- promocja
- W empik go
Bezdroża mroku. Daję ci wieczność akt 4 - ebook
Bezdroża mroku. Daję ci wieczność akt 4 - ebook
Iskra, która zapłonęła w Nowym Orleanie pomiędzy Thomasem Greenbourghiem i Lotharem Mintze, ma szanse przeistoczyć się w płomień na sielskiej angielskiej prowincji, gdzie łowcy oddają się mordowaniu i muzykowaniu. Wieczność zapowiada się wręcz różowo, jednakże Lothar po niespodziewanym spotkaniu z Huntingtonem staje się zgorzkniały i zaczyna popadać w melancholię. Jego mroczna przeszłość, związana nierozerwalnie z lordem, który dla młodego pianisty pozostaje jedynie widmem z dawnych lat, zaczyna rzucać cień na ich wspólne życie.
Thomas popada w obsesję, zadaje niewygodne pytania i w końcu Lothar decyduje, że jedynym sposobem na uspokojenie szalejącego chłopaka jest opowiedzenie mu o swojej młodości i skomplikowanej relacji z Huntingtonem. Wyjawienie prawdy, która wcale nie jest całą prawdą.
Łowcy wyruszają w podróż po świecie, by w końcu dotrzeć na południe Ameryki, gdzie klan Jardineux egzystuje wśród bagien, tajemnic i bogactwa. Czy uczucia Thomasa się nie zmienią, gdy pozna on wszystkie sekrety skrzypka i cenę, jaką musiał zapłacić za wieczność? Czy mroczne tajemnice nie zduszą w zarodku uczucia, które tak gwałtownie wybuchło pomiędzy muzykami?
Kim tak naprawdę jest lord Edgar Francis Huntington i jak wielką władzę ma nad swoim synem krwi?
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-8006-0 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiedeń, jesień 1687
_Tegoroczna zima daje się odczuć wyjątkowo wcześnie. Jestem zmęczony chłodem, który strącił z drzew resztki liści i wdarł się również do mojej duszy. Czuję, że żądza mordu zaczyna niebezpiecznie dobijać się do mojego serca…_
_Arapaggio nie pomaga mi poradzić sobie ze słabością. Kocham go nad życie, ale gdy wpada w ten swój twórczy szał, całymi nocami malując niepokojące pejzaże, nie potrafimy się porozumieć. Mam wrażenie, że to jego nieme wołanie o pomoc, której nie mogę mu udzielić. Egzystujemy obok siebie. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać._
_Coraz częściej nawiedzają mnie wspomnienia życia na królewskim dworze, dźwięki muzyki, wizje par tańczących menueta. Nigdy nie przyznałem się przed nim do tego, ale tęsknię za komnatami tętniącymi życiem, za głosami ludzi, czasami nawet za intrygowaniem, którego przecież omal nie przypłaciłem życiem._
_Arapaggio nie dał się namówić na wspólną podróż na Półwysep. Ja jednak muszę wyjechać, muszę opuścić ten przypominający średniowieczną twierdzę dom, przynajmniej na jakiś czas. Muszę dotknąć południowych murów, które całymi dniami nagrzewane są słońcem, muszę spojrzeć na wodę, która za dnia odbija lazur nieba. Nawiedzają mnie wizje mojego śmiertelnego życia, egzystencji w podziemiach, jakże przypominających to domostwo, a obrazy te i wspomnienia okrucieństw, których się wówczas dopuszczałem, choć przecież byłem tylko młodzikiem terminującym u truciciela, wołają mnie… wzywa mnie ciemność. Obiecałem sobie jednakże, że nie wrócę do tych mrocznych miejsc i nie stanę się na powrót tym, na kogo szkolił mnie mój mistrz._
_Uciekam więc od tego potwora, w którego niezauważalnie, z każdą kolejną wchłoniętą kroplą krwi, mógłbym się przedzierzgnąć._
_Wyruszam do Serenissimy, a potem przez Rzym do Neapolu, ale najpierw odwiedzę jeszcze Francję. Aż dziw bierze, że przez tyle lat nie zjeździłem tego kraju! Być może podczas pierwszej po śmierci Izydora tułaczki po kontynencie byłem tam, ale przecież wówczas nie zwracałem uwagi ani na to, gdzie się znajduję, ani na to, jakim językiem mówią ludzie, których wtedy zabijałem. W moich uszach zawsze brzmiał on tak samo, dźwięczał rozpaczliwym błaganiem o litość, której nigdy nie okazywałem._
_Muszę pokosztować bardziej wysublimowanych rozrywek, aby wypełnić umysł światłem._
_Wielki Siface opuścił ojczyznę i udał się do Londynu, mam jednak pewność, że we Włoszech będę miał okazję usłyszeć równie wspaniałych śpiewaków. Ostatnimi laty opera mocno mnie zaintrygowała, czas najwyższy udać się do źródła i posłuchać najwybitniejszych kastratów. Jeśli prawdą jest to, co się o nich mówi, niechybnie wybiorę się również na Wyspy, żeby posłuchać Sifacego. Teraz jednak nic nie zmusi mnie do udania się do tego niegościnnego kraju, szczególnie w obliczu nadchodzącej zimy._
_Czy to naprawdę była kiedyś moja ojczyzna…?_
_Być może za jakiś czas do niej powrócę, ale najpierw muszę nacieszyć się echem słonecznego blasku._ROZDZIAŁ I
I
Odłożył pióro i patrzył na zapisaną stronicę, przez dłuższą chwilę czekając, aż inkaust wyschnie.
Zdawało mu się, że słyszy szelest pędzla Arapaggia, który malował w swojej pracowni na poddaszu. Kazał wstawić w połać dachu wielkie okna i tworzył przy blasku księżyca, przez co jego obrazy były coraz mroczniejsze i bardziej niepokojące. Chyba jesienna melancholia dokuczała im obu, ale przecież olbrzym nigdy by się do tego nie przyznał.
