- W empik go
Bezimieńce: opowiadania dzisiejsze - ebook
Bezimieńce: opowiadania dzisiejsze - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 251 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z DALEKICH TAJG…
Z dalekich tajg… skąd wicher dmie orkanem
I strząsa śnieg z podbiegunowych lodów.
Z Mandżurskich pól… porosłych gaolanem.
Z żołnierskiej krwi, z żołnierskich nędz i głodów,
Sród huku dział, na stosach ciał i kości
Wstała, jak sen, tęsknota do wolności.
i poszła w dal ua drogi i bezdroża
Przez wierzchy gór, przez wielkich rzek rozlewy.
Objęła świat od morza aż do morza -
Od śnieżnych tajg aż do granitów Newy.
A kędy szła, na serca małych łudzi
Rzucała głos, co śpiących ze snu budzi.
Na progach chat stawała w mgliste ranki, W wieczorny zmierzch sny dzieciom czarowała W milknący śpiew nieznanej kołysanki, W bojową pieśń, od której huczą działa – I padał grom, gdy w burzy śród błyskania Pisała swe ogniste przykazania.
I jęły łkać po monastyrach dzwony
I nieba strop łunami zaczął świecić.
Na twarzach krwią zastygał śmiech czerwony.
Ktoś żagwie brał i szedł pożary niecić –
I z nowych łun od morza aż do morza
Skroś nocny mrok zaczęła wstawać zorza.
A ona szła rzekami czerwonemi
Przez gruzy miast, przez groby bezimienne,
Wsiąkała krwią w rozwarte łono ziemi,
Pożarem siół budziła noce senne
I w ludzkich serc i w ludzkich dusz wiezienia
Rzucała krwią proroctwo wyzwolenia.
STRZAŁ
W śródmieściu przy zbiega dwóch najtkliwszych ulic był sad. Z poza długiego mara wychylały się ciemne kasztany, jasnozielone akacye i stare lipy rozłożyste. Gałęzie nad betonowym chodnikiem tworzyły zielony dach, pod którym nawet w dni upalne panował przyjemny chłód, i przez który w południe słońce rzucało na chodnik misterną koronkę świetlistych plam, dzierzgną cieniami drżących liści. Z pod kasztanów i akacyi wychylały się tu i owdzie białe i liliowe bzy i pod kolczastym drutem przepełzało przez mur dzikie wino.
Sad był duży i stary.
Dokoła piętrzyły się wysokie, żółte, szarozielone i szaroczerwone kamienice. Ludzie, którzy je budowali, nie położyli na nich swojej myśli, wznosili jeno jakieś tanie szablony, jakieś wielkie koszarowe budy, pełne tandety i wygód.
Okna najwyższych piętr tych brzydkich gmachów ciekawie zaglądały do środka sadu i dziwiły się tym drzewom rosnącym w śródmieścia.
Widziały one cały sad, całą jego ciemną głąb, niedostępną dla ulicy. W gąszczu drzew krył się biały pałac, parterowy dom z tarasem i kolumnadą. Soczystą zieloność trawników przecinały tu i owdzie żółtoszare dróżki. Z pod karłowatych krzaków białego i liliowego bzu wyglądały szare rzeźby – fantastyczne Fauny grające na piszczałkach, Satyry i Diany i jakieś boginki leśne, A pośrodku na dużym, zielonym trawniku wielki szary Delfin pluł wodą.
Okna kamienic zaglądały do wnętrza i widziały to, czego nie było widać z ulicy. Widziały one rozkwity i okwity drzew, miłosne plątaniny gałęzi, śmiechy Satyrów i lubieżne spojrzenia Faunów. Widziały one, jak ciemne kasztany chwytały w objęcia karłowate krzaki białego i liliowego bzu i jak Fauny wyciągały ręce do leśnych boginek. 1 dziwiły się brzydkie kamienice, że ludzie-zapomnieli o tym kawałku ziemi i nie zabudowali go tak, jak wszystkie place dokoła.
Pi lata szły, i sad rozkwitał i okwitał. Z każdym rokiem gałęzie plątały się coraz więcej – życie rodziło się i zamierało.
Był maj.
