- promocja
- W empik go
Bez zobowiązań - ebook
Bez zobowiązań - ebook
Słodko-gorzka opowieść o niespełnionej miłości i o tym, jak trudno jest znaleźć dobrego kochanka, zwłaszcza gdy jest się atrakcyjną mężatką.
Trzydziestopięcioletnia Katarzyna postanawia zmienić swoje życie, a właściwie tylko jeden jego aspekt – ten najbardziej intymny. Czuje się w życiu niespełniona i pragnie znaleźć kochanka. Poznaje różnych mężczyzn, z niektórymi traci czas, a z niektórymi spotyka się dłużej i intymniej. Poszukuje spełnienia? Seksprzygody są jej potrzebne, chociaż cały czas żyje w kłamstwie.
Czy osiągnie to, czego naprawdę pragnie?
Kategoria: | Erotyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-5749-4 |
Rozmiar pliku: | 2,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katarzyna spojrzała w czyste, błękitne oczy Krzysztofa, który właśnie dorzucił kolejny kubek do piętrzącej się w zlewie sterty brudnych naczyń. Omiotła wzrokiem straszący w kącie kuchni ogromny i zapomniany wór śmieci. Ich wyrzucanie było obowiązkiem Krzysztofa, ale ponieważ wracał z pracy po dziesiątej wieczorem, zwykle nie miał już na to siły. Nieważne, że lądował w biurze dopiero o trzynastej, bo jak twierdził, jego szefa interesowały efekty i wywiązywanie się z zadań, a nie punktualność. Z jemu tylko znanych powodów śmieci absolutnie nie można było wyrzucić rano, przed wyjściem do firmy. Poza tym musiał przecież kiedyś spać, a kładł się grubo po północy. Spanie do dziesiątej i poranna kąpiel połączona z niemal godzinnym czytaniem w wannie nie pozostawiały czasu na tak trywialne sprawy, jak wyrzucanie śmieci.
„Nie tak miało wyglądać nasze małżeństwo” – pomyślała Katarzyna. Miała być miłość, erotyzm, czułe wyznania. Była sympatia, taka jaką darzy się zżyte ze sobą rodzeństwo, sporadyczny, szybki seks, przypominający raczej onanizowanie się Krzysztofa przy użyciu pochwy żony oraz łaskawie rzucane, zdawkowe „kocham cię” po kolejnej awanturze i prośbach, by mąż wyraził czasem swoje uczucia.
W wieku trzydziestu pięciu lat Katarzyna czuła się jak stara, opuszczona kobieta. W jej codzienność coraz częściej wkradała się nuda. A przecież wciąż jeszcze była młoda, miała potrzeby jak każda zdrowa osoba. Dlaczego miała rezygnować ze swojej kobiecości i czekać, aż wszystkie jej pragnienia uschną, możliwości się skończą, a ona sama zamieni się w zgorzkniałą babę, która miłość fizyczną zna tylko z literatury?
– Tak dalej być nie może – powiedziała cicho, otwierając szufladę ze sztućcami. Wyjęła ogromny nóż i spokojnie skierowała go w stronę Krzysztofa, który, niczego się nie spodziewając, patrzył na nią bez specjalnego zainteresowania. „Jak zwykle” – stwierdziła w myślach Katarzyna. Precyzyjnym, wyważonym ruchem zagłębiła długie ostrze w szczelinie między żebrami męża. Przez chwilę miała wrażenie, że czuje, jak serce Krzysztofa pulsuje na ostrzu, aż w końcu zwisa jak przekłuty balonik. Katarzyna przekręciła nóż, wykonała nim pełny obrót, wyjęła z piersi męża i ułożyła na samym szczycie sterty naczyń w zlewie. „W przyszłym miesiącu kupuję zmywarkę” – postanowiła.
– Katarzyno… – Głos kolegi z biura, Norberta, przedstawiającego się jako Norbi (może w hołdzie dla piosenkarza?) lub Norbuś (w chwilach większego niż zwykle zdziecinnienia), przerwał jej krwawe marzenia i zmusił do podniesienia powiek. Zamiast nieżywego Krzysztofa u swoich stóp niedoszła morderczyni ujrzała ekran monitora z otwartym arkuszem kalkulacyjnym.
– Katarzyno – powtórzył, szczególnie mocno akcentując „rz”. Takiego sposobu wymawiania własnego imienia nie znosiła najbardziej. To już „Kaśka” było lepsze.
– To twoje „Katarzrzyno” brzmi, jakbyś mnie „zażżynał” – powiedziała mu kiedyś i od tego czasu mogła mieć pewność, że często będzie słyszeć ten akcent.