Czuł, że jeśli nie wyjedzie jeszcze tej nocy, wyjdzie w mrok i zabije pierwszą napotkaną osobę, a potem następną i kolejną, porzucając ciała w rynsztoku. W tej chwili nie pragnął niczego innego, a pragnienie to dręczyło go już od dłuższego czasu.
Poprzedniej nocy kupił najlepszego konia i spakował podróżne sakwy. Wystarczyło zabrać złoto i podszyty futrem płaszcz.
Wspinał się po schodach, a odgłos pędzla szurającego po płótnie stawał się coraz wyraźniejszy, w miarę jak zbliżał się do uchylonych drzwi pracowni. Już na półpiętrze poczuł ciepły, słodkawy, żywiczny aromat terpentyny.
Arapaggio stał za sztalugą, mimo chłodu nie miał na sobie koszuli, a jego masywna pierś pokryta była różnokolorowymi smugami farb, jakby wycierał pędzle bezpośrednio o nią. Drobno kręcone rude włosy częściowo wymknęły się z rzemienia, którym związał je na karku. Gdy usłyszał skrzypnięcie szerzej otwieranych drzwi, uniósł znad palety spojrzenie zmrużonych jasnozielonych oczu. Obaj mieli zielone oczy… Edgar nigdy wcześniej nie zastanawiał się nad tym.
– Wyjeżdżasz. – Malarz bardziej stwierdził, niż zapytał głosem przypominającym pomruk wulkanu. – To lepsze niż pozwolić się porwać żądzy zabijania. Uważaj na siebie – dodał, po czym wrócił do malowania, jakby nikogo oprócz niego nie było już w pomieszczeniu. Pędzel zaszeleścił, przesuwając się po płótnie.
Przez moment przyglądał się przyjacielowi, kontemplując kontrast potężnej sylwetki ukształtowanej walką i delikatności jego precyzyjnych ruchów, którymi nakładał farbę niezwykle cienkim pędzlem. Aż dziw brał, że jego szuranie było tak dobrze słyszalne.
Wrócił do gabinetu i zamknął oprawny w ciemną skórę notatnik. Kilka miesięcy wcześniej poczuł potrzebę spisania historii swojego życia, nigdy jednak się za to nie zabrał. Zamiast tego zaczął notować krótkie przemyślenia na temat teraźniejszości i swoich uczuć, które niedawno stały się niepokojąco mroczne i intensywne.
Chciał uciec z przygnębiającego Wiednia do kraju skąpanego w słońcu i pełnego muzyki, do ludzi, których mógłby oglądać, słuchać, obserwować i podziwiać. Pragnął się do nich zbliżyć i jednocześnie bał się tego. Wiedział tylko to, że musi odetchnąć innym powietrzem, poczuć na twarzy i w ustach ciepłą słoną bryzę.
Żałował, że minął się z Sifacem, nie był jednak w stanie udać się na północ, po prostu nie mógł tego uczynić. Czuł, że jest jeszcze zbyt wcześnie na powrót do kraju, o którym przez tyle lat próbował zapomnieć. Miał wrażenie, że jego wspomnienia życia na dworze Henryka VIII, a potem Elżbiety są tylko zmyślonymi majakami niespokojnego umysłu.
Samodzielnie osiodłał konia i objuczył go sakwami. Zwierzę przez cały dzień pasło się w ich zapuszczonym ogrodzie i miał nadzieję, że dostatecznie wypoczęło przed podróżą. Nie zamierzał się spieszyć, chciał jechać spokojnym tempem przez całą noc.
Nie oglądał się za siebie, zostawiwszy z tyłu mury miasta, spowite w dymy z kominów i słaby blask gasnących pochodni.
Czuł wyraźnie zapach kwitnących akacji, chociaż powietrze przesycone już było chłodem jesieni.
Czy to właśnie te drzewa rosły wokół ich domu…?ROZDZIAŁ II
II
– Kim jest Huntington?
Pytanie uderzyło Lothara jak niespodziewany policzek.
Thomas podniósł spojrzenie znad fortepianu, jego dłonie zatrzymały się w pół taktu i w zaległej nagle ciszy jego chropawy głos zabrzmiał groźnie, choć przecież nie było w tym tonie nic poza ciekawością.
Ten głos… Mógł nim wygłaszać największe bezeceństwa i Lothar uwielbiał, kiedy chłopak to robił, ale to?! Co to w ogóle było za pytanie? I dlaczego Thomas się nim interesował? Huntington został w Ameryce, za oceanem, na drugim końcu świata, i Lothar naprawdę nie miał ochoty zaprzątać sobie nim głowy. Patrzył na pianistę zimno, nie odpowiedział ani słowem.
Od chwili, gdy proces przeprowadzenia dobiegł końca, Thomas Greenbourgh w zasadzie nie wstawał od instrumentu, chyba że po to, aby rzucić się na Lothara jak zaślepione żądzą zwierzę.
Minęło kilka tygodni, a on nie przejawiał najmniejszej chęci na nic, za wyjątkiem uprawiania miłości i grania. W dwie noce po ich przybyciu do tego domu pozbawił wprawdzie życia jakiegoś zbłąkanego turystę, którego Lothar spotkał wieczorem tuż przed ich furtką, ale zrobił to jakby automatycznie i bez przekonania, a odrzuciwszy ciało, dopadł Lothara, sapiąc mu wprost do ucha: „Dobra, zrobiłem, co chciałeś, a teraz chodźmy do łóżka”. Skrzypek musiał prawie siłą odrywać go od siebie, tłumacząc, iż najpierw powinni pozbyć się trupa, Thomas jednak był tak ogarnięty pożądaniem, że zanim Lothar zdążył uciec od jego natarczywych dłoni, miał na sobie już tylko strzępy ubrania.
