczesnej podstawówki. Świnka Piggy w brokacie.
W drzwiach mama mówi:
– Przyjadę po ciebie, jeśli Saz nie będzie mogła cię przywieźć.
Moja mama jest zapracowaną i znaną pisarką, autorką powieści historycznych, w ogóle różnych książek związanych z historią, ale zawsze ma czas dla mnie. W zeszłym roku przerobiliśmy dla niej pokój gościnny na pracownię. Tata spędził dwa dni, budując wysokie do sufitu regały na jej ogromny księgozbiór badawczy.
Musiała coś dostrzec w mojej twarzy, bo kładzie mi rękę na ramieniu i mówi:
– Hej, będzie dobrze.
Ma na myśli moją najlepszą przyjaciółkę Suzanne Bakshi (znaną jako Saz) i mnie – że dalej będziemy się przyjaźnić, chociaż szkoła się kończy, idziemy na studia i w ogóle zaczynamy całe to przyszłe życie. Czuję, jak ciepła, kojąca energia mamy osiada mi na ramieniu niczym ptak na drzewie, potem przez ręce wnika w całe moje ciało aż do krwiobiegu. To jedna z tych rzeczy, które mama potrafi doskonale: każdemu poprawia samopoczucie.
W samochodzie widzę, że tata ma pod marynarką koszulkę Radiohead, co oznacza, że Nirvana jest w praniu. Notuję z tyłu głowy, żeby wydobyć ją stamtąd po powrocie w celu włożenia na imprezę dziś wieczorem.
Przez pierwsze trzy, cztery minuty nie rozmawiamy, ale to normalne. W odróżnieniu od mamy nie jesteśmy z tatą rannymi ptaszkami i w drodze do szkoły lubimy trwać w czymś, co on nazywa „towarzyską ciszą”, a czego Saz nie uznaje i dlatego właśnie nie jeżdżę z nią.
Gapię się przez szybę na niskie ciemne chmury, które jak żałobnicy gromadzą się nad koledżem, gdzie tata pracuje w administracji. Nie zapowiadali deszczu, ale wygląda, jakby miało padać, co mnie martwi ze względu na dzisiejszą imprezę u Trenta Dugana. Weekendy zazwyczaj spędzam z Saz, jeżdżąc po mieście i szukając rozrywki, ale ten weekend ma być inny. Ostatnia oficjalna impreza przed końcem roku i szkoły w ogóle.
Tata mija liceum i zjeżdża przez most na ulicy Głównej do centrum Mary Grove, na które składa się jakieś dziesięć przecznic sklepów wzdłuż brukowanych ulic, nazywanych tu Promenadą. Ze zgrzytem zatrzymuje się przy zachodnim krańcu ulicy, gdzie przechodzi ona w zaułek kocich łbów oraz fontann, i biegnie do ciastkarni Joy Ann, podczas gdy ja wysyłam Saz zdjęcie szyldu z pytaniem: Kogo lubisz najbardziej?
Odpowiada natychmiast: Ciebie!
Dwie minuty później tata leci z powrotem do samochodu, triumfalnie wznosząc białą torbę. Wsiada, zatrzaskuje drzwi i rzuca mi torbę z naszym stałym zestawem: czekoladowa babeczka dla Saz i pół kilo margaretek dla nas dwojga, które pochłaniamy w drodze do szkoły. To nasz sekretny poranny rytuał, odkąd skończyłam dwanaście lat.
Zajadam, patrząc na ciemne chmury.
– Chyba będzie padać.
– Nie będzie – mówi tata. Kiedyś podobnym tonem powiedział: „Nie uderzy cię” o Damianie Greenie, który w trzeciej klasie groził, że walnie mnie w twarz, bo nie pozwoliłam mu od siebie ściągać. „Nie uderzy cię” – a znaczyło to tyle, że tata przyjdzie do szkoły, jeśli zajdzie potrzeba, i sam walnie Damiana, ponieważ nikt nie będzie zadzierał z jego córeczką, nawet ośmiolatek.
– Ale chyba będzie – mówię tylko po to, by jeszcze raz usłyszeć ten opiekuńczy ton, który nasuwa mi na myśl czasy, gdy miałam pięć, sześć, siedem lat i tata nosił mnie jeszcze wszędzie na barana.
– Nie będzie – powtarza tata.
Na pierwszej lekcji mam naukę twórczego pisania. Po zajęciach pan Russo, nauczyciel, zatrzymuje mnie i mówi:
– Jeśli naprawdę chcesz pisać, w co wierzę, będziesz musiała wszystko z siebie wyrzucić, wystawić na widok, żebyśmy mogli poczuć to co ty. Wydaje się, że wciąż coś dusisz w sobie, Claudine.
Ma też dla mnie kilka ciepłych słów, ale zapamiętam tylko to: wydaje mu się, że nie potrafię czuć. Ciekawe, jak łatwo zapamiętujemy złe rzeczy, a te dobre czasem gdzieś gubimy. Opuszczam klasę, mówiąc sobie, że pan Russo zupełnie mnie nie zna i nie wie, co potrafię. Nie ma pojęcia, że pracuję nad swoją pierwszą powieścią i że kiedyś będę sławną pisarką, że pomagam mamie w jej pisarskich przygotowaniach, odkąd skończyłam dziesięć lat, i że wtedy też zaczęłam pisać opowiadania. Nie wie, że w nich właśnie wyrzucam z siebie wszystko.
W drodze na trzecią lekcję zatrzymuje mnie przy szafce Shane Waller, chłopak, z którym chodzę prawie od dwóch miesięcy.
– Przyjechać po ciebie przed imprezą Trenta?
Shane ładnie pachnie i potrafi być zabawny, jeśli włoży w to trochę wysiłku. Te cechy do spółki z moimi buzującymi hormonami odpowiadają za to, że jesteśmy razem.
– Jadę z Saz – odpowiadam – ale zobaczymy się na miejscu.
Shane’owi to pasuje, bo odkąd skończyłam piętnaście lat, tata każe wszystkim chłopakom czekać na mnie na zewnątrz, nawet w środku zabójczej zimy typowej dla Ohio. To dlatego, że sam był kiedyś nastoletnim chłopakiem i wie, co im chodzi po głowie. A przede wszystkim chce, by oni wiedzieli, że on wie, co im chodzi po głowie.
– No to do zobaczenia, mała – odzywa się Shane.
A ja, chcąc udowodnić sobie, panu Russo i całemu liceum w Mary Grove, że jestem żywą i pełną emocji osobą, robię coś, czego nigdy nie robiłam: całuję go na środku korytarza.
Kiedy odrywamy się od siebie, czuję jego oddech przy uchu, gdy mówi:
– Nie mogę się doczekać.
Wiem, że myśli – ma nadzieję – że będziemy uprawiać seks. Od dwóch miesięcy liczy, że w końcu znudzi mi się dziewictwo i „oddam je” jemu. (Tak to określa – jak gdyby moje dziewictwo stanowiło jego własność).
Mówię o tym Saz przy lanczu, a ona zanosi się homeryckim śmiechem, zarzucając ciemnymi włosami i wznosząc toast butelką wody:
– Powodzenia, Shane!
Obie wiemy, że jest tylko jeden chłopak w Mary Grove w stanie Ohio, z którym chciałabym przeżyć swój pierwszy raz, i nie jest nim Shane Waller. Chociaż powtarzam sobie, że może pewnego dnia Shane powie coś szczególnie zabawnego, a ja tak bardzo zatracę się w jego zapachu, że zmienię zdanie i jednak się z nim prześpię. Nie sądzę, by Shane był tym jedynym, ale czasem chciałabym, by nim był.
Mniej więcej coś takiego wyrażam na głos:
– Nigdy nie wiadomo, potrafi być naprawdę zabawny.
– Potrafi być trochę śmieszny – odpowiada Saz, zbierając i przytrzymując nad głową bujne, proste włosy, które uważa za dopust boży i które na przemian ścina i zapuszcza.
– Byłoby tak źle, gdyby to był on?
– Tak – mówi nasza przyjaciółka Alannis Vega-Torres i rzuca się na krzesło obok mnie. Wyjmuje z plecaka napój gazowany, batonik proteinowy i kilka gumek do włosów, które wręcza Saz. – A tak przy okazji, nie liczy się jako utrata dziewictwa, jeśli nie przerwie ci błony dziewiczej. Ja za pierwszym razem krwawiłam jak prosię.
– Nieprawda – mówię. – Błona dziewicza wcale nie pęka, jest to szkodliwy i głupi mit. Nie każda krwawi, powiem więcej, nawet nie wszystkie dziewczyny mają błonę dziewiczą. Nie bądź taka heteronormatywna. Dziewictwo to durny patriarchalny wymysł.
Saz podnosi rękę, a ja przybijam z nią piątkę. Ale chociaż wierzę w to, co mówię, bardzo chcę już uprawiać seks. Już w sensie teraz.