Norbert, przekonany o swojej atrakcyjności chłopaczek w ciele dorosłego faceta, nie mógł jej darować, że swego czasu nie uległa wyświechtanym tekstom w rodzaju: „Katarzyno, ty chyba czarujesz tymi oczami” i w kilku konkretnych zdaniach odmówiła romansu. Może nie należało mu wtedy mówić, że swoimi wdziękami nie oczarowałby nawet nieznającej świata i życia dziewiętnastowiecznej pensjonarki, więc nie powinien startować do świadomych swojej wartości kobiet? Na pewno nie trzeba było dodawać, że choćby Katarzyna sięgnęła szczytu desperacji i frustracji seksualnej, choćby była gotowa przespać się nawet z szefem, i tak nie rozważyłaby propozycji Norbusia. Od tamtej pory Norbert nie ustawał w próbach wyprowadzenia jej z równowagi, a ona odnajdywała zapomnianą jeszcze w czasach podstawówki przyjemność w dręczeniu słabszego od siebie.
– Katarzrzyno – powtórzył po raz trzeci, ostatecznie przywołując ją do rzeczywistości i zmuszając do odłożenia na czas nieokreślony planów morderstwa doskonałego – pomóż Norbusiowi z Excelem.
– A Norbuś nie wiedział, zatrudniając się tutaj, że powinien znać ten program na wyrywki? – zapytała słodko Katarzyna, ciesząc się swoją przewagą.
– Norbuś zna program, ale makra go przerastają – przyznał się z rozbrajającą szczerością młody człowiek.
– To Norbuś sięgnie po podręcznik i się dokształci – poradziła mu Katarzyna i zajęła się tworzoną przez siebie tabelą.
– Jesteś niedobra – obraził się Norbert, naśladując zachowanie dzieci z piaskownicy. – A takie masz ładne buty.
– Dziękuję – odpowiedziała odruchowo Katarzyna.
– Proszę bardzo. Damskich nie było?
„Oj, Norbuś” – pomyślała zrezygnowana. „Popracowałbyś nad tymi przytykami. Skąd ty bierzesz takie teksty? Z pamiętnika babci?”. To smutne, gdy przeciwnik jest tak słaby, że wygrana z nim przestaje cieszyć. Przydałby się prawdziwie godny oponent. Mogłaby uwolnić swoją złośliwość, pozwolić jej rozwinąć skrzydła i cieszyć się zasłużonym zwycięstwem. Jednak dokuczanie Norbusiowi dawało tyle satysfakcji, co odebranie łopatki i wiaderka niegrzecznemu chłopcu.
Katarzyna próbowała skupić się na ofercie, którą przygotowywała dla jednej z większych sieci hipermarketów. Szef jak zwykle w ostatniej chwili postanowił pozbyć się zalegającego w magazynie towaru. Ktoś musiał więc dokonać żmudnego spisu całości, dołączyć ceny, promocje i umieścić to wszystko w czytelnej dla klienta tabeli. Padło oczywiście na nią. Tak zazwyczaj dzieje się z pracownikami, których stanowisko nie jest do końca sprecyzowane. Gdy okaże się, że człowiek dysponuje jedynie siłą mięśni i wyimaginowanego wdzięku, jak w przypadku Norberta, najczęściej jest zostawiany w spokoju. Jeśli jednak ktoś oprócz całkiem sprawnie funkcjonującego intelektu cechuje się jednocześnie daleko posuniętym upośledzeniem asertywności, kończy tak jak Katarzyna: ślęcząc po godzinach przed komputerem i mordując się nad nikomu niepotrzebną ofertą. O tej porze roku było już naprawdę za późno na planowanie jakiejkolwiek promocji.
Cesarz, jak nazywali swojego przełożonego, miał jedną odpowiedź na wszelkie zgłaszane protesty. Do it for company, czyli „zrób to dla firmy” – mawiał. Oczekiwał, że ten argument rozwieje każdą wątpliwość, a niezadowolenie spowodowane zawracaniem głowy w prywatnym czasie zamieni w satysfakcję z dobrze spełnionego obowiązku. Jako rodowity Chińczyk uważał, że wszyscy powinni angażować się w sprawy firmy tak, jakby należała ona do nich. Niestety, rosnące przychody spółki nijak nie przyczyniały się do wzrostu niewielkich pensji pracowników. Miały natomiast wpływ na brak entuzjazmu większości z nich.