Uśmiechał się do siebie na to wspomnienie.
Zaciągnął wtedy chłopaka do salonu i posadził za fortepianem, a on zaczął grać jak oszalały, zupełnie tak samo, jak Armagnac tuż przed swoją sfingowaną śmiercią. Lothar tymczasem wywiózł ciało turysty aż na wybrzeże i z wyjątkowo zdradliwego klifu zrzucił je do morza. Gdy wrócił do domu, na chwilę przed świtem, Thomas wciąż grał, jednakże zobaczywszy go, wystrzelił zza fortepianu i obalił na podłogę, gdzie przez chwilę mocowali się jak zapaśnicy, po czym Lothar, zrezygnowany i rozbawiony zarazem, pozwolił mu rozebrać się i posiąść na skórze niedźwiedzia, tuż przed wygasłym kominkiem. Wiekowe futro łaskotało go, a skóra zaczynała już linieć, ale nie dbał o to. Każdą jego kwaterę zdobiły skóry, czekające tylko na chwile takie jak ta, na momenty oddania się nieposkromionej żądzy. Czy do takich harców cokolwiek nadawało się lepiej od zwierzęcych skór? Chociaż Lothar nigdy w życiu, ani śmiertelnym, ani obecnym, nie trzymał w dłoniach strzelby, opowiadał wszystkim, iż są to jego trofea.
Drżąc z ekstazy i rozkosznego bólu, wspominał, jak przed wieloma laty kochali się z Armagnakiem na skórze tygrysa w jego londyńskim mieszkaniu. Euforię owej chwili zepsuł Huntington, który zakradł się do sypialni i obserwował ich z ukrycia, ujawniwszy się w momencie, w którym – zmęczeni brutalną miłością – opadli na miękkie futro.
Teraz też Huntington, choćby tylko brzmieniem swojego nazwiska, zepsuł mu przyjemność chwili, w której zatopiony w objęciach swojego ulubionego fotela obserwował praprawnuka Armagnaca, kochającego się z instrumentem.
– Już ci mówiłem, to mój ojciec krwi. – Lothar wstał i podszedł do niego, gotów sprowokować go, byle tylko nie mówić o Huntingtonie. – Przeprowadził mnie i Armagnaca.
– Dlaczego nigdy o nim nie opowiadasz?
Poczuł w sercu ukłucie bólu.
– Dlatego, że wykorzystał mnie i upokorzył, aby uwieść i posiąść twojego przodka. – Lothar złożył dłonie na ramionach chłopaka. Gotował się z żalu na wspomnienie tamtych czasów, na wspomnienie wieku przepełnionego oszustwami, niedomówieniami i półprawdami. Na wspomnienie swojej ostatniej rozmowy z Armagnakiem.
– Opowiedz mi o tym, to w końcu twoje życie. A ja chcę wiedzieć o tobie wszystko! – Thomas poderwał się z ławki, ujął twarz kochanka w dłonie i pocałował go. – Wszystko… – szepnął w jego usta.
Lothar zamknął oczy i westchnął ciężko, rozzłoszczony jego ciekawością i jednocześnie poruszony tym nagłym przejawem afektu. Nie mógł przez wieczność zatajać swojej przeszłości. Nie mógł i nie chciał po raz kolejny go zignorować.
– Chodźmy do łóżka – rzekł cicho. – Najpierw ukarzę cię za twoją ciekawość… – dodał mrukliwym szeptem. – A potem może ją zaspokoję.
W skupieniu i niemal z namaszczeniem rozbierał Thomasa, nie pozwalając wspomnieniom zawładnąć swoimi myślami. Przez ostatnich kilka tygodni zdarzały się noce, podczas których nie opuszczali łóżka, i obraz Armagnaca powoli zacierał się w jego pamięci. Choć Thomas był do niego tak łudząco podobny, różnice dzielące ich ciała i temperamenty z każdą mijającą chwilą stawały się dla Lothara coraz bardziej oczywiste. Thomas był silniejszy, potężniejszy, bardziej brutalny i bezpośredni, tak w łóżku, jak i poza nim. Pomimo choroby, która toczyła jego ciało tuż przed przeprowadzeniem, zachowało ono muskulaturę i siłę typową dla młodych chłopaków żyjących w obfitości i dobrobycie owładniętego kultem fizycznej doskonałości początku trzeciego tysiąclecia. Zdawało się, że testosteron szalejący jeszcze do niedawna w jego młodym ciele w jakiś tajemniczy sposób przetrwał proces przeprowadzenia i wciąż nawigował każdy jego ruch. Lothar z rozkoszą poddawał się brutalnym pieszczotom, choć do niedawna to on zawsze dominował. Teraz jednakże pozwalał Thomasowi obracać się w łóżku na wszystkie strony, odkrywając nieznaną sobie dotąd rozkosz poddaństwa.
Gdy wymęczeni opadli w końcu na poduszki, złożył głowę na piersi Thomasa, czując na policzku przyjemne łaskotanie zarostu, który tak bardzo lubił przeczesywać palcami, i wsłuchał się w bicie jego serca, powolne i mocne, choć przecież jeszcze przed chwilą szaleli. Czekał na nieuchronne pytanie i w końcu Thomas, kładąc dłoń na jego głowie, poprosił:
– Opowiedz mi o Huntingtonie… – Jego palce wplotły się w białe włosy.