Nad miastem stała noc. Wszystkie drzewa kwitły. Wilgotna woń traw i liści, zmieszana z ostrym zapachem bzów i słodką wonią akacyi, spełzała po zielonej plątaninie dzikiego wina z muru no chodnik, pełzła przez pustą ulicę i kładła się naprzeciwko pod wystawami zamkniętych sklepów.
Noc była bezksiężycowa. Na zachodzie w perspektywie ulicznej od dołu leżał ciemny pas granatowej chmury, wyżej był jasny błękit, po którym szły mleczne drogi gwiazd, otchłanne szlaki ludzkich tęsknot.
Do świtu było jeszcze daleko. Ulice jednak pomimo dość wczesnej pory były już prawic puste. Tylko w bramach kamienic ta i owdzie stali żołnierze z karabinami. Były to warty nocne miasto bowiem było w stanie wojennym.
Na murze okalającym stary sad kładło się od dołu światło gazowej latarni, u góry był cień od zwieszających się gałęzi.
Krótka majowa noc zasypiała na pustych ulicach oczekiwaniem nowego świta. Było cicho. Zmęczenie i trud powszedniego dnia kładły się do snu. Zrzadka spóźnieni przechodnie budzili ciszę. Po murze przesuwały się ich sylwety, ginące u góry w szarym cieniu gałęzi. Czasem ktoś przystanął na chwilę, zaczarowany duszną wonią sadu i szumem liści. Wówczas naprzeciwko w cieniu pod ścianą zaczynał niespokojnie chodzić szyldwach i Słychać było jego miarowe, ciężkie kroki.
Pod murem przebiegł mały, bosy chłopczyna bez czapki. Na głowic miał włosy spłowiałe od słońca, białe, jak len. Nie zatrzymał się – śpieszył do domu po całodziennej bieganinie.
Po chwili przez słodką woń akacyi i bzu przeszedł jakiś sztuczny zapach perfum, zaszeleściły jedwabie-na murze zarysowały się dwie sylwety.
Szli obok siebie ramie przy ramieniu.
– Ach, jak tu pachnie… jaki sad! –wyszeptała, zatrzymując się pod murem.
– To akacye i bzy tak zabójczo słodko pachną–odpowiedział, pochylając się nad nią.
– Akacye… strasznie kocham akacye… Gdy zmrużę oczy, zdaje mi się, że śnię. Taka woń dokoła! Mieliśmy taki sad pełny akacyi, na końcu był staw i grobla… Czy pan lubi akacye?
– Wszystko lubię to, co pani…
– Pan znowu…
1 poszedł przez szary cień i przez miodną woń długi i serdeczny szmer pocałunku, po dzikiem winie prześliznął się do wnętrza sadu i obudził śpiącą różę… A na chodniku zaszeleściły jedwabie i po murze przesunęły się dwie sylwety.
Poszli i zginęli na zakręcie…
1 znowu jakiś cień biegnie po murze.
Idzie student. Z pod rozpiętej popielatej kurtki studenckiej wygląda biały gors koszuli. Czapka niedbale narzucona na tył głowy. Długie, czarne włosy rozbiegły się po czole i po kołnierzu.
W ruchach znać znużenie… Jakieś ołowiane ciężary ma na nogach i na rękach. Jest bardzo zmęczony.
Cały dzień pracował w drukarni. Kręcił koło pedałówki, na której odbijano proklamacye. Teraz niesie je w ręku. – Te nam się dopiero udały – myśli i posuwa koło muru. –Każda krzyczy: niech żyje niech żyje Każda zapowiada nowy dzień. Z mroków wiecznych wstaje nowy porządek. A zewsząd wy ciągają się ręce, kurczowo ściśnięte, pełne bólu wszędzie patrzą jakieś ślepe od mroków oczu fl nowy dzień idzie! Ludzie! ludzie, otwórzcie drzwi i okna, otwórzcie wszystkie bramy i wszystkie zamknięcia naścieżaj! naścieżaj! bo nowy dzień idzie.
fl on cały dzień pracował. Chodzi teraz i nakleja na szyldach i na oknach sklepów te własnoręcznie tak mozolnie drukowane proklamacye.