Szybkimi kliknięciami klawiatury Katarzyna wprowadzała kolejne produkty do tabeli. Dres gładki – dostępne 500 sztuk, dres z nadrukiem – 1200 sztuk, spodnie młodzieżowe, spodnie dziecięce. Po kilku minutach zorientowała się, że robi to absolutnie bezmyślnie, podczas gdy jej uwaga koncentrowała się na analizowaniu dotychczasowego życia, małżeństwa i rodzicielstwa. Maja niedługo kończyła dziesięć lat i wymagała znacznie mniejszego zaangażowania od matki niż wtedy, gdy chodziła do przedszkola. Miała koleżanki, z którymi spotykała się po lekcjach, a zamknięte, bezpieczne osiedle pozwalało Katarzynie bez obaw puszczać córkę samą na podwórko. „Chyba nikomu nie zaszkodzi, gdy jeden wieczór w tygodniu przeznaczę dla siebie” – pomyślała. „Zdecydowanie przydałoby się jakieś hobby. Tylko jakie?”.
Ulegając iluzji dobrej matki, która poświęca się dla dziecka, Katarzyna niemal całkowicie zrezygnowała z własnych przyjemności. Codziennie po pracy biegła do szkoły, by odebrać Maję ze świetlicy. Dziewczynka nie znosiła tego miejsca, pań wymuszających posłuszeństwo krzykiem, nakazu siedzenia cicho i spokojnie, podczas gdy od wieków wiadomo, że zmęczone nauką dziecko musi się wybiegać. Katarzyna czasem miała ochotę zatrzymać się przy jakimś butiku, wejść do drogerii, by poprawić sobie humor nową szminką, jednak wizja smutnej buzi Mai i wyrzut: „co tak długo?”, skutecznie zmuszały ją do omijania takich miejsc. Ograniczała się więc do lokalnego sklepiku, w którym nie zawsze mogła dostać to, czego akurat zapragnęła. Kobieta z trudem zdusiła falę złości. Zmarnowała tyle czasu. Mogła się rozwijać, poznawać nowych ludzi, uczyć się języków. Zamiast tego powoli stawała się zrzędą bez zainteresowań, która za parę lat, z braku lepszych zajęć, będzie się wtrącać w każdą minutę życia córki. Tak dalej być nie może. Musi odzyskać to, co należy jej się od życia. Chociażby dla dobra Mai. Jeden wieczór w tygodniu poświęcony na własne przyjemności to przecież nie egoizm. „Nie odbieram dziecku matki i nie skazuję na nieszczęśliwe życie, zostawiając je na parę godzin z ojcem” – pomyślała. „Trzeba jeszcze uzgodnić z Krzysztofem, że tego dnia będzie wracał wcześniej do domu. To mogło być trudne, bo niewątpliwie ograniczę mu czas spędzany z książką w wannie. Nie szkodzi. Ja będę ograniczona przez sześć dni, więc on poradzi sobie z jednym”.
Pozostawało pytanie, co zrobić z tym czasem? Na co zawsze miała ochotę, a nie mogła się tym zająć? O czym marzyła, co nigdy tak naprawdę się nie spełniło? Odpowiedź była oczywista. Taniec. Katarzyna kiedyś uczyła się tańczyć. Dawno, jeszcze przed pojawieniem się Mai na świecie zapisała się do klubu i zawzięcie tam trenowała. Rozważała nawet wystartowanie w jednym z turniejów tańca dla początkujących. „Po co ci to?” – pytała jej matka, która uważała taką przyjemność za stratę czasu, więc Katarzyna zrezygnowała, ulegając logicznym argumentom. Faktycznie, nie było sensu poświęcać długich godzin czemuś, co nie stanie się jej przyszłością ani nie przyniesie pieniędzy. Wręcz przeciwnie, opłaty za zajęcia były wysokie. Same buty w najtańszej wersji kosztowały ponad trzysta złotych, jeżeli pragnęło się wygodnego obuwia, a nie masakrujących stopy narzędzi tortur. A potrzebne były dwie pary. Teraz jednak nie miała zamiaru trenować tak często, a marzenia o turniejach dawno wywietrzały jej z głowy. Na zajęcia raz w tygodniu nie potrzebowała profesjonalnych butów. Zwykłe pantofle wystarczą.