Lothar zamknął oczy i cofnął się wspomnieniami o prawie dwieście lat.ROZDZIAŁ III
III
Miał wrażenie, że ciemność otula go jak gigantyczny całun, którego fałdy mógłby przegarnąć dłońmi. Jechał powoli, nie forsując konia i choć wszystkie zmysły miał wyjątkowo wyostrzone, myślami był bardzo daleko, zarówno w czasie, jak i przestrzeni.
Błądził wspomnieniami gdzieś wokół samotnej wieży, otoczonej z trzech stron niemożliwymi do sforsowania skalnymi ścianami, w której spędził z Arapaggiem pół wieku, zanim przenieśli się do Wiednia. To były dziwne czasy, lata kojącej symbiozy przepełnionej wielogodzinnymi rozmowami o zamierzchłych dziejach i przeszłych tragediach, które tkwiły w nich obu jak zarośnięte w ciele drzazgi. Czuli, że odnaleźli się w zawierusze wieków nieprzypadkowo, w końcu mężczyźni, którzy ich przeprowadzili, byli braćmi krwi, a ich ojcem był zaginiony przed wiekami Malcolm. Izydor, mentor i ojciec krwi Edgara, niejednokrotnie o nim opowiadał, jednakże jego wspomnienia nigdy nie były dla młodego łowcy niczym więcej niż legendami. Teraz jednak, gdy jechał stępa po bezdrożach, wróciły.
Malcolm był potężną istotą, której ludzie budowali ołtarze gdzieś w połowie ubiegłego tysiąclecia. Czczono go jako Posłańca Śmierci, który pojawiał się w osadach zawsze pod osłoną nocy – piękny, świetlisty, odziany w zwiewne szaty – i zabierał do krainy umarłych chorych, starych i ułomnych na ciele i umyśle. Ludzie nazywali go Miłosierną Śmiercią i bez lęku padali w jego ramiona.
Trwało to przez wiele wieków, dopóki chrześcijaństwo nie zaczęło rosnąć w siłę. Gdy ludzie przestali łowcę witać, a zaczęli się obawiać, a potem czatować na niego jak na wroga, wycofał się w głuszę i nigdy nie powrócił do swoich niedawnych wyznawców. Wielu łowców przybrało wówczas nową tożsamość, dostosowując się do narzucanej im roli. Stali się piekielnymi demonami, wysysającymi życie ze śpiących wieśniaków, czym przyczynili się do powstania całej masy niedorzecznych legend. Malcolm nie chciał stać się błoniastoskrzydłym potworem z takich opowieści.
Ze swojej bezpiecznej kryjówki obserwował misjonarzy, widział, jak katedry wznosiły się pod niebo, a ludzie stawali się bezwolnymi piewcami nowej religii, opętanymi przez zabobony i strach przed grzechem i ogniem piekielnym.
Średniowieczny mrok, który opanował ludzkie umysły, zasmucał Malcolma i szybko zaczął on tęsknić za ludźmi, za zaufaniem, którym obdarzali go, składając w jego ręce własne żywoty. Pragnął towarzystwa, pragnął ucznia i przyjaciela, któremu mógłby opowiedzieć o dawnych czasach, w których jako miłosierne bóstwo przybywał na ziemię, aby uwalniać ludzi od cierpienia i szaleństwa.
Na początku dziesiątego wieku Malcolm z rosnącą fascynacją obserwował drakkary wikingów, największymi rzekami zapuszczające się coraz dalej w głąb lądu. Dzikość wojów, ich niezawodność oraz bezwzględność w walce fascynowały go, nigdy dotąd bowiem nie doświadczył tak gwałtownej przemocy, pomimo iż sam był istotą żywiącą się ludzkim życiem.
Pewnej pochmurnej nocy zakradł się do obozowiska i porwał jednego z wojowników, młodego Sigtrygga o włosach koloru ognia i lodowato zimnych bladych oczach. Młodzian był rosły i silny, lecz nie miał szans przeciwstawić się Malcolmowi. Kiedy jednak łowca przeprowadził go i stali się sobie równi, dzika natura wikinga, zwanego przez swojego ojca krwi Zygfrydem, okazała się o wiele silniejsza od łagodnej perswazji Malcolma. Zygfryd stał się niemożliwą do okiełznania bestią, którą przerażony i zrozpaczony Malcolm porzucił w najdzikszych ostępach puszczy.
Jak się później okazało, strategia przetrwania nowo przeprowadzonego Zygfryda okazała się skuteczna przez wieki. Po latach niekontrolowanej żądzy mordu, której oparł się w końcu dzięki dyscyplinie żołnierza, młody wiking stopniowo nabierał ogłady i niejako się ucywilizował, aż w końcu osiadł wśród ludzi i stał się możnym panem w ukrytym w puszczy grodzie, gdzie prosperował przez wiele lat. Kilka wieków później napotkał na swej drodze bandę rozbójników, wśród których znajdował się Arapaggio.
To dlatego czasem Arapaggio stwierdzał, iż jest synem wikinga… Opowiadał wprawdzie o tym, jak to jego matkę porwał i uczynił brzemienną wojak, w którym płynęła skandynawska krew, jednak mówiąc o swoim ojcu, miał na myśli Zygfryda, za życia będącego wikingiem z krwi i kości.
Tymczasem Malcolm, samotny i rozczarowany niepowodzeniem, za jakie uznał przeprowadzenie nieobliczalnego woja, na długie lata ukrył się w lasach, które stopniowo kurczyły się w miarę ekspansji ludzi. Wiele lat później, podczas krótkiej letniej nocy, napotkał w lesie młodzieńca zbierającego zioła. Ich oczy się spotkały, a chłopak, zamiast okazać strach, tylko się uśmiechnął i zapytał, czy Malcolm nie potrzebuje pomocy. Przez kilka godzin, które zdawały się Malcolmowi wiecznością, rozmawiali przy ognisku w lesie. Okazało się, że młodzieniec jest synem zielarki, która mieszkała w położonej nieopodal wsi. Dostarczali zioła do pobliskiego grodu, o którego istnieniu Malcolm nie miał nawet pojęcia. Młody zielarz przy okazji odwiedzin we dworze uczył się wszystkiego, czego tylko mógł, od kowalstwa do tajników sporządzania kosmetyków. Znał tajemne przejście, którym niejednokrotnie wprowadzał zafascynowanego światem ludzi Malcolma do wnętrza osady.