Nasza przyjaciółka Mara Choi siada naprzeciw Alannis. Ma na sobie krzywo zapięty kardigan, a z jej plecaka wysypują się tampony i szminki, ponieważ Mara żyje w stanie permanentnego chaosu z wyjątkiem chwil, które spędza ze swoją poukładaną koreańską babcią. Znika teraz pod stołem, zbierając rozsypane rzeczy.
– Ciekawostka – mówi. – Wiedziałyście, że można sobie zamówić błonę dziewiczą w necie? Jest taka strona o nazwie Hymen, gdzie twierdzą, że mogą ci zwrócić błonę dziewiczą w pięć minut. – Mara nurkuje po telefon i zaczyna szukać w przeglądarce.
– Poważnie? – Saz patrzy na mnie z wyrazem twarzy mówiącym „Ach, te dwie!”. Rzucam jej porozumiewawcze spojrzenie, a Mara zaczyna czytać ze strony Hymen:
– Piszą tu, że używają medycznego czerwonego barwnika, który wygląda jak ludzka krew. A! I jeszcze że są „oryginalną i sprawdzoną marką produkującą sztuczne błony dziewicze”.
– Nieźle, być znanym z czegoś takiego – komentuje Saz.
– To jeszcze nic – mówi Alannis. – Czytałam, że dziewczyny w Chinach płacą siedemset dolarów za chirurgiczne rekonstrukcje dziewictwa.
Przerywam jedzenie, bo chociaż mam obsesję na punkcie seksu, pomysł, że można wycenić dziewictwo, wydaje mi się, łagodnie rzecz ujmując, niedorzeczny.
– Ta cała koncepcja dziewictwa jest po prostu przestarzała – stwierdzam. – Tak jakby liczył się tylko seks waginalny między kobietą i mężczyzną. Tymczasem jakieś dwadzieścia procent Amerykanów czuje, że mieści się gdzieś poza zdecydowaną heteroseksualnością. Dlaczego więc jesteśmy wciąż zafiksowani na punkcie pierwszego razu, który kobieta przeżywa z mężczyzną? I dlaczego u dziewczyny bycie dziewicą to w ogóle taka wielka sprawa? – pytam. – Ludzie nie podniecają się tak utratą dziewictwa przez facetów heteryków – wtedy piąteczka, wreszcie jesteś mężczyzną, brawo. Nie siedzą potem w necie i nie załamują rąk, szukając części zamiennych.
Saz prycha, a ja się nakręcam:
– I jeszcze coś. Zauważyłyście, jak ludzie mówią o dziewictwie? Jakby stanowiło czyjąś własność? Ktoś je „zabiera” i nagle należy ono do kogoś innego. „Utraciła je”, „oddała”, „zabranie dziewictwa”, „zgubienie wianka”, „defloracja”…
– „Defloracja? – Mara gapi się na mnie znad telefonu. – Kto mówi „defloracja”?!
– Dziewice – odpowiada Alannis, unosząc swoje wypielęgnowane brwi i patrząc na mnie. Alannis Gyalene Catalina Vega-Torres uprawia seks od dziewiątej klasy.
– Dlaczego zawsze mnie wytykacie? – Macham w kierunku Saz, mojej siostry w cnocie. Kiedy miałyśmy po dziesięć lat, obiecałyśmy sobie wspólnie świętować kamienie milowe naszego życia, włącznie z zakochaniem się i pierwszym poważnym związkiem (który rzecz jasna obejmowałby seks), żeby nigdy nie zostawiać tej drugiej w tyle. Taki był nasz pomysł na to, żeby zawsze stawiać przyjaciółkę na pierwszym miejscu i nie pozwolić innym nas poróżnić. Alannis klepie mnie po dłoni, jakbym była biednym zagubionym dzieckiem, a Mara znów wbija wzrok w telefon.
– Wystarczy trzydzieści dolarów, by „cofnąć czas i znów usłyszeć fajerwerki w sypialni” – czyta Mara i to nas kompletnie rozwala.
– Za fajerwerki w sypialni! – mówi Saz i nasza czwórka wznosi toast puszkami i butelkami.
A potem zapominamy o sztucznych błonach oraz dziewictwie i gapimy się, jak Kristin McNish, niczym reklama społeczna wyświetlona w samą porę, przechodzi przez stołówkę z uniesioną głową i wydatnym, niepozostawiającym wątpliwości brzuchem.
W domu przeszukuję pranie, ale Nirvany nigdzie nie ma. Znajduję czarną minisukienkę i narzucam na nią koszulkę taty z Ramones. Na obiad zamawiamy z mamą pizzę, bo tata pracuje, a to on jest w rodzinie kucharzem. Specjalizuje się w skomplikowanych daniach z idealnie dobraną muzyką oraz winem. Saz uwielbia jeść u mnie, bo prawie zawsze posiłek jest wydarzeniem, ale ja lubię jeść u niej. Rodzina Bakshi jada przy ladzie w kuchni albo przed telewizorem: dania na wynos, fast foody, makaron z serem marki Kraft z pudełka – najlepsza rzecz pod słońcem, na którą nie mam szans w domu, chyba że sama sobie ugotuję. Tata odmawia przyrządzania czegokolwiek, co wymaga dodania sera w proszku.
Kiedy otwieram drzwi doręczycielowi, którego Saz nazywa „wrednym Jakiem”, chociaż ma na imię Matthew i wcale nie jest wredny, mówię „No cześć” tak uwodzicielsko, jak tylko potrafię.
– Zabrakło piwa imbirowego, więc przywiozłem sprite’a – odpowiada.
Później tego samego wieczoru leżę pod Shane’em Wallerem w stodole Trenta Dugana. Zmysły mam wyostrzone, zatracam się w zapachu i cieple skóry Shane’a. Myślę: „Może właśnie teraz, może stracę ją tutaj”.
Właśnie to lubię w pieszczotach i całowaniu się z kimś: możliwość, że to może być ten. Snop światła, muzyka, miłość spływa na nas wszystkich. Nie żebym była jakoś specjalnie doświadczona, zwłaszcza w porównaniu z Alannis. Oficjalnie mam na koncie parę ręcznych robótek, trzy czy cztery porażki w robieniu loda i pięć i pół orgazmu, nie licząc tych, które zapewniłam sobie sama. Zadałam się w sumie z trzema chłopakami, łącznie z tym.
Shane mnie całuje, a jego ręce są wszędzie. „Tak, dobrze, właśnie tam” – mówię w myślach. Całowanie jest dla mojej przyjemności, bo Shane’owi, podobnie jak większości facetów w liceum w Mary Grove, chodzi głównie o to, co wykracza poza pocałunki. Jego celem, jak zawsze, jest dostać się do moich majtek. Ja to wiem i on to wie, i będzie teraz całował mnie przez jakiś czas, żeby dopiąć swego, więc mu na to pozwolę, bo jest w tym naprawdę dobry, a ja bardzo lubię się całować.
Potem już tylko łapie mnie tu i tam, i to działa, bo tak ewidentnie szaleje za mną, że sama zaczynam trochę za sobą szaleć.
Myślę: „Nie pozwól, by to zaszło za daleko”, nawet kiedy pomagam mu rozpiąć rozporek. Za chwilę znów się całujemy, coraz mocniej i mocniej, aż czuję, jakby miał wciągnąć mój język, usta i całą mnie, i w tej chwili właśnie tego pragnę, bo moje ciało przywiera do niego, chcąc poczuć więcej. Jednocześnie zatracam się i czuję moc. „Na co czekasz?”
W uchu mam język Shane’a, ale wciąż słyszę muzykę. Śmiechy. Ktoś coś krzyczy. Najpierw jest przyjemnie, ale za chwilę wilgoć zatyka mi ucho. Chcę go odepchnąć i wytrząsnąć ślinę z ucha, ale Shane się odzywa:
– Boże, jesteś taka seksowna.
Raczej nie słynę z bycia seksowną, więc całuję go dalej. Ale potem nagle nie mogę pogodzić się z faktem, że robimy to w stodole. Najpierw myślę: „Spoko, całkiem ostro, patrzcie i podziwiajcie!” – ale teraz jakoś brakuje mi przekonania. Wyobrażam sobie, że stanie się to tutaj, w tej stodole, z Shane’em Wallerem, ale chociaż fantazjowałam na temat pierwszego seksu wielokrotnie, ani razu nie widziałam się wówczas w obórce.
Potem Shane szarpie za moją bieliznę, rozganiając te myśli. Zostajemy tylko my dwoje, prawie nadzy, na tym całym sianie, które wbija mi się w ciało jak małe zaostrzone ołówki. Zabawne, że nie zauważyłam wcześniej tego siana – dałam się porwać dotykowi naszych ciał i iskierkom, które wybuchają między nami, grożąc pożarem stodoły. Nie pierwszy raz jestem prawie naga z Shane’em Wallerem, ale pierwszy raz dzieje się to w stodole. Czuję się, jakbym była pijana, i w głębi duszy obawiam się, że skoro potrafię się podniecić w takich okolicznościach – kiedy słoma mnie kłuje, a nawaleni koledzy wrzeszczą na zewnątrz – prawdopodobnie w koledżu prześpię się ze zbyt wieloma chłopakami. Bo pocałunki i pieszczoty są takie przyjemne, nawet jeśli nie jest się zakochanym. Czasami chodzi tylko o jego oczy, czasem usta albo dłonie, lub to wszystko razem. Czasem to wystarcza.
Dłonie Shane’a suną w dół, a ta odpowiedzialna i myśląca część mnie, która chce zachować siebie dla niejakiego Wyatta Jonesa, wycofuje się mentalnie w siano, mimo że fizycznie nadal jestem w akcji. Próbuję się znowu w nim zatracić, ale czuję jedynie setki słomianych igieł wbijających mi się w plecy i iskry jakoś gasną. Zostaje po nich tylko dymek i odległy zapach spalenizny.
Nagle czuję coś twardego i mokrego na udzie i unoszę ciało, żeby nie mógł go wsadzić.
– Claude…
Głos ma stłumiony, jakby rozkojarzony, i moje imię brzmi jak „Clod”, czego nienawidzę. Przez moment żal mi go, bo wcale nie zamierzałam uprawiać z nim seksu – takie sytuacje zawsze kończą się tak samo: Shane spuszcza się przed siebie, na siebie, w koszulkę lub na moje udo.
Saz twierdzi, że dobrze mi ze swoim dziewictwem niczym Roszpunce w wieży. Że wypuszczam włosy przez okno akurat na tyle, by nacieszyć się tym, jak ładnie lśnią, a ich blask skutecznie oślepia biednego dupka, który stoi na dole. Potem jednak wciągam je z powrotem do środka. I może faktycznie taki stan rzeczy mi odpowiada, nawet nie dlatego, że czekam na Wyatta Jonesa, ale ponieważ moje życie jest bezpieczne, Saz i ja się przyjaźnimy, lubię swoich rodziców i nie muszę nikomu niczego udowadniać. To moje ciało i mogę z nim zrobić, co zechcę.
Shane gapi się na mnie, przewracając oczami, oddycha coraz szybciej i ociera się o moją nogę jak pies. Przez szparę w drzwiach na jego twarz pada światło księżyca. Muszę to przyznać: jest całkiem przystojny i przyjemnie pachnie. I nie wiedzieć czemu podobam mu się. Jak na razie może sądzić, że dalej jestem w grze: nie kazałam mu przestać ani go nie odepchnęłam. Do momentu, jak zjeżdża nieco z mojej nogi.
– Zwolnij, kowboju.
Powie swoim kolegom, że tylko prowokuję albo że to zrobiliśmy. Chciałabym umieć wytłumaczyć, że nie chodzi o prowokowanie ani o sam akt, ale o potencjalność. O „niemal”. Że może tym razem, może to właśnie ten. Chcę mu powiedzieć: „Dzięki mnie przez kilka chwil wykraczasz poza samego siebie, ja też przerastam samą siebie, wykraczamy razem poza tę stodołę, bo wszystko sprowadza się do całej tej potencjalności, do niemal i kto wie”.
Ale nie można wytłumaczyć pojęcia potancjalności facetowi takiemu jak Shane, więc wysuwam się nieco spod niego, a wtedy on stęka i eksploduje. Na wnętrze mojego uda. I wtedy właśnie zaczynam panikować, bo wydaje mi się, że trochę trafiło mi do środka, więc wypełzam szybko, odpychając go od siebie.
Jęczy znowu i osuwa się na siano. Wycieram się jego koszulką, potem poprawiam podciągniętą do góry sukienkę, wygładzam ją i już prawie słyszę, co powiem Saz – dowcipny komentarzyk do sytuacji, specjalnie na jej użytek: „W odróżnieniu od naszych kolegów i koleżanek z tych wiejskich obszarów, nie sądzę, bym miała predyspozycje do seksu na sianie”.
Wstaję i zagajam rozmowę:
– Wiesz, że Niemcy mieli kiedyś słowo na męską dziewicę? Jüngling. Czyż nie brzmi to, jakby oznaczało coś wręcz przeciwnego? – Bywam istną encyklopedią „dziewiczych” ciekawostek, zwłaszcza w niezręcznych sytuacjach, kiedy nie wiem, co powiedzieć.
Shane odzywa się spośród słomy:
– Wiesz, jesteś jak zestaw pudełek. Kiedy otwieram jedno, w środku jest kolejne, a potem jeszcze jedno cholerne pudełko, i nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek był w stanie otworzyć wszystkie z nich.
Wstaje, wciąga dżinsy, wkłada mokrą, zmiętą koszulkę. Patrzy na plamę.
– Przepraszam – mówię.
– To moja koszulka ze Snoop Doggiem, Jezu, Claude! – „Clod”.
– Myślę, że lepiej będzie, jak zostaniemy przyjaciółmi – mówię. „Lepiej mieć zbyt wiele pudełek niż za mało”.
– Co ty powiesz – odpowiada Shane i zostawia mnie samą.
Przy starym, wyblakłym stole piknikowym Saz rozmawia z grupką ludzi. Wśród nich są Alannis i Mara, a także Yvonne Brittain-Muir, która jest instrumentalistką i gamerką, oraz jej odwieczna dziewczyna Leah Basco. Przez ostatnich parę tygodni Saz i ja wyobrażałyśmy sobie każdy możliwy scenariusz, w którym Yvonne rzuca Leah i wyznaje Saz dozgonną miłość. Albo przynajmniej godzi się na seks.
Jeden z chłopaków podaje dalej jointa, inny opowiada długą historię o tym, jak poszedł na jakąś imprezę w koledżu. Leah, która wygląda w tych ciemnościach jak duch: blada, z długimi jasnymi włosami zafarbowanymi na niebiesko na końcach, wyciąga ręce do Yvonne i udają się razem w stronę stodoły nieprawości. Saz patrzy za nimi, jakby właśnie przejechały jej psa.
– Chcesz wracać? – pytam, choć nie ma jeszcze dwudziestej trzeciej.
– Ze wszystkich sił.
Obejmuję ją i ruszamy przez pole w kierunku domu i długiego żwirowego podjazdu, gdzie zaparkowałyśmy. Śpiewam Saz podnoszącą na duchu piosenkę, którą wymyśliłyśmy, kiedy miałyśmy po dziesięć lat: „Lody, lody, zimne lody, wybiją ci ją szybko z głowy, głowy”.
Ktoś się do nas zbliża, a Saz zdziela mnie z łokcia, mówiąc:
– Przestań, wariatko, zanim nas usłyszą.
Śpiewam więc głośniej, a potem ten ktoś wyłania się z ciemności i jest to oczywiście Wyatt Jones. Od razu zapominam o Saz, Yvonne, Shanie, pudełkach i o wszystkim, co było wcześniej.
Wyatt niedługo wyjeżdża na drugi koniec kraju, na koniec świata, do Kalifornii, do dziewcząt z długimi falującymi włosami i w letnich sukienkach. To sprawia, że wydaje się wyższy od nas wszystkich i odległy. Saz i ja też miałyśmy jechać do Kalifornii, a ja spotkałabym go tam i poznalibyśmy się bliżej, oboje spoza tego obcego świata. Początkowo połączyłoby nas nasze nieszczęsne środkowozachodnie pochodzenie, a potem, jako dwoje dorosłych, światowych ludzi zrozumielibyśmy, że jesteśmy dla siebie stworzeni.
Wyatt łapie moje spojrzenie i uginają się pode mną kolana. Plotka głosi, że mu się podobam. Że chciał mnie zaprosić na bal maturalny, ale był zbyt nieśmiały. Że on i jego trzech przyjaciół dwa miesiące temu nie bez powodu owinęli mój dom papierem toaletowym. Że byłam dla niego kimś szczególnym. Dopóki mój tata, maratończyk, nie przerwał im i nie zaczął ich ścigać na piechotę po osiedlu. Odrywam wzrok i patrzę teraz na swoje stopy, bo to wspomnienie jest nadal upokarzające.
– Cześć – mówi.
– Cześć – odpowiadam.
Zmuszam się, by spojrzeć na niego. Ma przepastne brązowe oczy i jasnobrązową skórę, szerokie bary i uśmiech na twarzy. Chociaż usta wciąż jeszcze mnie mrowią od całowania sprzed paru minut, pragnę, by mnie dotykał.
– Wychodzisz?
– Tak.
– Szkoda. – Uśmiecha się promiennie i oślepia mnie jak słońce. Wszystko prócz nas dwojga blednie. Jego tata jest czarny, mama była biała. Zmarła, kiedy był zupełnie mały. Wyatt jej nie pamięta, ale powtarza, że to po niej ma ten uśmiech.
Mówi coś jeszcze, ale zagłuszają to śmiechy, muzyka, czyjś krzyk. Odwracamy się jednocześnie. To Kayla Rosenthal, która zawsze wrzeszczy na imprezach. Stoi na stoliku piknikowym, machając drinkiem niczym człowiek-zraszacz. Wyatt wskazuje ją ruchem głowy.
– I ona dostała stypendium w Notre Dame.
Śmieję się, trochę zbyt głośno.
– Przyszłaś z Wallerem? – pyta.
– Nie, ale jest gdzieś tutaj. – Macham niedbale ręką, mając nadzieję, że tych pięć słów sugeruje to, co powinien wiedzieć: „Nie obchodzi mnie, gdzie jest, bo jest dla mnie nikim. Liczysz się tylko ty, Wyatt, zawsze tylko ty”.
Znowu kiwa głową, jakby to rozważał.
– Hej, gratuluję nominacji do otwarcia rozdania dyplomów.
– Dzięki.
– Czy to znaczy, że ty też wygłosisz mowę?
– Krótszą, owszem. Jasmine Ramundo ma mówić przez całe dziesięć minut, ale ja tylko przez pięć.
– Nie mogę się doczekać, aż ją usłyszę. – Uśmiecha się szeroko, a potem robi coś, co zawsze wywołuje u mnie dreszcze: wpatruje się w ziemię, jakby było tam coś głębszego i ważnego. Spogląda na mnie. – Będziesz tu latem?
– Tak.
– Ja też.
Gapimy się na siebie nawzajem, czuję gorąco na twarzy, a w głowie mam tylko jedno: „Chcę, żebyś był moim pierwszym, Wyatcie Jones. Jeśli mnie teraz poprosisz, żebym poszła do stodoły, to pognam tam z tobą i będę goła, już przestępując próg”.
Słyszę, jak odkasłuje. Odwraca wzrok. Zerka w górę. Uśmiecha się.
– To na razie.
– Na razie.
Odchodzi, i naraz to zwykła impreza ze zwykłymi ludźmi, a ja jestem jednym z nich.
– Możemy zostać.
Odwracam się i widzę Saz. „Skąd się tu wzięłaś?” Ale chociaż chcę zostać, to widzę jej minę.
– Nie ma mowy. – Przyjaciele na pierwszym miejscu. Zawsze. Idziemy do samochodu, a ja śpiewam dalej przez całą drogę.
Jakąś godzinę później leżę w łóżku i myślę o Wyatcie Jonesie. O wszystkich nieprzyzwoitych rzeczach, które chcę, żeby mi zrobił. Mój pokój przepełnia noc, jedynie księżyc go rozświetla.
Zamykam oczy i jestem nadal sobą, leżę w pościeli w żółte stokrotki, w granatowej piżamie, którą dostałam na ostatnie urodziny. Wszędzie leżą książki, bo odkąd skończyłam sześć lat, lubię się w nich zagrzebywać.
Więc nadal jestem sobą, ale teraz leżę pod Wyattem Jonesem. Wyatt Jones, te jego nogi jak u piłkarza i bary jak u pływaka, włosy pachnące chlorem i słońcem. Wyatt Jones, którego spojrzenie pali. Jest nade mną. Pode mną. Jego skóra przylega do mojej. Moje usta do jego.
Pościel dotyka mojego rozpalonego ciała, rękę mam tam, gdzie teraz chcę. Rozkopuję książki, które spadają na podłogę. Zaczyna mnie swędzieć nos, więc go drapię. Włos smyra mnie po czole, więc go zdmuchuję. Niech to cholera.
Oddychaj.
Skoncentruj się.
Wyatt.
Wyatt.
I oto znowu jest, w swej nagiej chwale.
Wyatt.
Momentalnie czuję na skórze setki małych igiełek.
„Jesteś pewna?” – pyta.
Mimo całej swej urody Wyatt Jones słynie z nieśmiałości. Kiedy się w ogóle odzywa, słychać ją w jego delikatnym, zachrypniętym głosie, który przywodzi na myśl troskę i rozwagę. Zbudowałam w sobie cały wewnętrzny świat na jego użytek: taki, w którym jest empatyczny i wrażliwy, a jednocześnie na tyle silny, by poderwać dziewczynę – konkretnie mnie – i rzucić ją na łóżko.
„Tak” – mówię. „Tak!”
„To ty, Claude. Zawsze byłaś tylko ty”.
„Przestań gadać, Wyatt, przestań natychmiast”.
Igiełki rozsypują się teraz po całym moim ciele, a Wyatt przeobraża się w chłopaka, którego widziałam kiedyś w samolocie, tego, co gapił się wprost na mnie, kiedy przechodził. Teraz jestem w tym samolocie, przebrana za stewardesę – bardzo elegancką, taką z lotów międzykontynentalnych: czerwona szminka, czerwony mundurek. Albo lepiej granatowy, bo wygląda lepiej z moimi włosami w stylu klauna. Idę za nim w kierunku toalety, on wciąga mnie do środka i zamyka drzwi, podnosi mnie swoimi silnymi ramionami i sadza na umywalce, a ja obejmuję go nogami.
Kiedy mnie całuje, wplatając dłonie w moje włosy, zamienia się we Wrednego Jake’a, dostawcę. Jesteśmy w jego klasycznym pontiaku, który pachnie pizzą i papierosami, ale nie zwracam na to uwagi, bo zdzieramy z siebie ubrania, a on nagle przemienia się w pana Darcy’ego. Nie, w pana Rochestera. Tylko że ja nie jestem Jane Eyre, tylko sobą w jakimś stroju jeździeckim, a on całuje mnie w świetle świec. Jesteśmy przed kominkiem, nagle pojawia się skóra z niedźwiedzia, nie jestem pewna dlaczego. Była taka w książce? Patrzę na niedźwiedzia, a niedźwiedź na mnie wzrokiem mówiącym „Ty morderco!”. I to mnie tak dołuje, że pozbywam się skóry z niedźwiedzia i teraz leżymy na podłodze, Rochester i ja, i jest potwornie zimno, bo Thornfield Hall to w końcu zamek w Anglii. Rochester wykombinowuje kocyk, ale za późno, odsyłam go.
I teraz to znowu Wyatt, sunie w moją stronę jak na szkolnym korytarzu, wpatrując się we mnie tak intensywnie i poważnie, że wiem: to jest to. Jesteśmy w jego pokoju, nie ma jego rodziców i wszystko zwalnia tak, że słyszę własny oddech, szybki i krótki, i prawie słyszę jego oddech, kiedy patrzy mi w oczy, i widzę wszystko: jego, mnie, nas odbitych w jego źrenicach.
„Claude” – mówi.
Może „Claudine”?
„Claudine”.
A potem go czuję. Całego. I nie martwię się, że jestem gdzieś za mała lub za duża, bo on nawet nie musi mówić „Jesteś piękna”. Już mi to powiedział.
Jesteśmy więc razem, Wyatt i ja, bliżej niż z kimkolwiek dotąd byłam, spowijam go, lgnę do niego i nagle szepczę „Tak!”, i całe moje ciało unosi się na łóżku. Po prostu unoszę się w powietrze i wystrzeliwuję fajerwerkami we wszystkich kolorach. Jestem eksplozją koloru i ognia, mój pokój wiruje w blasku. Miliony iskier utrzymują mnie w powietrzu.
Chcę mieszkać tu w górze, otoczona tą błyszczącą burzą świateł. Chcę, żeby to trwało wiecznie, ale jedna po drugiej iskierki gasną i umierają. Próbuję je złapać i zatrzymać, ale czuję, jak delikatnie i powoli opadam z powrotem na łóżko.
Łóżko wchłania mnie stopniowo od stóp do głów, a ja zastygam bezwładna i nieruchoma.
Otwieram oczy i jedyne światło pochodzi od księżyca. Ciało mam ciężkie, ogromnie ciężkie, czuję, jak zasypiam w pościeli w stokrotki, myśląc o tym, że powinnam była więcej się pouczyć na zajęcia z panem Callumem, że nie znalazłam tego drugiego buta i że muszę pamiętać, by w poniedziałek oddać Alannis jej zielony sweter. A potem odpływam myślami w kierunku Shane’a, stodoły i wilgoci na moim udzie. Co jeśli trochę dostało mi się do środka i zajdę w ciążę, będę miała dziecko i będę musiała wyjść za Shane’a Wallera i zostać w Ohio na zawsze?
Tuż przed zaśnięciem, gdy leżę w granatowej piżamie i w pościeli w stokrotki, przypomina mi się, jak Wyatt mówi „to na razie”, co może znaczyć wszystko, bo od dziś cały świat jest znów możliwy.