Na nieuniknione pytania matki nie umiała znaleźć odpowiedzi. No właśnie, po co jej taniec? Przecież nie chodzili z Krzysztofem na żadne imprezy. Introwertyczny mąż źle czuł się w dużych skupiskach ludzi, nie lubił prowadzić banalnych rozmów o niczym i zdecydowanie nie umiał tańczyć. Katarzyna mogłaby chodzić sama, bo Krzysztof, preferując zacisze własnego pokoju i towarzystwo komputera, nie miał nic przeciwko temu, aby żona się zabawiła. Jednak z biegiem lat tak się jakoś porobiło, że nie było wokół niej znajomych urządzających spotkania z tańcami. I właśnie po to był kurs. Żeby poznać ludzi, nawiązać nowe znajomości i może od czasu do czasu wyskoczyć gdzieś z kimś, kto dla odmiany lubił i potrafił tańczyć.
Katarzyna otworzyła przeglądarkę i wpisała nazwę dawnego klubu. „Ciekawe, czy jeszcze działa? O, jest. Muszę natychmiast tam zadzwonić”. Odwracając się do telefonu, zerknęła w wiszące za jej plecami lustro. Nie wyglądała na swoje lata i bardzo ją to cieszyło. Długie do łopatek, jasne włosy upinała do pracy w niski kok, ale gdy je rozpuściła, ludzie często brali ją za studentkę. Miały bardzo ciekawy kolor, który często przykuwał uwagę innych i prowokował pytania znajomych:
– To twój naturalny odcień?
– Oczywiście, że mój naturalny – odpowiadała w takich sytuacjach Katarzyna. Jak najbardziej jej. W końcu zapłaciła za niego prawie dwieście złotych. Farba nazywała się: „Naturalny popielaty blond”, więc i to się zgadzało.
Oczy, na które Norbert zwrócił uwagę pierwszego dnia, też nie były najgorsze. Duże, ciemne, okolone gęstymi rzęsami pomalowanymi dobrym tuszem, nadawały jej spojrzeniu głębię. Ktoś kiedyś powiedział jej, że ma ładnie wykrojone usta, więc nauczyła się podkreślać je szminką i konturówką. Waga plasująca się w górnych granicach normy gwarantowała gładkość skóry i brak zmarszczek na twarzy. Było sporo mężczyzn, którym podobały się jej kobiece kształty i nie mieli pretensji o to, że nie wygląda jak wygłodzona modelka z wybiegu. W sumie była zadowolona ze swojego wyglądu. Krzysztof także lubił jej krągłości, znajdujące się według niego w najwłaściwszych miejscach. Katarzyna wspominała czasy, gdy nie mogła przejść nago po mieszkaniu, żeby nie zostać złapaną przez męża i zaciągniętą do łóżka. Wtedy też nie umiał jej pieścić, a jego nieostrożne gesty czasem sprawiały ból, ale i tak zachwyt i pożądanie były przyjemne. Katarzyna traktowała to jako komplement.
– Ech – westchnęła, czekając na połączenie – i gdzie się podziała ta namiętność?
Zaraz jednak zatrzymała prowadzące donikąd myśli. Nie ma sensu tęsknić za minionym. Katarzyna poczuła w sobie dawno zapomniane iskierki buntu. Nie będzie zabiegać o uwagę oziębłego męża. Skoro przestał doceniać jej wdzięk, to trudno, jego strata. Na szczęście, byli jeszcze inni faceci.
***
Wieczorem oznajmiła Krzysztofowi swoją nieodwołalną decyzję zapisania się na kurs tańca. Ku jej zdziwieniu mąż nie robił żadnych problemów i stwierdził, że chętnie będzie wracał wcześniej, jeżeli to ma dać jej radość i sprawić, że stanie się mniej humorzasta. Dobre sobie. Gdyby wszystkie przyzwoite orgazmy były dziełem jego własnej ręki, też byłby humorzasty.
Trzy godziny później Katarzyna przyglądała się uważnie widocznej w półmroku pokoju płaszczyźnie nad głową. „Dobrze, że w tym roku nie trzeba malować sufitów” – pomyślała. „Kasę, którą wydalibyśmy na farbę i malarza, można będzie przeznaczyć na rower dla Mai. Ze starego całkiem wyrosła. Albo może kupić jej rolki?” – zastanawiała się dalej. „Tylko że na rolkach na pewno się wywali i pościera kolana. I jak zwykle będzie wielki płacz. Ona przecież reaguje histerią na sam widok wody utlenionej. Rower to lepszy pomysł”.