Wkrótce ciekawy świata chłopak, który wykazywał się niezwykłą inteligencją i silną osobowością, został nieformalnym doradcą panującego na zamku możnowładcy. Chłopiec ów miał na imię Izydor. Kiedy jego naturalne talenty zmieszały się z krwią Malcolma, szybko przejął władzę na zamku i nikomu nawet nie przyszło do głowy kwestionowanie jego prawa do uczynienia tego. Izydor zachłysnął się nową mocą, którą zyskał nad ludźmi, łatwością wpływania na ich decyzje i postrzeganie świata w tych mrocznych czasach. Jednakże gdy podzielił się z Malcolmem planami nieformalnego przejęcia władzy w stolicy, nie uzyskał jego poparcia.
Rozgoryczony powtórną porażką Malcolm na zawsze przepadł w leśnych ostępach, a Izydor udał się na poszukiwanie władcy, którego mógłby omotać. Przez cztery wieki podróżował po stolicach formującej się Europy i faktycznie kierował coraz to nowymi pokoleniami monarchów, niczym marionetkami. Był anonimowym samozwańczym władcą kontynentu, tworzącym sojusze, wywołującym i kończącym wojny, aranżującym małżeństwa i obsadzającym trony.
Jednakże nawet największa władza nie daje satysfakcji, jeśli nie można się nią pochwalić. Wiedziony chęcią przekazania swoich umiejętności Izydor zapragnął przyuczyć do dworskiego intryganctwa jakiegoś zdolnego młodego mężczyznę, który mógłby stać się spadkobiercą jego doświadczeń, a później jego towarzyszem i synem krwi. Jego wybór padł na zaciekle trzymającego się życia chłopca, walczącego o każdy oddech i kęs nędznej strawy w prowizorycznym przytułku dla sierot. Tak oto Izydor ocalił przed śmiercią, a później przeprowadził na stronę mroku Edgara, wówczas bezimiennego sierotę.
To wszystko były jednakże jedynie opowieści, sięgające daleko w przeszłość. O ich prawdziwości mógł świadczyć jedynie honor tego, kto je snuł. Dla Edgara, mającego nadać sobie za wiele lat fałszywy tytuł lorda i przydomek „Francis Huntington” prawdą było jedynie to, czego sam doświadczył. Kołaczące się w jego głowie historie pozostawały jedynie historiami, cudzymi wspomnieniami bez znaczenia, z pewnością częściowo wymyślonymi. Gdy żyło się przez stulecia, granica między tym, co realne, a tym, co wymyślone, zaczynała się zacierać. Żaden z wiekowych łowców nie mógł być pewien tego, czy cokolwiek, co zapamiętał ze swojego śmiertelnego życia, było prawdą.
Tej nocy Edgar miał zdobyć nowe doświadczenie, a mianowicie zmierzyć się z leśnymi rozbójnikami, a tę przyjemność znał jedynie z opowieści Arapaggia.
W nieprzeniknionej dla oczu napastników ciemności czuł ich pot i podniecenie. Nie wiedzieli, że podróżujący samotnie bogato odziany młodzieniec doskonale widzi ich w mdławym blasku gwiazd, gdy szykują się do ataku, ukryci wśród gałęzi potężnych dębów. Nie wiedzieli, że jest szybszy od najszybszego i zręczniejszy od najzręczniejszego z nich, a do tego silniejszy niż oni trzej razem wzięci. Nie wiedzieli, że słyszy ich szepty i na podstawie błyskawicznej analizy ich ruchów i napięć w ciałach potrafi przewidzieć każdy cios, zanim zdołają go zadać.
Nie wiedzieli, że zginą tej nocy, a ich życie wleje się do jego gardła wraz z doprawioną grzechem słoną krwią.ROZDZIAŁ IV
IV
– Nie znałem swoich rodziców.
Głos Lothara był cichy i spokojny, choć w jego sercu szalała burza.
Miał dosyć kłamstw i niedopowiedzeń. Skoro Thomas chce wiedzieć wszystko, to on zamierza wszystko mu opowiedzieć, począwszy od swojego parszywego dzieciństwa, przez nędzną młodość, do pogrążonej w ciemności dorosłości, której tak naprawdę nigdy nie doświadczył.
Ułożył się wygodnie na piersi kochanka i zaczął mówić, sięgając do pokładów pamięci, które od dziesięcioleci próbował wymazać.
– Gdybym nie urodził się na długo po wydaniu Dickensowskiego _Olivera Twista,_ byłbym przekonany, że pisarz oparł tę powieść na moim dzieciństwie, przez lata obserwując mnie z ukrycia. Życie moje i innych ulicznych sierot wyglądało dokładnie tak, jak to opisał. Ja jednak byłem nieco inny od hord bezimiennych dzieci, które otaczały mnie od najmłodszych lat; może mniej zepsuty, a może bardziej przebiegły. A może miałem po prostu więcej szczęścia niż ci, którzy umierali wokół.
Odkąd pamiętam, przewożono mnie od przytułku do przytułku, w których walczyłem o strawę i miejsce w łóżku. Do tej pory nie wiem, jak udawało mi się utrzymać przy życiu w tym brudzie, smrodzie i wśród wszechobecnych chorób. Moja wola życia była niezłomna.
Jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jest dźwięk skrzypiec dobiegający zza zamkniętych drzwi pokoju jednego z opiekunów. Podkradałem się pod jego próg nocami, gdy wszyscy już spali, a on wytrwale ćwiczył gamy, sądząc, że nikt go nie słyszy. Teraz wiem, że po prostu rzępolił na jakiejś rozklekotanej drewnianej skrzynce, godnej co najwyżej jarmarcznego grajka, wówczas jednak dźwięk ów wydawał mi się najsłodszą muzyką.
Pewnej nocy jakaś sadystyczna zakonnica przyłapała mnie, gdy leżałem pod drzwiami, drżąc w ekstazie, i sprawiła mi takie lanie, że ledwie uszedłem z życiem. Kiedy tylko wróciłem do zdrowia na tyle, by mnie odesłać, przetransportowano mnie do innego przytułku, gdzie nikt już nie grał na żadnym instrumencie, a jedynym dźwiękiem przypominającym muzykę był świst rózgi.
Uciekłem stamtąd wczesną wiosną, mając może siedem albo osiem lat, w każdym razie wystarczająco dużo, by znaleźć sobie kryjówkę w dokach i bronić jej, gryząc i kopiąc każdego, kto chciał ją przejąć.
Byłem sprytny, pojętny i bardzo szybko stałem się ulubieńcem marynarzy, zyskując obrońców i karmicieli. Od jednego z nich dostałem prostą drewnianą fujarkę i można powiedzieć, iż był to początek mojej muzycznej edukacji. Wkrótce przygrywałem na niej tym ogorzałym od żeglugi wilkom morskim, podczas gdy oni ryczeli szanty swoimi ochrypłymi głosami. Zafascynowany obserwowałem ogromne statki i rzesze kupców w egzotycznych strojach, mówiących dziwacznymi językami i handlujących towarami, których nazw nawet nie znałem. Uczyłem się jednak szybko i wkrótce doki nie miały przede mną żadnych tajemnic.
Wtedy to odkryłem, że rozumiem język, którym porozumiewali się odziani na czarno mężczyźni. Ich okręt zawinął pewnego deszczowego jesiennego dnia do portu. Mówili coś o jakimś kanclerzu, o niepokojach na północy kraju, o potrzebie wojskowych reform. Byli Prusakami, ale wówczas o tym nie wiedziałem. Uświadomiłem sobie jednak, że skoro tak dobrze rozumiałem ich mowę, być może jestem jednym z nich. Być może moi rodzice kiedyś przybyli do tego kraju gdzieś z kontynentu, o którym opowiadali marynarze, na takim samym statku. Wszystko to jednak były spekulacje dziecka. Nigdy nie poznałem swojej prawdziwej tożsamości. Ukształtowały mnie sierocińce i ulica, więc aż dziw bierze, że wyrosłem na muzyka.
Szybko zorientowałem się, że ludzie nie są tacy źli, jak mi się początkowo wydawało. Obserwowałem z ukrycia dżentelmenów i naśladowałem ich sposób mówienia i poruszania się, ucząc się ich imitować. Jeśli przyłapali mnie na tym, dawali mi miedziaka albo kupowali coś do jedzenia. Musiałem mieć w sobie dużo uroku, skoro nie złościli się i nie przeganiali mnie, tak jak czynili wobec innych włóczących się po ulicach dzieciaków. Marynarze tarzali się ze śmiechu, gdy paradowałem przed nimi, podpierając się kijkiem niby elegancką laską, i kłaniałem się, zamiatając ziemię marynarską czapką, po czym unosiłem do pocałunku wyimaginowaną dłoń damy. Jak się wkrótce okazało, ta błazenada uratowała mnie przez zamarznięciem podczas pierwszej zimy, którą miałem spędzić na ulicy.
Śnieg spadł w ciągu nocy i pokrył brudny smutny świat przepiękną białą kołdrą. Jeśli kiedykolwiek wcześniej widziałem śnieg, nie przypominałem tego sobie. Byłem tak zafascynowany, że nie poczułem, iż przemarzły mi stopy i dłonie, gdy biegałem jak szalony po ulicach, odkrywając, jak wiele radości może dać dziecku zima. Poczułem mróz dopiero wtedy, gdy wróciłem do swojej kryjówki i odkryłem, że chłopiec, który koczował nieopodal, nie poruszył się przez cały dzień. Zamarzł.
Przestraszyłem się tak, że nie byłem nawet w stanie płakać. Miałem wprawdzie schowany koc, ale instynktownie wiedziałem, że jeśli zrobi się jeszcze zimniej, ja również mogę stracić życie w tak beznadziejny sposób. Zorientowałem się, że marynarze zniknęli, a do włóczęgów, grzejących się przy prowizorycznych ogniskach, bałem się podejść. Chyba od zawsze uważałem się za lepszego od nich.
Okryłem się szczelnie kocem, zdecydowany bronić go wszystkimi siłami, i ruszyłem do miasta, zastanawiając się, jak znaleźć schronienie przed mrozem. Snułem się pustoszejącymi ulicami i gdy zdawało mi się, że nie ma już dla mnie nadziei, usłyszałem dźwięk, który odbił się w mojej dziecięcej duszy dawno zapomnianym wzruszeniem.
W domu po drugiej stronie ulicy jakiś chłopiec grał nieudolnie na skrzypcach. Widziałem zarys jego sylwetki w oknie jaśniejącym ciepłym blaskiem. Podszedłem do żeliwnej furtki i, niewiele myśląc, przeskoczyłem ją, dzierżąc moją drogocenną drewnianą fujarkę, będącą całym moim dobytkiem. Byłem już wówczas biegłym grajkiem i bez trudu podchwyciłem melodię. Podszedłem pod samo okno, w którym przez zaszronione szyby widziałem sylwetkę grającego, i nasza wspólna melodia zdała mi się najwspanialszą muzyką. Zatraciwszy się w niej, nie zauważyłem, iż drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich niewysoka kobieta otulona pledem. Dostrzegłszy ją, chciałem rzucić się do ucieczki, ale po sekundzie szoku powstrzymałem się. Zamiast tego ukłoniłem się najbardziej eleganckim z ukłonów i posłałem jej najbardziej czarujący z uśmiechów, pytając, czy nie znalazłaby kawałka czerstwego chleba dla sieroty.
Lothar przerwał.
Thomas nie mógł zauważyć, jak bardzo posmutniał. Powoli przegarniał dłonią jego białe włosy, czekając, aż podejmie opowiadanie.
– Tak oto trafiłem pod dach państwa Lowdurstów – zaczął po chwili, tak samo cichym i spokojnym głosem, jak poprzednio. – Pani Betty zajmowała się domem, wychowując wątłego dziesięcioletniego syna, Barnabę, a pan Bertram Lowdurst był szanowanym bankierem, mającym wkrótce przejąć jakieś ważne stanowisko na kontynencie. Oczywiście nie powiedzieli mi tego, wszystkiego dowiedziałem się w ciągu następnych miesięcy, które spędziłem w ich domu czy raczej w ich szopie.
Bojąc się wpuścić do mieszkania włóczęgę, nawet tak mizernej postury, zaprowadzili mnie do budyneczku w ogrodzie, gdzie urządzili mi prowizoryczne posłanie. Spałem w towarzystwie ich ogromnego psa stróżującego, który nie wiedzieć czemu zapałał do mnie bezwarunkową sympatią. Był gorący jak piec i mam wrażenie, że to w głównej mierze dzięki niemu przetrwałem ową zimę.
W zamian za ciepły kąt, jakieś znoszone ubrania po ich synu i strawę wykonywałem dla nich drobne prace. Początkowo rąbałem tylko drewno do kominka i tachałem węgiel, w miarę jednak jak zdobywałem ich zaufanie, zacząłem robić również zakupy, przekazywać bileciki, zanosić panu Bertramowi posiłki do biura. Gdy zorientował się, że jestem o wiele bardziej rozgarnięty od jego fajtłapowatego syna, w wolnych chwilach zaczął uczyć mnie czytania i pisania.
Wtedy już mieszkałem w domu, w komórce pod schodami, i wolno mi było przesiadywać w kuchni, asystując kucharce, a nawet przysłuchiwać się dyskretnie lekcjom gry na skrzypcach, które bezsensownie pobierał Barnaba, nierobiący żadnych postępów. Przysłuchiwałem się również naukom, których udzielała mu matka, gdy nie chodził do szkoły. Był wątłym, mało rozgarniętym chłopcem, który zwracał niewiele uwagi na to, co działo się wokół niego, a już najmniej na mnie. Nigdy nie odpowiedział mi nawet na grzeczne powitanie. Wówczas nie wiedziano, jak nazwać jego ułomność, według mnie cierpiał na jakąś łagodną odmianę autyzmu.
Pewnego dnia pod nieobecność gospodarzy zakradłem się do salonu i dotknąłem skrzypiec. Niesiony jakąś irracjonalną odwagą, pozwoliłem sobie nawet na przyłożenie ich do obojczyka. Umiałem naciągnąć włosie smyczka, widziałem dziesiątki razy, jak nieudolnie robi to Barnaba. Zacząłem ostrożnie wydobywać dźwięki, jakbym faktycznie wiedział, jak należało to czynić.
Nie wiem, jak długo to trwało, ale gdy w końcu przerwałem, byłem mokry od potu i bolało mnie całe ciało, a za oknem zapadał zmierzch. Pan Lowdurst stał w progu salonu i przyglądał mi się spod krzaczastych brwi. Przestraszyłem się tak bardzo, że omal nie upuściłem instrumentu. Byłem przekonany, że porządnie złoi mi skórę za to zuchwalstwo, choć nigdy wcześniej mnie nie uderzył. Zacząłem mamrotać jakieś przeprosimy, ale on tylko uniósł dłoń władczym gestem i rzekł swoim tubalnym głosem:
– Zagraj coś jeszcze, chłopcze.
Drżącymi dłońmi chwyciłem instrument i zagrałem.
Lothar podniósł się i spojrzał Thomasowi w oczy.
– Nie wiem, jak potoczyłyby się moje losy, gdyby tamtego wieczoru Lowdurst mnie nie przyłapał. – Ponownie złożył głowę na piersi chłopaka. – Gdy w końcu odprawił mnie bez słowa wyjaśnienia do komórki, szarpały mną sprzeczne uczucia, od przerażenia do ekstazy.
Następnego dnia, gdy w progu pojawił się nauczyciel, pan Lowdurst zawołał mnie do salonu i rzekł:
– Dzisiaj on zagra dla pana. Barnaba jest chory.
Nie mogłem uwierzyć własnemu szczęściu. Chłonąłem każde słowo nauczyciela jak prawdę objawioną, a on nie dawał się przekonać, że nigdy wcześniej nie uczyłem się grać.
Po skończonej lekcji zostałem odprawiony, a pan Lowdurst za zamkniętymi drzwiami długo rozmawiał z nauczycielem. Nie odważyłem się podsłuchiwać, ale gdy w końcu wyłonili się z salonu, wyskoczyłem ze swojej kwaterki jak niesiony strzałem z procy i spojrzałem na pana Lowdursta wzrokiem, który musiał przypominać spojrzenie ich psa obserwującego kucharkę wracającą od rzeźnika.
Gdy oznajmiono mi, że od tamtego dnia będę brał regularne lekcje gry na skrzypcach, byłem najszczęśliwszym dzieckiem na świecie.
Teraz wiem, że pan Lowdurst darzył mnie afektem, do którego nie przyznawał się nawet przed samym sobą. Odnajdował we mnie wszystko to, czego brakowało jego jedynakowi. I gdy po trzech latach beztroski, wypełnionej mało uciążliwymi obowiązkami, ale też regularnymi już lekcjami, nie tylko muzyki, dowiedziałem się, że otrzymał w końcu upragnione stanowisko i rodzina przenosi się gdzieś do Europy, żywiłem przekonanie, że ja również udam się z nimi w podróż.
Byłem już wtedy chłopcem, który przerósł panią Betty. Zapowiadałem się na urodziwego i silnego młodziana, który, zahartowany w dzieciństwie, opierał się wszelkim chorobom, a za sprawą tego, że wciąż wykonywałem większość fizycznych prac w domu, mężniałem z każdym dniem. Barnaba, niestety, wprost przeciwnie, opadał z sił i zdawał się wręcz cofać w rozwoju. Pani Betty przepłakiwała długie noce, wzywała niezliczonych specjalistów, wyjeżdżała z synem do wód i innych sanatoriów, wszystko na próżno. Ja uwielbiałem te ich wyjazdy, gdyż wówczas pan Lowdurst traktował mnie niemal jak rodzonego syna. Podczas gdy on żywił do mnie coraz to większą sympatię, pani Betty stawała się coraz surowsza i regularnie już zdarzało się jej wymierzyć mi kuksańca czy policzek za byle przewinę. Nigdy jej za to nie winiłem, wiedziałem, że nie może przeboleć faktu, iż jej ukochany syn marnieje w oczach, podczas gdy nędzny sierota prosperuje. Nieraz przyłapałem się na wyobrażaniu sobie, że zastępuję Barnabę i staję się pełnoprawnym synem państwa Lowdurstów, a nie niewiele znaczącym „Jimmym” na posyłki.
Moje marzenia, oczywiście, nigdy się nie spełniły.
Być może państwo Lowdurstowie nie wiedzieli, jak cienka jest ściana oddzielająca mój pokój – po roku bowiem przeniesiono mnie do służbówki – od salonu, a może wiedzieli to aż nazbyt dobrze. W noc przed wyjazdem, gdy wszystkie kufry były już spakowane, a większość mebli płynęła do jakiegoś nieznanego mi lokum w nieznanej Europie, przez długie godziny rozprawiali o tym, czy zabrać mnie ze sobą. Nawet się nie kłócili. Pani Betty mówiła cichym, zawziętym głosem, oskarżając męża o brak zainteresowania rodzonym synem i nadmierny afekt wobec „przybłędy”, jak określała mnie ostatnimi czasy. Gdyby Barnaba nie był takim rachitycznym dzieckiem, z pewnością nie znienawidziłaby mnie tak bardzo, w końcu to ona pierwsza wyciągnęła do mnie dłoń przed laty. Gdy jednak przysłuchiwałem się tej rozmowie, wiedziałem już, że mój los został przypieczętowany. Lowdurstowie udali się w końcu na spoczynek, a ja, założywszy na siebie wszystkie ubrania, które miałem, zabrałem skrzypce oraz drobne na sprawunki, przechowywane w kamionkowym słoju w kuchni, i wyszedłem z domu, pogłaskawszy na pożegnanie ich ogromnego bezimiennego psa.
Lothar zacisnął palce na ramieniu Thomasa.
– To wszystko brzmi jak powieść albo bajka – mruknął, ocierając się policzkiem o jego zarośniętą pierś. – I wtedy tak właśnie mi się zdawało. Miałem wrażenie, że bajka właśnie się skończyła, a ja wracałem do rzeczywistości, na ulice, które przez ostatnie lata stały mi się zupełnie obce. Moja dzikość i spryt ulicznika leżały już kompletnie uśpione i musiałem szybko je obudzić, jeśli chciałem przeżyć. Byłem zbyt młody, aby wynajęto mi jakikolwiek pokój, ale jednocześnie zbyt już wykształcony i przyzwyczajony do wygód, by wrócić do doków.
Działo się to wiosną, a ja miałem może dwanaście lat.
Przez cały dzień przechadzałem się po ulicach jak beztroski uczniak, obmyślając rozmaite plany, aż w końcu natknąłem się na tabor Cyganów, którzy dawali przedstawienie na niewielkim placu. Stałem się czujny, wiedziałem bowiem aż nazbyt dobrze, że pląsy tancerek i kuglarskie sztuczki służą wyłącznie odwróceniu uwagi gapiów, którzy, zafascynowani spektaklem, nie zwracali uwagi na dobra wykradane z ich kieszeni.
Wśród grajków znajdował się dość zdolny skrzypek, który jednakże trzymał instrument w dziwaczny sposób samouka. Przysłuchiwałem się przez chwilę egzotycznej melodii, którą wygrywał, i po chwili zdecydowałem się wyciągnąć skrzypce i przyłączyć do zespołu, wychodząc odważnie na sam środek placu. Gdy stanęliśmy w końcu obok siebie, stworzyliśmy osobliwą parę, skutecznie przyciągającą uwagę – on był rosły i czarnowłosy, o oliwkowej cerze, odziany w połyskujący wzorzysty strój, ja zaś wiotki i blady, o półdługich niemal białych włosach, stałem obok wyprostowany jak struna, niczym dający koncert panicz z dobrego domu. Ludzie gapili się na nas zaintrygowani i rozbawieni. Widziałem kątem oka kieszonkowców, którzy uwijali się jak w ukropie, więc zacząłem grać jeszcze bardziej szaleńczo, chcąc tym skuteczniej odwrócić od nich uwagę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki