Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Bez tchu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 stycznia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bez tchu - ebook

Nowa powieść Jennifer Niven, autorki bestsellerowych "Wszystkich jasnych miejsc". Niezwykła historia wrażliwej dziewczyny, zdeterminowanej, by przeżyć odważnie swoje życie, gotowej na swój pierwszy raz, złamane serce, dramaty rodzinne – na wszystko.

Claudine kończy szkołę i z radością wkracza w dorosłe życie. Wtedy nagle jej rodzina przestaje istnieć, zamiast wymarzonej podróży z najlepszą przyjaciółką musi zgodzić się na wakacje na odległej wyspie u wybrzeży Georgii i z dnia na dzień pożegnać z przystojnym Wyattem. Claude nie jest jednak pierwszą młodą kobietą w rodzinie, która musi unieść więcej, niż planowała. Postanawia, że odtąd życie będzie się zmieniać pod jej dyktando, a przynajmniej respektować niektóre jej decyzje. Wkrótce dowie się, że gorąca wyspa ma swoje sekrety, burzliwą historię i deprymującą faunę. Ma też dla niej niespodzianki, w tym tę jedną, na którą nigdy nie jesteśmy gotowi.

Opowieść o miłości, dorastaniu do prawdy o sobie i o sile podnoszenia się z ziemi, nawet gdy ta usuwa się spod nóg. Historia dziewczyny, która uczy się pisać swoje życie i której nic już nie powstrzyma.

Kategoria: Young Adult
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-293-2
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

8 dni do końca szkoły

Otwie­ram oczy zaplą­tana w pościel, książki leżą na pod­ło­dze grzbie­tami do góry. Bez patrze­nia na zega­rek wiem, że jestem spóź­niona. Wyska­kuję z łóżka, jedną nogą wciąż zamo­tana w prze­ście­ra­dło, i ląduję na twa­rzy. Leżę tak chwilę. Zamy­kam oczy. Zasta­na­wiam się, czy mogę uda­wać, że zemdla­łam, i prze­ko­nać mamę, by pozwo­liła mi olać dziś szkołę i zostać w domu.

Bar­dzo tu spo­koj­nie na pod­ło­dze.

Ale też tro­chę śmier­dzi. Otwie­ram oko i widzę coś na dywa­nie. Pew­nie jakiś koci sma­ko­łyk Raya. Odwra­cam głowę, po dru­giej stro­nie jest tro­chę lepiej, ale zaraz sły­szę dźwięk klak­sonu. Tata.

Zry­wam się więc, bo wiem, że będzie wci­skać ten głupi klak­son, aż znajdę się w samo­cho­dzie. Nie umiem zna­leźć jed­nej książki i jed­nego buta, mam złe włosy i złe ciu­chy, a przede wszyst­kim ja czuję się źle we wła­snej skó­rze. Szkoda, że nie uro­dzi­łam się Fran­cuzką. Gdy­bym nią była, wszystko byłoby super: była­bym wytworna oraz non­sza­lancka i jeź­dzi­ła­bym do szkoły na rowe­rze, takim z koszy­kiem. Gdy­bym miesz­kała w Paryżu zamiast w Mary Grove w Ohio, te bale­riny lepiej by paso­wały do tej spód­nicy, włosy nie byłyby takie straszne, w ogóle ja sama była­bym bar­dziej do rze­czy.

Gra­molę się do pokoju rodzi­ców. W sza­fie mamy panują ład i porzą­dek, ale bra­kuje tam dys­cy­pliny wła­ści­wej sza­fie taty, gdzie wszystko jest czarne, szare lub gra­na­towe, poukła­dane kolo­rami, któ­rych tata nie odróż­nia. W ten spo­sób nie musi cią­gle pytać „to zie­lony czy brą­zowy?”. Szpe­ram na gór­nej półce i po szu­fla­dach, szu­ka­jąc kon­kret­nej koszulki – sta­rego tiszertu z Nirvaną. Zawsze go pod­kra­dam, a tata pod­krada go z powro­tem. Ale teraz ni­gdzie go nie ma.

Staję w drzwiach i krzy­czę w kie­runku scho­dów do mamy:

– Gdzie jest koszulka taty z Nirvaną?! – Zde­cy­do­wa­łam, że dzi­siaj ta albo żadna.

Cze­kam dwie, trzy, potem cztery sekudy, ale jedyną odpo­wie­dzią jest kolejny dźwięk klak­sonu. Wpa­dam do swo­jego pokoju, chwy­tam pierw­szą lep­szą koszulkę i prędko wkła­dam, cho­ciaż nie nosi­łam jej od wcze­snej pod­sta­wówki. Świnka Piggy w bro­ka­cie.

W drzwiach mama mówi:

– Przy­jadę po cie­bie, jeśli Saz nie będzie mogła cię przy­wieźć.

Moja mama jest zapra­co­waną i znaną pisarką, autorką powie­ści histo­rycz­nych, w ogóle róż­nych ksią­żek zwią­za­nych z histo­rią, ale zawsze ma czas dla mnie. W zeszłym roku prze­ro­bi­li­śmy dla niej pokój gościnny na pra­cow­nię. Tata spę­dził dwa dni, budu­jąc wyso­kie do sufitu regały na jej ogromny księ­go­zbiór badaw­czy.

Musiała coś dostrzec w mojej twa­rzy, bo kła­dzie mi rękę na ramie­niu i mówi:

– Hej, będzie dobrze.

Ma na myśli moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Suzanne Bak­shi (znaną jako Saz) i mnie – że dalej będziemy się przy­jaź­nić, cho­ciaż szkoła się koń­czy, idziemy na stu­dia i w ogóle zaczy­namy całe to przy­szłe życie. Czuję, jak cie­pła, kojąca ener­gia mamy osiada mi na ramie­niu niczym ptak na drze­wie, potem przez ręce wnika w całe moje ciało aż do krwio­biegu. To jedna z tych rze­czy, które mama potrafi dosko­nale: każ­demu popra­wia samo­po­czu­cie.

W samo­cho­dzie widzę, że tata ma pod mary­narką koszulkę Radio­head, co ozna­cza, że Nirvana jest w pra­niu. Notuję z tyłu głowy, żeby wydo­być ją stam­tąd po powro­cie w celu wło­że­nia na imprezę dziś wie­czo­rem.

Przez pierw­sze trzy, cztery minuty nie roz­ma­wiamy, ale to nor­malne. W odróż­nie­niu od mamy nie jeste­śmy z tatą ran­nymi ptasz­kami i w dro­dze do szkoły lubimy trwać w czymś, co on nazywa „towa­rzy­ską ciszą”, a czego Saz nie uznaje i dla­tego wła­śnie nie jeż­dżę z nią.

Gapię się przez szybę na niskie ciemne chmury, które jak żałob­nicy gro­ma­dzą się nad kole­dżem, gdzie tata pra­cuje w admi­ni­stra­cji. Nie zapo­wia­dali desz­czu, ale wygląda, jakby miało padać, co mnie mar­twi ze względu na dzi­siej­szą imprezę u Trenta Dugana. Week­endy zazwy­czaj spę­dzam z Saz, jeż­dżąc po mie­ście i szu­ka­jąc roz­rywki, ale ten week­end ma być inny. Ostat­nia ofi­cjalna impreza przed koń­cem roku i szkoły w ogóle.

Tata mija liceum i zjeż­dża przez most na ulicy Głów­nej do cen­trum Mary Grove, na które składa się jakieś dzie­sięć prze­cznic skle­pów wzdłuż bru­ko­wa­nych ulic, nazy­wa­nych tu Pro­me­nadą. Ze zgrzy­tem zatrzy­muje się przy zachod­nim krańcu ulicy, gdzie prze­cho­dzi ona w zaułek kocich łbów oraz fon­tann, i bie­gnie do ciast­karni Joy Ann, pod­czas gdy ja wysy­łam Saz zdję­cie szyldu z pyta­niem: Kogo lubisz naj­bar­dziej?

Odpo­wiada natych­miast: Cie­bie!

Dwie minuty póź­niej tata leci z powro­tem do samo­chodu, trium­fal­nie wzno­sząc białą torbę. Wsiada, zatrza­skuje drzwi i rzuca mi torbę z naszym sta­łym zesta­wem: cze­ko­la­dowa babeczka dla Saz i pół kilo mar­ga­re­tek dla nas dwojga, które pochła­niamy w dro­dze do szkoły. To nasz sekretny poranny rytuał, odkąd skoń­czy­łam dwa­na­ście lat.

Zaja­dam, patrząc na ciemne chmury.

– Chyba będzie padać.

– Nie będzie – mówi tata. Kie­dyś podob­nym tonem powie­dział: „Nie ude­rzy cię” o Damia­nie Gre­enie, który w trze­ciej kla­sie gro­ził, że wal­nie mnie w twarz, bo nie pozwo­li­łam mu od sie­bie ścią­gać. „Nie ude­rzy cię” – a zna­czyło to tyle, że tata przyj­dzie do szkoły, jeśli zaj­dzie potrzeba, i sam wal­nie Damiana, ponie­waż nikt nie będzie zadzie­rał z jego córeczką, nawet ośmio­la­tek.

– Ale chyba będzie – mówię tylko po to, by jesz­cze raz usły­szeć ten opie­kuń­czy ton, który nasuwa mi na myśl czasy, gdy mia­łam pięć, sześć, sie­dem lat i tata nosił mnie jesz­cze wszę­dzie na barana.

– Nie będzie – powta­rza tata.

Na pierw­szej lek­cji mam naukę twór­czego pisa­nia. Po zaję­ciach pan Russo, nauczy­ciel, zatrzy­muje mnie i mówi:

– Jeśli naprawdę chcesz pisać, w co wie­rzę, będziesz musiała wszystko z sie­bie wyrzu­cić, wysta­wić na widok, żeby­śmy mogli poczuć to co ty. Wydaje się, że wciąż coś dusisz w sobie, Clau­dine.

Ma też dla mnie kilka cie­płych słów, ale zapa­mię­tam tylko to: wydaje mu się, że nie potra­fię czuć. Cie­kawe, jak łatwo zapa­mię­tu­jemy złe rze­czy, a te dobre cza­sem gdzieś gubimy. Opusz­czam klasę, mówiąc sobie, że pan Russo zupeł­nie mnie nie zna i nie wie, co potra­fię. Nie ma poję­cia, że pra­cuję nad swoją pierw­szą powie­ścią i że kie­dyś będę sławną pisarką, że poma­gam mamie w jej pisar­skich przy­go­to­wa­niach, odkąd skoń­czy­łam dzie­sięć lat, i że wtedy też zaczę­łam pisać opo­wia­da­nia. Nie wie, że w nich wła­śnie wyrzu­cam z sie­bie wszystko.

W dro­dze na trze­cią lek­cję zatrzy­muje mnie przy szafce Shane Wal­ler, chło­pak, z któ­rym cho­dzę pra­wie od dwóch mie­sięcy.

– Przy­je­chać po cie­bie przed imprezą Trenta?

Shane ład­nie pach­nie i potrafi być zabawny, jeśli włoży w to tro­chę wysiłku. Te cechy do spółki z moimi buzu­ją­cymi hor­mo­nami odpo­wia­dają za to, że jeste­śmy razem.

– Jadę z Saz – odpo­wia­dam – ale zoba­czymy się na miej­scu.

Shane’owi to pasuje, bo odkąd skoń­czy­łam pięt­na­ście lat, tata każe wszyst­kim chło­pa­kom cze­kać na mnie na zewnątrz, nawet w środku zabój­czej zimy typo­wej dla Ohio. To dla­tego, że sam był kie­dyś nasto­let­nim chło­pa­kiem i wie, co im cho­dzi po gło­wie. A przede wszyst­kim chce, by oni wie­dzieli, że on wie, co im cho­dzi po gło­wie.