– Krzysztof – zaczęła – może kupilibyśmy…
Zaraz jednak zamilkła. To nie był najlepszy moment na omawianie wydatków na sprzęt dla córki. Krzysztof na szczęście nie zwrócił na jej słowa najmniejszej uwagi. Jego oczy były przymknięte, usta rozchylone. Poszedłby wreszcie do dentysty z tym trzonowcem. Przyciskając ją swoim ciężarem, mąż wiercił się i sapał. Poruszał się nierytmicznie. W jednym momencie uderzał biodrami w jej najwrażliwsze miejsca, zaraz w następnym zatrzymywał się niemal całkowicie. No, ostatnie sapnięcie. Teraz jeszcze skrzywienie twarzy, ostatnie uderzenie bioder. Docisnąć z całej siły. Już. Seks małżeński. Teraz rozumiała, dlaczego niektórzy nazywają go obowiązkiem. Westchnęła, gdy Krzysztof zsunął się z niej i od razu wstał z łóżka.
– Krzysztof…
– Przepraszam, później pogadamy. Mam jeszcze kawałek programu do napisania na jutro – powiedział i wyszedł do łazienki. Po chwili usłyszała szum spłukiwanej wody. Spuścił prezerwatywę.
Katarzyna zacisnęła szczęki. Nie będzie płakać. Przypomniała sobie, jak cudownie było, gdy się poznali. Ze wszystkimi szczegółami pamiętała ich pierwsze spotkanie. W letnie popołudnie siedziała na ławce w parku. Młoda, pełna nadziei, wiary w szczęście i miłość. Koleżanka spóźniała się i Katarzyna rozglądała się na boki. Na pobliskim pniu siedział przystojny mężczyzna czytający książkę. Wyglądał jak dziewiętnastowieczny poeta. Niedbale uczesane jasne włosy, niebieskie oczy, tomik wierszy w jednej dłoni, drugą rękę opierał o pień. Mężczyzna, czując na sobie jej wzrok, odwrócił się w jej stronę, a po chwili wstał i podszedł do ławki.
– Przyjaciółka się spóźnia? – zapytał.
– Skąd pan wie, że nie czekam na przyjaciela? – odpowiedziała pytaniem.
– Bo każdy mężczyzna umówiony z kimś takim, jak pani, byłby tu pół godziny przed czasem. Za nic na świecie nie odmówiłby sobie patrzenia, jak pani nadchodzi. Szczególnie w tej sukience. Zielony bardzo do pani pasuje – powiedział nieznajomy i uśmiechnął się.
Odwzajemniła uśmiech.
– Zna pani Krzysztofa Drohiczuka? – zapytał mężczyzna jakby mimochodem.
Katarzyna zaczęła przeszukiwać pamięć. Drohiczuk? Jakiś pisarz? Poeta? Autor wierszy, które czytał ten sympatyczny facet?
– Nie, nie znam, niestety – odpowiedziała z żalem. Mogliby od razu podyskutować o jego utworach.
– W takim razie pozwolę sobie pomóc pani w nadrobieniu tej niewielkiej zaległości. Krzysztof Drohiczuk. – Wyciągnął rękę. Twardą, ciepłą, męską. Jednak uścisk dłoni był delikatny, dostosowany do przywitania z kobietą. Zapomniała o wszystkich ostrzeżeniach matki. Ktoś taki nie może być zboczeńcem czyhającym na jej niewinność.
W wieku dwudziestu trzech lat Katarzyna miała niewielkie doświadczenie w kwestii seksu. Cnotę straciła przed maturą. To był jej obywatelski obowiązek ze względu na legendę, która nieoficjalnie krążyła po liceum. Mianowicie w dniu, w którym jego mury opuści nietknięta przez mężczyznę maturzystka, samolot stojący przed szkołą odleci. A przecież był symbolem szkoły. Jej pomnikiem. Pamiątką dla przyszłych pokoleń. Musiał zostać na miejscu. Nie wolno było pozwolić, by wystrzelił w niebo, wyrażając swój protest wobec zmarnowanego potencjału nienaruszonej panny. Niestety, dla partnera Katarzyny – a był nim kolega z równoległej klasy – rozdziewiczenie sztywnej ze strachu, chociaż zdeterminowanej dziewczyny okazało się problemem przewyższającym posiadane umiejętności. Była krew, ból i bałagan. A potem niezręczne milczenie, mijanie się na korytarzu i obopólna zgoda na puszczenie całego incydentu w niepamięć. Od tamtej pory Katarzyna poświęcała czas wyłącznie nauce. Dobra uczennica w liceum, pilna studentka. Święcie wierzyła w słowa matki: „Obficie polewane tanim winem spotkania towarzyskie to zwykła strata czasu. Seks z chłopcem ma się nijak do seksu z mężczyzną, więc warto trochę poczekać. Tymczasem można się zająć zdobywaniem wiedzy”. Katarzyna czekała więc cierpliwie, aż doczekała się Krzysztofa, starszego od siebie o sześć lat. Nietuzinkowy sposób zawarcia znajomości zrobił na niej wrażenie. Nie zawahała się ani przez moment, gdy zaprosił ją do pobliskiej kawiarenki.
Leżąc na łóżku i wciąż wpatrując się w sufit, Katarzyna analizowała tamto spotkanie minuta po minucie. Czy już wtedy mogła zauważyć oznaki przyszłych problemów? Ależ skąd. Fakt, że tomik wierszy okazał się podręcznikiem programowania, wydawał się wówczas zupełnie nieistotny.Rozdział drugi
Lato we Wrocławiu było w tym roku wyjątkowo szczodre. Obdarzało słońcem i upałem każdego, nie zwracając uwagi na prośby o odrobinę chłodu. Mimo wczesnego wieczoru wciąż jeszcze było bardzo ciepło. Katarzyna stanęła przed drzwiami klubu tanecznego i wyjęła puderniczkę, chcąc poprawić spływający makijaż. Naniosła niezbędną korektę na świecący nos i zdecydowanym ruchem pchnęła drewniane skrzydło. Masywne zawiasy poddały się z jękiem i kobieta weszła do przestronnego, oświetlonego bocznymi lampami hallu. Podłoga wykonana była z ciemnego, upstrzonego jakimiś białawymi kropeczkami kamienia, ciemne ściany sprawiały nieco przytłaczające wrażenie, a ogromne lustro rozwiało wszelkie wątpliwości co do sukienki, którą Katarzyna miała na sobie. Wielkie grochy źle robiły jej sylwetce. Trudno, teraz już tego nie zmieni, ale zaraz po powrocie do domu kiecka wyląduje na dnie szafy.
Otworzyła kolejne drzwi i znalazła się w średniej wielkości salce. Tam lustra były na całej ścianie, co utrudniało omijanie wzrokiem swojego odbicia. Katarzyna westchnęła. Co jej przyszło do głowy z tymi grochami? Wprawdzie nie szata zdobi człowieka, ale jeżeli ma zamiar znaleźć jakiegoś partnera, to właśnie szacie powinna była poświęcić więcej uwagi. Raczej nie należy się spodziewać, że najpierw wszyscy się sobie przedstawią, poznają zalety ducha pozostałych i dopiero na tej podstawie dobiorą się w pary. Szybko ogarnęła wzrokiem zgromadzonych ludzi. No, nie ma tragedii. Taka sama liczba kobiet i mężczyzn. A więc ogłoszenie o zapewnianiu partnerek i partnerów osobom, które przyszły samotnie, nie było kłamstwem. Ciekawe, czy gwarancja, że do sylwestra każdy będzie tańczył jak Fred Astaire lub Ginger Rogers też jest prawdziwa?
– Proszę, aby każdy z państwa znalazł sobie partnera lub partnerkę – zabrzmiał głos instruktora.
Szczupły mężczyzna o zgrabnych wąskich biodrach i jędrnych pośladkach patrzył wyczekująco na zebrane osoby. Rozpięta do połowy piersi bordowa koszula nadawała mu luzacki styl. Przystojna twarz nie przejawiała oznak inteligencji, ale przecież Katarzyna nie zamierzała dyskutować z nim o dziełach Herodota. Miał uczyć ją tańca. Przyjrzała się kandydatom na partnera. Większość z nich sprawiała żałosne wrażenie zdesperowanych samotników, przybyłych tu w celu znalezienia ślepej chyba kobiety, z którą udałoby się umówić na randkę. Jedynie dwóch panów wyglądało naprawdę przyzwoicie, ale oni od razu przyszli z dziewczynami. Zesztywniała, gdy wysoki, chudy jak anorektyczny patyczak mężczyzna zaczął iść w jej kierunku. Koszula, modna jakieś dwadzieścia lat temu, była wyraźnie zmęczona życiem, a postrzępiony kołnierzyk dawał do zrozumienia, że następna przepierka przeniesie ją w poczet antyków.
– Trzeba się ratować – mruknęła Katarzyna, zdolna do heroicznych czynów, aby tylko uniknąć tańca z takim osobnikiem.
Błyskawicznie odwróciła wzrok i nonszalanckim krokiem, udając, że nie zauważyła, by ktokolwiek się do niej zbliżał, odeszła do przeciwległego rogu sali. Tam właśnie stał ktoś, kto już za parę tygodni miał znacząco wpłynąć na jej życie.