– Nowy porządek… Trzeba zbudować nowy porządek. Z suteryn wilgotnych wyciągają się ręce kurczowo ściśnięte i pełne bólu, z suteryn wilgotnych patrzą oczy od mroków oślepłe… a tutaj ten stary sad… i ta woń…
– Chleba… chleba!… – krzyczą gardła wyschnięte i spieczone wargi obnażają żółte zęby
…A w tym sadzie pod wonią bzów i akacyi na dużych strzyżonych trawnikach wyleguje się Stary Porządek.
– A drzewa tak pachną! tak pachnął – myśli znowu – i przypomina mu się jakiś maj… To było tak dawno… Po gałęziach drzew, po wielkiej, zielonej plątaninie płynie taka znajoma melodya, taka stara pieśń… Przez koronkę drżących liści mży poświata miesięczna, leje się jakaś obłędna zieloność, w której zatracają się wszystkie
… Widać tylko białe pęki kwitnących akacyi i liliowe pęki bzu.
Zatrzymuje się pod murem i pełną piersią wciąga powietrze.
fl po drzewach biegnie wiatr – liście porażają się i trzepocą, jak skrzydła… Coś się zrywa do lotu i szumi – drzewa – nie drzewa… Cały sad przyszedł pod mur i stoi nad nim i szumi. Z ciemnej gęstwy patrzy na niego Stary Porządek.
Do suteryn nie dochodzą te szumy i te wonie…
Otrząsa się z marzeń, kładzie pęk proklamacyi na ławce, wspina się na palcach i jedną z nich przykleja na murze.
I nagle pada strzał–suchy, karabinowy strzał, wślad za nim drugi i trzeci…
…Co to?
Krew napełnia mu nos i usta, krew ciepłą falą zalewa mu uszy – i szumi. Czuje jakiś ostry ból… Wszystkie latarnie zgasły, a drzewa szumią coraz dalej i coraz ciszej…
Zatacza się, jak pijany – i pada…
Jeszcze jeden oddech głęboki – i już nic… Grobowa cisza. Z czarnych mokrych szczelin muru wypełza śmierć, przypada do skrwawionych warg i kładzie na nie straszny pocałunek.
Ze skroni po włosach na betonowe płyty ścieka krew. Oczy otworzyły się szeroko i stoją ślepe i nieruchome.
Straszne oczy umarłego człowieka.
A przyklejony na murze kawał papieru zaczyna krzyczeć ostrą, białą plamą:
– Niech żyje! niech żyje!
i ściekająca po włosach na szary chodnik krew zaczyna tak samo krzyczeć:
– Niech żyje! niech żyje!
A stary sad cały stanął pod murem, cały pochylił się nad chodnikiem – i patrzy. Krew. krew wszędzie…
I spełza z muru po dzikiem winie miodna woń akacyi i bzów, i miesza się z zapachem krwi i kładzie się na młodej piersi.
I nagle z pod krwi i z pod woni kwiatów wstaje jeden wielki krzyk bezgłośny i bezszmerny, zrywa się wichrem z pod ciemnych gałęzi drzew, piekielnym oplotem chwyta stare pnie, łamie stare aleje, przewraca rzeźby, wbiega na taras, wdziera się pod ciężką kolumnadę – i krzyczy:
– Niech żyje! niech żyje!
fl Stary Porządek zaryglował wszystkie drzwi, zasunął wszystkie zawory i usiadł w ostatniej komnacie w wygodnym, starym fotelu – i drzemie.
PAJAC
(BAJKA DLA DZIECI)
sklepie za szyba, wystawową wisiał pajac. Był sklejony z papieru i miał szeroko otwarte asta. Zwykły pajac papierowy.
W tem oknie wisiał już rok cały i doskonale znał życie swojej ulicy.
Ulica była ruchliwa. Od świtu do późnej nocy pędziły powozy, szli ludzie. Zrana zamiatano i polewano ulicę. Fotem przejeżdżały ciężkie wozy rzeźnickie, potem duże pudła z pieczywem, potem szły dzieci do szkoły i zatrzymywały się przed jego oknem, a on wówczas śmiał się serdeczniej, niż zwykle, bo lubił dzieci.
Pajace i lalki zwykle lubią dzieci. Po przejściu dzieci coraz częściej zaczynały przejeżdżać dorożki, a chodnikiem przeciągały całe tłumy przechodniów. Wszyscy szli prędko, niemal biegli – i to właśnie śmieszyło pajaca.
Pod wieczór ludzie chodzili wolniej i pajacowi zdawało się, że nie wiedzą sami, dokąd idą – i to go również śmieszyło. A w nocy, jakkolwiek w sklepie nie było żelaznych żaluzyi, pajac tonął w mroku, bo na okno padał cień od słupa z ogłoszeniami.
Ten pstry i gruby słup był elementarzem pajaca. Ciągle patrząc na kolorowe arkusze naklejonego papieru, nauczył się czytać w dwóch językach. Zrazu nie mógł pojąć, dlaczego ludzie o jednej i tej samej rzeczy piszą podwójnie, przyszedł jednak potem do wniosku, że ludzie są jak zabawki, z których jedne mają francuskie, a drugie niemieckie etykiety.
Z tego stupa dowiedział się pajac wielu rzeczy. Przedewszystkiem, że są na świecie teatry, towarzystwa sportowe, kuratorya trzeźwości i… monopole.
Monopol zresztą miał naprzeciwko.
W tem oknie wystawowem wisiałby prawdopodobnie bardzo długo, gdyby nie stała się rzecz nadzwyczajna.
Olo pewnego poranku ulica przestała huczeć od turkotu dorożek i powozów, dzieci nie szły do szkół, sklepów nikt nie otwierał, a monopol naprzeciwko zabito deskami.
Od południa ulice zaległy szare, wielkie tłumy. Przeciągały wolno, świątecznie, a o tem, że święta nie było, pajac doskonale wiedział z afiszów.
Nazajutrz było to samo. Pajac przymrużał coraz bardziej oczy, śmiał się coraz serdeczniej ze zdziwienia, ale nic nie rozumiał.
Od dwóch dni na jego słupie nie naklejono afiszów, tylko jacyś ludzie na drzwiach zamkniętych sklepów i na zamkniętych bramach domów przylepiali małe kartki.
I dnia następnego było to samo, z tą jeno różnicą, że ludzie oglądali się trwożnie poza siebie, a naklejający te śmiesznie małe kartki skradali się chyłkiem pod ścianami domów.
Ulicą zaczęły przeciągać całe szeregi żołnierzy. Słychać było gdzieś w oddali pojedyńcze strzały, a potem krótkie salwy karabinowe. Czasem zbliżał się szarem mrowiem jakiś nieskładny śpiew – i wtedy następowała salwa.
Tak trwało dosyć długo. Pajac jednak stracił rachubę czasu, odkąd przestano naklejać afisze, i gdyby nie to, że pewnego dnia zaczęto okurzać i odświeżać wszystkie zabawki, że nawet jego parę razy pociągnięto za sznurek, nie wiedziałby wcale, że zbliża się Boże Narodzenie.
Pajace i lalki lubią Boże Narodzenie i gwiazdkę.
W tym roku jednak nadzwyczajnym wszystko szło naopak. Dzieci nie wystawały przed jego oknem i nie zaglądały mu w oczy. Zato chodziły gromadkami środkiem ulicy, obnosiły jakieś płatki kolorowe i śpiewały.
Twarze miały poważne i oczy świecące się – zupełnie, jak ladzie starsi, a nawet, jak oni, nie patrzyły na pajaca…
I przyszedł dzień straszny. Biedny, połamany pajac nigdy tego dnia nie zapomni.
Ulicą szedł pochód dziecięcy. Na czele biegł zamorusany sześcioletni chłopak, za nim dwie dziewczyny, a za niemi cały tłum dzieci.
Wówczas stało się coś strasznego. Z monopolu, z bram domów wypadli uzbrojeni ludzie. Cała ulica skłębiła się w jeden ruch i krzyk.
Śmiejący się, zwykle wesoły pajac stracił przytomność.
Ocknął się na chodniku, zasypany ostrymi kawałkami stłuczonej szyby, przygnieciony ciepłym i miękim ciężarem.
Bezwładnie ciężko leżał na nim ten sześcioletni chłopak. Brudna koszulina była na piersi rozdarta, a z piersi spływała na twarz pajaca czerwona krew. I ta śmiejąca się papierowa twarz przestała się nagle śmiać i okryła się krwawym grymasem.
Zato śmiała się pod niebieską czapką bez dzwonków szeroka i śniada twarz zwycięzcy, pochylonego nad umierającem dzieckiem i połamanym pajacem.