– No to do zoba­cze­nia, mała – odzywa się Shane.

A ja, chcąc udo­wod­nić sobie, panu Russo i całemu liceum w Mary Grove, że jestem żywą i pełną emo­cji osobą, robię coś, czego ni­gdy nie robi­łam: całuję go na środku kory­ta­rza.

Kiedy odry­wamy się od sie­bie, czuję jego oddech przy uchu, gdy mówi:

– Nie mogę się docze­kać.

Wiem, że myśli – ma nadzieję – że będziemy upra­wiać seks. Od dwóch mie­sięcy liczy, że w końcu znu­dzi mi się dzie­wic­two i „oddam je” jemu. (Tak to okre­śla – jak gdyby moje dzie­wic­two sta­no­wiło jego wła­sność).

Mówię o tym Saz przy lan­czu, a ona zanosi się home­ryc­kim śmie­chem, zarzu­ca­jąc ciem­nymi wło­sami i wzno­sząc toast butelką wody:

– Powo­dze­nia, Shane!

Obie wiemy, że jest tylko jeden chło­pak w Mary Grove w sta­nie Ohio, z któ­rym chcia­ła­bym prze­żyć swój pierw­szy raz, i nie jest nim Shane Wal­ler. Cho­ciaż powta­rzam sobie, że może pew­nego dnia Shane powie coś szcze­gól­nie zabaw­nego, a ja tak bar­dzo zatracę się w jego zapa­chu, że zmie­nię zda­nie i jed­nak się z nim prze­śpię. Nie sądzę, by Shane był tym jedy­nym, ale cza­sem chcia­ła­bym, by nim był.

Mniej wię­cej coś takiego wyra­żam na głos:

– Ni­gdy nie wia­domo, potrafi być naprawdę zabawny.

– Potrafi być tro­chę śmieszny – odpo­wiada Saz, zbie­ra­jąc i przy­trzy­mu­jąc nad głową bujne, pro­ste włosy, które uważa za dopust boży i które na prze­mian ścina i zapusz­cza.

– Byłoby tak źle, gdyby to był on?

– Tak – mówi nasza przy­ja­ciółka Alan­nis Vega-Tor­res i rzuca się na krze­sło obok mnie. Wyj­muje z ple­caka napój gazo­wany, bato­nik pro­te­inowy i kilka gumek do wło­sów, które wrę­cza Saz. – A tak przy oka­zji, nie liczy się jako utrata dzie­wic­twa, jeśli nie prze­rwie ci błony dzie­wi­czej. Ja za pierw­szym razem krwa­wi­łam jak pro­się.

– Nie­prawda – mówię. – Błona dzie­wi­cza wcale nie pęka, jest to szko­dliwy i głupi mit. Nie każda krwawi, powiem wię­cej, nawet nie wszyst­kie dziew­czyny mają błonę dzie­wi­czą. Nie bądź taka hete­ro­nor­ma­tywna. Dzie­wic­two to durny patriar­chalny wymysł.

Saz pod­nosi rękę, a ja przy­bi­jam z nią piątkę. Ale cho­ciaż wie­rzę w to, co mówię, bar­dzo chcę już upra­wiać seks. Już w sen­sie teraz.

Nasza przy­ja­ciółka Mara Choi siada naprze­ciw Alan­nis. Ma na sobie krzywo zapięty kar­di­gan, a z jej ple­caka wysy­pują się tam­pony i szminki, ponie­waż Mara żyje w sta­nie per­ma­nent­nego cha­osu z wyjąt­kiem chwil, które spę­dza ze swoją poukła­daną kore­ań­ską bab­cią. Znika teraz pod sto­łem, zbie­ra­jąc roz­sy­pane rze­czy.

– Cie­ka­wostka – mówi. – Wie­dzia­ły­ście, że można sobie zamó­wić błonę dzie­wi­czą w necie? Jest taka strona o nazwie Hymen, gdzie twier­dzą, że mogą ci zwró­cić błonę dzie­wi­czą w pięć minut. – Mara nur­kuje po tele­fon i zaczyna szu­kać w prze­glą­darce.

– Poważ­nie? – Saz patrzy na mnie z wyra­zem twa­rzy mówią­cym „Ach, te dwie!”. Rzu­cam jej poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie, a Mara zaczyna czy­tać ze strony Hymen:

– Piszą tu, że uży­wają medycz­nego czer­wo­nego barw­nika, który wygląda jak ludzka krew. A! I jesz­cze że są „ory­gi­nalną i spraw­dzoną marką pro­du­ku­jącą sztuczne błony dzie­wi­cze”.

– Nie­źle, być zna­nym z cze­goś takiego – komen­tuje Saz.

– To jesz­cze nic – mówi Alan­nis. – Czy­ta­łam, że dziew­czyny w Chi­nach płacą sie­dem­set dola­rów za chi­rur­giczne rekon­struk­cje dzie­wic­twa.

Prze­ry­wam jedze­nie, bo cho­ciaż mam obse­sję na punk­cie seksu, pomysł, że można wyce­nić dzie­wic­two, wydaje mi się, łagod­nie rzecz ujmu­jąc, nie­do­rzeczny.

– Ta cała kon­cep­cja dzie­wic­twa jest po pro­stu prze­sta­rzała – stwier­dzam. – Tak jakby liczył się tylko seks wagi­nalny mię­dzy kobietą i męż­czy­zną. Tym­cza­sem jakieś dwa­dzie­ścia pro­cent Ame­ry­ka­nów czuje, że mie­ści się gdzieś poza zde­cy­do­waną hete­ro­sek­su­al­no­ścią. Dla­czego więc jeste­śmy wciąż zafik­so­wani na punk­cie pierw­szego razu, który kobieta prze­żywa z męż­czy­zną? I dla­czego u dziew­czyny bycie dzie­wicą to w ogóle taka wielka sprawa? – pytam. – Ludzie nie pod­nie­cają się tak utratą dzie­wic­twa przez face­tów hete­ry­ków – wtedy pią­teczka, wresz­cie jesteś męż­czy­zną, brawo. Nie sie­dzą potem w necie i nie zała­mują rąk, szu­ka­jąc czę­ści zamien­nych.