– Może spróbujemy razem? – zaproponowała nieśmiało, podchodząc do nieco otyłego, choć wysokiego mężczyzny o nierównomiernie posiwiałych włosach. Z daleka wyglądał na dużo starszego (pewnie przez te siwe pasma), ale z bliska można było dostrzec stosunkowo gładką twarz.
„Nie więcej niż czterdziestka” – zawyrokowała w myślach Katarzyna, ciesząc się, że przeczucie dotyczące inteligencji faceta nie zniknęło, gdy spojrzała na niego z bliska. Nie chodziło jej, naturalnie, o znalezienie partnera do dyskusji. Przyjemniej jednak obcowało się z człowiekiem, którego można było podejrzewać o rozsądek, niż z kimś, dla kogo rozmowa o pogodzie będzie zbytnim wyzwaniem.
– Katarzyna – przedstawiła się, wyciągając rękę.
– Marek – odpowiedział facet, podając jej swoją.
Uh, niedobrze. Jego dłoń była miękka i jakaś taka wilgotnawa. Ale teraz już nie wypadało się wycofać, choć pomysł był kuszący. Dlaczego ludzie wymyślili takie ograniczające konwenanse? Katarzynie przypomniała się dawno przeczytana książka science fiction. Były tam istoty, których futro zdradzało ich prawdziwe uczucia, więc pojęcie taktu nie istniało na ich planecie. Mówili niewygodną prawdę prosto z mostu, wiedząc, że jakiekolwiek próby oszczędzenia czyichś uczuć i tak będą nieskuteczne. Jakże chciałaby teraz powiedzieć:
– Twoje galaretowate kończyny są okropnie nieprzyjemne w dotyku. Nie będę z tobą tańczyć. To niesamowite, że dorosły mężczyzna może mieć łapki jak niemowlę.
Milczała jednak, niechętnie podając mu obie ręce i stając w pozycji, którą demonstrował trener. Postanowiła skupić się na nauce kroków i w ten sposób odwrócić uwagę od dwóch słabo stężonych galaretek.
– Ruszaj biodrami. – Usłyszała szept Marka.
– Słucham?
– To jest rumba, musisz kręcić biodrami – pouczył ją nowy partner.
– Jak mam to zrobić?
– No, po prostu zakręć nimi. Mają chodzić na boki.
– Jasne, rozumiem. Tylko jak mam uzyskać taki efekt?
– Jesteś kobietą, powinnaś to umieć – odparł Marek tonem osoby, która wie wszystko i z tego tytułu ma prawo do traktowania innych z góry.
Katarzyna spojrzała na niego ze zdziwieniem. Co to za człowiek? Zaczyna znajomość od zwracania uwagi? Zgłasza jakieś wymagania, nie będąc w stanie podać sposobu na ich zrealizowanie? Postanowiła zignorować jego słowa, podobnie jak puszczała mimo uszu porady matki, najczęściej przyjmujące formę ogólnikowego stwierdzenia: „jakoś coś musisz zrobić, żeby było dobrze”. Gdy zorientowała się, że jej „jakoś coś” nigdy nie było tym, co według rodzicielki było właściwe, zaprzestała prób dostosowania się do jej żądań. Po wieloletnich treningach doszła w tym do dużej wprawy. Umiała nawet przekonująco obiecać, że się postara.
– Postaram się – powiedziała i spojrzała na Marka w taki sposób, że musiał jej uwierzyć.
Przyglądając się pozostałym mężczyznom, doszła do wniosku, że nie może sobie pozwolić na wybrzydzanie w partnerach.
– Kiedyś już tańczyłam – dodała tytułem wyjaśnienia, próbując nawiązać kontakt, który nie opierałby się wyłącznie na krytyce i reakcji na nią – ale bardzo dawno.
– Tak, to widać – zgodził się Marek.
– Widać, że tańczyłam?
– Nie, widać, że dawno.
W porządku, to by było na tyle, jeżeli chodzi o chęć utrzymania partnera. Wszystko ma swoje granice, a po całym dniu pracy i kilku nadgodzinach spędzonych na przygotowywaniu oferty i opieprzaniu leniwego Norbusia cierpliwość Katarzyny właśnie się wyczerpała. Niezależnie od konsekwencji, nie pozwoli się tak traktować. Najwyżej skończy, trenując z wygłodzonym zabytkiem odzieżowym, ale nie zniesie ani jednej dodatkowej krytyki ze strony kogoś, kto stanowczo powinien wybrać się na siłownię i zająć się wystającym brzuchem. Obrzuciła Marka niechętnym wzrokiem. Małe, skręcające do środka, trochę krzywe stópki, nieproporcjonalnie krótkie nogi w stosunku do dość dużego, beczkowatego tułowia, krótkie ręce zakończone podobnie krótkimi mackami, jajowata głowa. I taki ktoś krytykuje innych? Żenada.
Katarzyna starała się nie zwracać uwagi na wygląd zewnętrzny. Pracując z ludźmi, nie raz miała okazję przekonać się, że cielesna powłoka niewiele mówi o charakterze. Taki na przykład Jarek, znajomy Krzysztofa. Gdy zobaczyła go po raz pierwszy, zastanawiała się, jak ktoś z zespołem Downa może pracować w firmie informatycznej. Po kilku minutach rozmowy okazało się, że Jarek sypie dowcipami jak z rękawa i jest podobno genialnym programistą. Pisze bezbłędnie, a wszystko, co opracuje, działa bez zarzutu. Jej mąż wdał się potem w długie i zawiłe tłumaczenia na temat programowania i tego, że błędy w pierwszym zapisie są czymś absolutnie oczywistym, popełnianym przez każdego. Potem trzeba to sprawdzać, poprawiać, znowu sprawdzać i tak w nieskończoność. Z całego wywodu Katarzyna zrozumiała, że bezbłędne programowanie jest czymś niezwykłym i należy bałwochwalczo kłaniać się komuś, kto dokonuje takich cudów na co dzień.
Z drugiej strony był Norbert. Naprawdę przystojny dzieciak. I co z tego? Głupi jak nieszczęście. Tak więc Katarzyna nauczyła się nie brać pod uwagę wyglądu, a szczególnie drobnych niedoskonałości w urodzie, zwłaszcza, że sama nie mogła pochwalić się idealnymi rysami (nos stanowczo wymagał korekty). Nie przeszkadzało jej to jednak w dostrzeganiu rozmaitych usterek natury. Wrodzona złośliwość i odpowiednia prowokacja ze strony zbyt pewnego siebie rozmówcy pozwalały jej wykorzystywać te spostrzeżenia do umiejętnego sprowadzenia zadufańca na ziemię.
– Stopy musisz stawiać na zewnątrz – powiedziała Katarzyna, wskazując Markowi jego nieszczęsne nóżki skierowane w zupełnie przeciwnym kierunku. – Zobacz, jak trener to robi.
Mężczyzna zerknął spode łba i nie odpowiadając, spróbował przyjąć właściwą pozycję.
– Okej, może rób tak, jak potrafisz – mruknęła Katarzyna tonem, który sugerował, że właśnie utraciła wszelką nadzieję na to, że Markowi kiedykolwiek się uda.
Tego rodzaju odzywka fantastycznie działała na Norberta, przyprawiając go o spojrzenie zbitego psiaka. Na Marka też podziałała, choć starał się nie wyglądać jak bezbronny, skrzywdzony szczeniak. Wyglądał raczej jak skrzywdzony szczeniak, który udaje groźnego brytana i pokazuje śmieszne ząbki, wiedząc, że nikogo nimi nie ugryzie. Wargi Katarzyny wykrzywił mało sympatyczny uśmieszek. Nie była wredna z natury. Umiała hamować złośliwości, które nie raz cisnęły jej się na usta. Jednak zaatakowana potrafiła się bronić.
– Nadal nie ruszasz biodrami. Tańczysz zbyt sztywno – odgryzł się Marek.
Och, jakże cięta riposta. Powtarzanie drugi raz tego samego to szczyt inteligencji. Dobrze, zabawimy się w ten sposób.
– Nadal stawiasz stopy do środka.
– Dopiero zacząłem trening – syknął Marek. – Choć też kiedyś tańczyłem, potrzebuję czasu, żeby sobie wszystko przypomnieć.
– Doprawdy? A czym różni się moja sytuacja od twojej?
– Tym, że jako kobieta powinnaś umieć uwodzić mężczyznę, poruszając biodrami.
– A ty jako mężczyzna, powinieneś umieć porządnie stawiać nogi, bo jak na razie tańczysz jak przedszkolak bez wkładek ortopedycznych.
To chyba zabolało, bo Marek zamilkł i nie odezwał się do końca treningu. Wychodząc, rzucił krótkie: „cześć” i nawet się nie obejrzał.
„Ciekawe, co będzie za tydzień” – zastanawiała się Katarzyna w drodze do domu.