Saz pry­cha, a ja się nakrę­cam:

– I jesz­cze coś. Zauwa­ży­ły­ście, jak ludzie mówią o dzie­wic­twie? Jakby sta­no­wiło czy­jąś wła­sność? Ktoś je „zabiera” i nagle należy ono do kogoś innego. „Utra­ciła je”, „oddała”, „zabra­nie dzie­wic­twa”, „zgu­bie­nie wianka”, „deflo­ra­cja”…

– „Deflo­ra­cja? – Mara gapi się na mnie znad tele­fonu. – Kto mówi „deflo­ra­cja”?!

– Dzie­wice – odpo­wiada Alan­nis, uno­sząc swoje wypie­lę­gno­wane brwi i patrząc na mnie. Alan­nis Gyalene Cata­lina Vega-Tor­res upra­wia seks od dzie­wią­tej klasy.

– Dla­czego zawsze mnie wyty­ka­cie? – Macham w kie­runku Saz, mojej sio­stry w cno­cie. Kiedy mia­ły­śmy po dzie­sięć lat, obie­ca­ły­śmy sobie wspól­nie świę­to­wać kamie­nie milowe naszego życia, włącz­nie z zako­cha­niem się i pierw­szym poważ­nym związ­kiem (który rzecz jasna obej­mo­wałby seks), żeby ni­gdy nie zosta­wiać tej dru­giej w tyle. Taki był nasz pomysł na to, żeby zawsze sta­wiać przy­ja­ciółkę na pierw­szym miej­scu i nie pozwo­lić innym nas poróż­nić. Alan­nis kle­pie mnie po dłoni, jak­bym była bied­nym zagu­bio­nym dziec­kiem, a Mara znów wbija wzrok w tele­fon.

– Wystar­czy trzy­dzie­ści dola­rów, by „cof­nąć czas i znów usły­szeć fajer­werki w sypialni” – czyta Mara i to nas kom­plet­nie roz­wala.

– Za fajer­werki w sypialni! – mówi Saz i nasza czwórka wznosi toast pusz­kami i butel­kami.

A potem zapo­mi­namy o sztucz­nych bło­nach oraz dzie­wic­twie i gapimy się, jak Kri­stin McNish, niczym reklama spo­łeczna wyświe­tlona w samą porę, prze­cho­dzi przez sto­łówkę z unie­sioną głową i wydat­nym, nie­po­zo­sta­wia­ją­cym wąt­pli­wo­ści brzu­chem.

W domu prze­szu­kuję pra­nie, ale Nirvany ni­gdzie nie ma. Znaj­duję czarną mini­su­kienkę i narzu­cam na nią koszulkę taty z Ramo­nes. Na obiad zama­wiamy z mamą pizzę, bo tata pra­cuje, a to on jest w rodzi­nie kucha­rzem. Spe­cja­li­zuje się w skom­pli­ko­wa­nych daniach z ide­al­nie dobraną muzyką oraz winem. Saz uwiel­bia jeść u mnie, bo pra­wie zawsze posi­łek jest wyda­rze­niem, ale ja lubię jeść u niej. Rodzina Bak­shi jada przy ladzie w kuchni albo przed tele­wi­zo­rem: dania na wynos, fast foody, maka­ron z serem marki Kraft z pudełka – naj­lep­sza rzecz pod słoń­cem, na którą nie mam szans w domu, chyba że sama sobie ugo­tuję. Tata odma­wia przy­rzą­dza­nia cze­go­kol­wiek, co wymaga doda­nia sera w proszku.

Kiedy otwie­ram drzwi dorę­czy­cie­lowi, któ­rego Saz nazywa „wred­nym Jakiem”, cho­ciaż ma na imię Mat­thew i wcale nie jest wredny, mówię „No cześć” tak uwo­dzi­ciel­sko, jak tylko potra­fię.

– Zabra­kło piwa imbi­ro­wego, więc przy­wio­złem sprite’a – odpo­wiada.

Póź­niej tego samego wie­czoru leżę pod Shane’em Wal­le­rem w sto­dole Trenta Dugana. Zmy­sły mam wyostrzone, zatra­cam się w zapa­chu i cie­ple skóry Shane’a. Myślę: „Może wła­śnie teraz, może stracę ją tutaj”.

Wła­śnie to lubię w piesz­czo­tach i cało­wa­niu się z kimś: moż­li­wość, że to może być ten. Snop świa­tła, muzyka, miłość spływa na nas wszyst­kich. Nie żebym była jakoś spe­cjal­nie doświad­czona, zwłasz­cza w porów­na­niu z Alan­nis. Ofi­cjal­nie mam na kon­cie parę ręcz­nych robó­tek, trzy czy cztery porażki w robie­niu loda i pięć i pół orga­zmu, nie licząc tych, które zapew­ni­łam sobie sama. Zada­łam się w sumie z trzema chło­pa­kami, łącz­nie z tym.

Shane mnie całuje, a jego ręce są wszę­dzie. „Tak, dobrze, wła­śnie tam” – mówię w myślach. Cało­wa­nie jest dla mojej przy­jem­no­ści, bo Shane’owi, podob­nie jak więk­szo­ści face­tów w liceum w Mary Grove, cho­dzi głów­nie o to, co wykra­cza poza poca­łunki. Jego celem, jak zawsze, jest dostać się do moich maj­tek. Ja to wiem i on to wie, i będzie teraz cało­wał mnie przez jakiś czas, żeby dopiąć swego, więc mu na to pozwolę, bo jest w tym naprawdę dobry, a ja bar­dzo lubię się cało­wać.

Potem już tylko łapie mnie tu i tam, i to działa, bo tak ewi­dent­nie sza­leje za mną, że sama zaczy­nam tro­chę za sobą sza­leć.

Myślę: „Nie pozwól, by to zaszło za daleko”, nawet kiedy poma­gam mu roz­piąć roz­po­rek. Za chwilę znów się cału­jemy, coraz moc­niej i moc­niej, aż czuję, jakby miał wcią­gnąć mój język, usta i całą mnie, i w tej chwili wła­śnie tego pra­gnę, bo moje ciało przy­wiera do niego, chcąc poczuć wię­cej. Jed­no­cze­śnie zatra­cam się i czuję moc. „Na co cze­kasz?”

W uchu mam język Shane’a, ale wciąż sły­szę muzykę. Śmie­chy. Ktoś coś krzy­czy. Naj­pierw jest przy­jem­nie, ale za chwilę wil­goć zatyka mi ucho. Chcę go ode­pchnąć i wytrzą­snąć ślinę z ucha, ale Shane się odzywa:

– Boże, jesteś taka sek­sowna.

Raczej nie słynę z bycia sek­sowną, więc całuję go dalej. Ale potem nagle nie mogę pogo­dzić się z fak­tem, że robimy to w sto­dole. Naj­pierw myślę: „Spoko, cał­kiem ostro, patrz­cie i podzi­wiaj­cie!” – ale teraz jakoś bra­kuje mi prze­ko­na­nia. Wyobra­żam sobie, że sta­nie się to tutaj, w tej sto­dole, z Shane’em Wal­le­rem, ale cho­ciaż fan­ta­zjo­wa­łam na temat pierw­szego seksu wie­lo­krot­nie, ani razu nie widzia­łam się wów­czas w obórce.

Potem Shane szar­pie za moją bie­li­znę, roz­ga­nia­jąc te myśli. Zosta­jemy tylko my dwoje, pra­wie nadzy, na tym całym sia­nie, które wbija mi się w ciało jak małe zaostrzone ołówki. Zabawne, że nie zauwa­ży­łam wcze­śniej tego siana – dałam się porwać doty­kowi naszych ciał i iskier­kom, które wybu­chają mię­dzy nami, gro­żąc poża­rem sto­doły. Nie pierw­szy raz jestem pra­wie naga z Shane’em Wal­le­rem, ale pierw­szy raz dzieje się to w sto­dole. Czuję się, jak­bym była pijana, i w głębi duszy oba­wiam się, że skoro potra­fię się pod­nie­cić w takich oko­licz­no­ściach – kiedy słoma mnie kłuje, a nawa­leni kole­dzy wrzesz­czą na zewnątrz – praw­do­po­dob­nie w kole­dżu prze­śpię się ze zbyt wie­loma chło­pa­kami. Bo poca­łunki i piesz­czoty są takie przy­jemne, nawet jeśli nie jest się zako­cha­nym. Cza­sami cho­dzi tylko o jego oczy, cza­sem usta albo dło­nie, lub to wszystko razem. Cza­sem to wystar­cza.

Dło­nie Shane’a suną w dół, a ta odpo­wie­dzialna i myśląca część mnie, która chce zacho­wać sie­bie dla nie­ja­kiego Wyatta Jonesa, wyco­fuje się men­tal­nie w siano, mimo że fizycz­nie na­dal jestem w akcji. Pró­buję się znowu w nim zatra­cić, ale czuję jedy­nie setki sło­mia­nych igieł wbi­ja­ją­cych mi się w plecy i iskry jakoś gasną. Zostaje po nich tylko dymek i odle­gły zapach spa­le­ni­zny.

Nagle czuję coś twar­dego i mokrego na udzie i uno­szę ciało, żeby nie mógł go wsa­dzić.

– Claude…

Głos ma stłu­miony, jakby roz­ko­ja­rzony, i moje imię brzmi jak „Clod”, czego nie­na­wi­dzę. Przez moment żal mi go, bo wcale nie zamie­rza­łam upra­wiać z nim seksu – takie sytu­acje zawsze koń­czą się tak samo: Shane spusz­cza się przed sie­bie, na sie­bie, w koszulkę lub na moje udo.

Saz twier­dzi, że dobrze mi ze swoim dzie­wic­twem niczym Rosz­punce w wieży. Że wypusz­czam włosy przez okno aku­rat na tyle, by nacie­szyć się tym, jak ład­nie lśnią, a ich blask sku­tecz­nie ośle­pia bied­nego dupka, który stoi na dole. Potem jed­nak wcią­gam je z powro­tem do środka. I może fak­tycz­nie taki stan rze­czy mi odpo­wiada, nawet nie dla­tego, że cze­kam na Wyatta Jonesa, ale ponie­waż moje życie jest bez­pieczne, Saz i ja się przy­jaź­nimy, lubię swo­ich rodzi­ców i nie muszę nikomu niczego udo­wad­niać. To moje ciało i mogę z nim zro­bić, co zechcę.

Shane gapi się na mnie, prze­wra­ca­jąc oczami, oddy­cha coraz szyb­ciej i ociera się o moją nogę jak pies. Przez szparę w drzwiach na jego twarz pada świa­tło księ­życa. Muszę to przy­znać: jest cał­kiem przy­stojny i przy­jem­nie pach­nie. I nie wie­dzieć czemu podo­bam mu się. Jak na razie może sądzić, że dalej jestem w grze: nie kaza­łam mu prze­stać ani go nie ode­pchnę­łam. Do momentu, jak zjeż­dża nieco z mojej nogi.

– Zwol­nij, kow­boju.

Powie swoim kole­gom, że tylko pro­wo­kuję albo że to zro­bi­li­śmy. Chcia­ła­bym umieć wytłu­ma­czyć, że nie cho­dzi o pro­wo­ko­wa­nie ani o sam akt, ale o poten­cjal­ność. O „nie­mal”. Że może tym razem, może to wła­śnie ten. Chcę mu powie­dzieć: „Dzięki mnie przez kilka chwil wykra­czasz poza samego sie­bie, ja też prze­ra­stam samą sie­bie, wykra­czamy razem poza tę sto­dołę, bo wszystko spro­wa­dza się do całej tej poten­cjal­no­ści, do nie­mal i kto wie”.

Ale nie można wytłu­ma­czyć poję­cia potan­cjal­no­ści face­towi takiemu jak Shane, więc wysu­wam się nieco spod niego, a wtedy on stęka i eks­plo­duje. Na wnę­trze mojego uda. I wtedy wła­śnie zaczy­nam pani­ko­wać, bo wydaje mi się, że tro­chę tra­fiło mi do środka, więc wypeł­zam szybko, odpy­cha­jąc go od sie­bie.

Jęczy znowu i osuwa się na siano. Wycie­ram się jego koszulką, potem popra­wiam pod­cią­gniętą do góry sukienkę, wygła­dzam ją i już pra­wie sły­szę, co powiem Saz – dow­cipny komen­ta­rzyk do sytu­acji, spe­cjal­nie na jej uży­tek: „W odróż­nie­niu od naszych kole­gów i kole­ża­nek z tych wiej­skich obsza­rów, nie sądzę, bym miała pre­dys­po­zy­cje do seksu na sia­nie”.

Wstaję i zaga­jam roz­mowę:

– Wiesz, że Niemcy mieli kie­dyś słowo na męską dzie­wicę? Jüngling. Czyż nie brzmi to, jakby ozna­czało coś wręcz prze­ciw­nego? – Bywam istną ency­klo­pe­dią „dzie­wi­czych” cie­ka­wo­stek, zwłasz­cza w nie­zręcz­nych sytu­acjach, kiedy nie wiem, co powie­dzieć.

Shane odzywa się spo­śród słomy:

– Wiesz, jesteś jak zestaw pude­łek. Kiedy otwie­ram jedno, w środku jest kolejne, a potem jesz­cze jedno cho­lerne pudełko, i nie wydaje mi się, żebym kie­dy­kol­wiek był w sta­nie otwo­rzyć wszyst­kie z nich.

Wstaje, wciąga dżinsy, wkłada mokrą, zmiętą koszulkę. Patrzy na plamę.

– Prze­pra­szam – mówię.

– To moja koszulka ze Snoop Dog­giem, Jezu, Claude! – „Clod”.

– Myślę, że lepiej będzie, jak zosta­niemy przy­ja­ciółmi – mówię. „Lepiej mieć zbyt wiele pude­łek niż za mało”.

– Co ty powiesz – odpo­wiada Shane i zosta­wia mnie samą.

Przy sta­rym, wybla­kłym stole pik­ni­ko­wym Saz roz­ma­wia z grupką ludzi. Wśród nich są Alan­nis i Mara, a także Yvonne Brit­tain-Muir, która jest instru­men­ta­listką i gamerką, oraz jej odwieczna dziew­czyna Leah Basco. Przez ostat­nich parę tygo­dni Saz i ja wyobra­ża­ły­śmy sobie każdy moż­liwy sce­na­riusz, w któ­rym Yvonne rzuca Leah i wyznaje Saz dozgonną miłość. Albo przy­naj­mniej godzi się na seks.

Jeden z chło­pa­ków podaje dalej jointa, inny opo­wiada długą histo­rię o tym, jak poszedł na jakąś imprezę w kole­dżu. Leah, która wygląda w tych ciem­no­ściach jak duch: blada, z dłu­gimi jasnymi wło­sami zafar­bo­wa­nymi na nie­bie­sko na koń­cach, wyciąga ręce do Yvonne i udają się razem w stronę sto­doły nie­pra­wo­ści. Saz patrzy za nimi, jakby wła­śnie prze­je­chały jej psa.

– Chcesz wra­cać? – pytam, choć nie ma jesz­cze dwu­dzie­stej trze­ciej.

– Ze wszyst­kich sił.

Obej­muję ją i ruszamy przez pole w kie­runku domu i dłu­giego żwi­ro­wego pod­jazdu, gdzie zapar­ko­wa­ły­śmy. Śpie­wam Saz pod­no­szącą na duchu pio­senkę, którą wymy­śli­ły­śmy, kiedy mia­ły­śmy po dzie­sięć lat: „Lody, lody, zimne lody, wybiją ci ją szybko z głowy, głowy”.

Ktoś się do nas zbliża, a Saz zdziela mnie z łok­cia, mówiąc:

– Prze­stań, wariatko, zanim nas usły­szą.

Śpie­wam więc gło­śniej, a potem ten ktoś wyła­nia się z ciem­no­ści i jest to oczy­wi­ście Wyatt Jones. Od razu zapo­mi­nam o Saz, Yvonne, Sha­nie, pudeł­kach i o wszyst­kim, co było wcze­śniej.

Wyatt nie­długo wyjeż­dża na drugi koniec kraju, na koniec świata, do Kali­for­nii, do dziew­cząt z dłu­gimi falu­ją­cymi wło­sami i w let­nich sukien­kach. To spra­wia, że wydaje się wyż­szy od nas wszyst­kich i odle­gły. Saz i ja też mia­ły­śmy jechać do Kali­for­nii, a ja spo­tka­ła­bym go tam i pozna­li­by­śmy się bli­żej, oboje spoza tego obcego świata. Począt­kowo połą­czy­łoby nas nasze nie­szczę­sne środ­ko­wo­za­chod­nie pocho­dze­nie, a potem, jako dwoje doro­słych, świa­to­wych ludzi zro­zu­mie­li­by­śmy, że jeste­śmy dla sie­bie stwo­rzeni.

Wyatt łapie moje spoj­rze­nie i ugi­nają się pode mną kolana. Plotka głosi, że mu się podo­bam. Że chciał mnie zapro­sić na bal matu­ralny, ale był zbyt nie­śmiały. Że on i jego trzech przy­ja­ciół dwa mie­siące temu nie bez powodu owi­nęli mój dom papie­rem toa­le­to­wym. Że byłam dla niego kimś szcze­gól­nym. Dopóki mój tata, mara­toń­czyk, nie prze­rwał im i nie zaczął ich ści­gać na pie­chotę po osie­dlu. Odry­wam wzrok i patrzę teraz na swoje stopy, bo to wspo­mnie­nie jest na­dal upo­ka­rza­jące.

– Cześć – mówi.

– Cześć – odpo­wia­dam.

Zmu­szam się, by spoj­rzeć na niego. Ma prze­pastne brą­zowe oczy i jasno­brą­zową skórę, sze­ro­kie bary i uśmiech na twa­rzy. Cho­ciaż usta wciąż jesz­cze mnie mro­wią od cało­wa­nia sprzed paru minut, pra­gnę, by mnie doty­kał.

– Wycho­dzisz?

– Tak.

– Szkoda. – Uśmie­cha się pro­mien­nie i ośle­pia mnie jak słońce. Wszystko prócz nas dwojga bled­nie. Jego tata jest czarny, mama była biała. Zmarła, kiedy był zupeł­nie mały. Wyatt jej nie pamięta, ale powta­rza, że to po niej ma ten uśmiech.

Mówi coś jesz­cze, ale zagłu­szają to śmie­chy, muzyka, czyjś krzyk. Odwra­camy się jed­no­cze­śnie. To Kayla Rosen­thal, która zawsze wrzesz­czy na impre­zach. Stoi na sto­liku pik­ni­ko­wym, macha­jąc drin­kiem niczym czło­wiek-zra­szacz. Wyatt wska­zuje ją ruchem głowy.

– I ona dostała sty­pen­dium w Notre Dame.

Śmieję się, tro­chę zbyt gło­śno.

– Przy­szłaś z Wal­le­rem? – pyta.

– Nie, ale jest gdzieś tutaj. – Macham nie­dbale ręką, mając nadzieję, że tych pięć słów suge­ruje to, co powi­nien wie­dzieć: „Nie obcho­dzi mnie, gdzie jest, bo jest dla mnie nikim. Liczysz się tylko ty, Wyatt, zawsze tylko ty”.

Znowu kiwa głową, jakby to roz­wa­żał.

– Hej, gra­tu­luję nomi­na­cji do otwar­cia roz­da­nia dyplo­mów.

– Dzięki.

– Czy to zna­czy, że ty też wygło­sisz mowę?

– Krót­szą, ow­szem. Jasmine Ramundo ma mówić przez całe dzie­sięć minut, ale ja tylko przez pięć.

– Nie mogę się docze­kać, aż ją usły­szę. – Uśmie­cha się sze­roko, a potem robi coś, co zawsze wywo­łuje u mnie dresz­cze: wpa­truje się w zie­mię, jakby było tam coś głęb­szego i waż­nego. Spo­gląda na mnie. – Będziesz tu latem?

– Tak.

– Ja też.

Gapimy się na sie­bie nawza­jem, czuję gorąco na twa­rzy, a w gło­wie mam tylko jedno: „Chcę, żebyś był moim pierw­szym, Wyat­cie Jones. Jeśli mnie teraz popro­sisz, żebym poszła do sto­doły, to pognam tam z tobą i będę goła, już prze­stę­pu­jąc próg”.

Sły­szę, jak odka­słuje. Odwraca wzrok. Zerka w górę. Uśmie­cha się.

– To na razie.

– Na razie.

Odcho­dzi, i naraz to zwy­kła impreza ze zwy­kłymi ludźmi, a ja jestem jed­nym z nich.

– Możemy zostać.

Odwra­cam się i widzę Saz. „Skąd się tu wzię­łaś?” Ale cho­ciaż chcę zostać, to widzę jej minę.

– Nie ma mowy. – Przy­ja­ciele na pierw­szym miej­scu. Zawsze. Idziemy do samo­chodu, a ja śpie­wam dalej przez całą drogę.

Jakąś godzinę póź­niej leżę w łóżku i myślę o Wyat­cie Jone­sie. O wszyst­kich nie­przy­zwo­itych rze­czach, które chcę, żeby mi zro­bił. Mój pokój prze­peł­nia noc, jedy­nie księ­życ go roz­świe­tla.

Zamy­kam oczy i jestem na­dal sobą, leżę w pościeli w żółte sto­krotki, w gra­na­to­wej piża­mie, którą dosta­łam na ostat­nie uro­dziny. Wszę­dzie leżą książki, bo odkąd skoń­czy­łam sześć lat, lubię się w nich zagrze­by­wać.

Więc na­dal jestem sobą, ale teraz leżę pod Wyat­tem Jone­sem. Wyatt Jones, te jego nogi jak u pił­ka­rza i bary jak u pły­waka, włosy pach­nące chlo­rem i słoń­cem. Wyatt Jones, któ­rego spoj­rze­nie pali. Jest nade mną. Pode mną. Jego skóra przy­lega do mojej. Moje usta do jego.

Pościel dotyka mojego roz­pa­lo­nego ciała, rękę mam tam, gdzie teraz chcę. Roz­ko­puję książki, które spa­dają na pod­łogę. Zaczyna mnie swę­dzieć nos, więc go dra­pię. Włos smyra mnie po czole, więc go zdmu­chuję. Niech to cho­lera.

Oddy­chaj.

Skon­cen­truj się.

Wyatt.

Wyatt.

I oto znowu jest, w swej nagiej chwale.

Wyatt.

Momen­tal­nie czuję na skó­rze setki małych igie­łek.

„Jesteś pewna?” – pyta.

Mimo całej swej urody Wyatt Jones sły­nie z nie­śmia­ło­ści. Kiedy się w ogóle odzywa, sły­chać ją w jego deli­kat­nym, zachryp­nię­tym gło­sie, który przy­wo­dzi na myśl tro­skę i roz­wagę. Zbu­do­wa­łam w sobie cały wewnętrzny świat na jego uży­tek: taki, w któ­rym jest empa­tyczny i wraż­liwy, a jed­no­cze­śnie na tyle silny, by pode­rwać dziew­czynę – kon­kret­nie mnie – i rzu­cić ją na łóżko.

„Tak” – mówię. „Tak!”

„To ty, Claude. Zawsze byłaś tylko ty”.

„Prze­stań gadać, Wyatt, prze­stań natych­miast”.

Igiełki roz­sy­pują się teraz po całym moim ciele, a Wyatt prze­obraża się w chło­paka, któ­rego widzia­łam kie­dyś w samo­lo­cie, tego, co gapił się wprost na mnie, kiedy prze­cho­dził. Teraz jestem w tym samo­lo­cie, prze­brana za ste­war­desę – bar­dzo ele­gancką, taką z lotów mię­dzy­kon­ty­nen­tal­nych: czer­wona szminka, czer­wony mun­du­rek. Albo lepiej gra­na­towy, bo wygląda lepiej z moimi wło­sami w stylu klauna. Idę za nim w kie­runku toa­lety, on wciąga mnie do środka i zamyka drzwi, pod­nosi mnie swo­imi sil­nymi ramio­nami i sadza na umy­walce, a ja obej­muję go nogami.

Kiedy mnie całuje, wpla­ta­jąc dło­nie w moje włosy, zamie­nia się we Wred­nego Jake’a, dostawcę. Jeste­śmy w jego kla­sycz­nym pon­tiaku, który pach­nie pizzą i papie­ro­sami, ale nie zwra­cam na to uwagi, bo zdzie­ramy z sie­bie ubra­nia, a on nagle prze­mie­nia się w pana Darcy’ego. Nie, w pana Roche­stera. Tylko że ja nie jestem Jane Eyre, tylko sobą w jakimś stroju jeź­dziec­kim, a on całuje mnie w świe­tle świec. Jeste­śmy przed komin­kiem, nagle poja­wia się skóra z niedź­wie­dzia, nie jestem pewna dla­czego. Była taka w książce? Patrzę na niedź­wie­dzia, a niedź­wiedź na mnie wzro­kiem mówią­cym „Ty mor­derco!”. I to mnie tak dołuje, że pozby­wam się skóry z niedź­wie­dzia i teraz leżymy na pod­ło­dze, Roche­ster i ja, i jest potwor­nie zimno, bo Thorn­field Hall to w końcu zamek w Anglii. Roche­ster wykom­bi­no­wuje kocyk, ale za późno, odsy­łam go.

I teraz to znowu Wyatt, sunie w moją stronę jak na szkol­nym kory­ta­rzu, wpa­tru­jąc się we mnie tak inten­syw­nie i poważ­nie, że wiem: to jest to. Jeste­śmy w jego pokoju, nie ma jego rodzi­ców i wszystko zwal­nia tak, że sły­szę wła­sny oddech, szybki i krótki, i pra­wie sły­szę jego oddech, kiedy patrzy mi w oczy, i widzę wszystko: jego, mnie, nas odbi­tych w jego źre­ni­cach.

„Claude” – mówi.

Może „Clau­dine”?

„Clau­dine”.

A potem go czuję. Całego. I nie mar­twię się, że jestem gdzieś za mała lub za duża, bo on nawet nie musi mówić „Jesteś piękna”. Już mi to powie­dział.

Jeste­śmy więc razem, Wyatt i ja, bli­żej niż z kim­kol­wiek dotąd byłam, spo­wi­jam go, lgnę do niego i nagle szep­czę „Tak!”, i całe moje ciało unosi się na łóżku. Po pro­stu uno­szę się w powie­trze i wystrze­li­wuję fajer­wer­kami we wszyst­kich kolo­rach. Jestem eks­plo­zją koloru i ognia, mój pokój wiruje w bla­sku. Miliony iskier utrzy­mują mnie w powie­trzu.

Chcę miesz­kać tu w górze, oto­czona tą błysz­czącą burzą świa­teł. Chcę, żeby to trwało wiecz­nie, ale jedna po dru­giej iskierki gasną i umie­rają. Pró­buję je zła­pać i zatrzy­mać, ale czuję, jak deli­kat­nie i powoli opa­dam z powro­tem na łóżko.

Łóżko wchła­nia mnie stop­niowo od stóp do głów, a ja zasty­gam bez­władna i nie­ru­choma.

Otwie­ram oczy i jedyne świa­tło pocho­dzi od księ­życa. Ciało mam cięż­kie, ogrom­nie cięż­kie, czuję, jak zasy­piam w pościeli w sto­krotki, myśląc o tym, że powin­nam była wię­cej się pouczyć na zaję­cia z panem Cal­lu­mem, że nie zna­la­złam tego dru­giego buta i że muszę pamię­tać, by w ponie­dzia­łek oddać Alan­nis jej zie­lony swe­ter. A potem odpły­wam myślami w kie­runku Shane’a, sto­doły i wil­goci na moim udzie. Co jeśli tro­chę dostało mi się do środka i zajdę w ciążę, będę miała dziecko i będę musiała wyjść za Shane’a Wal­lera i zostać w Ohio na zawsze?

Tuż przed zaśnię­ciem, gdy leżę w gra­na­to­wej piża­mie i w pościeli w sto­krotki, przy­po­mina mi się, jak Wyatt mówi „to na razie”, co może zna­czyć wszystko, bo od dziś cały świat jest znów moż­liwy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: