Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Bezkresna ciemność - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
2 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezkresna ciemność - ebook

Druga, po Imperium Ciszy, międzygalaktyczna powieść z cyklu „Pożeracz Słońc”, która łączy rozmach DIUNY z epickim klimatem Imienia wiatru.

Hadrian Marlowe przez pół stulecia szukał pośród dalekich gwiazd zagubionej planety Vorgossos, mając nadzieję, że nawiąże kontakt z nieuchwytnymi obcymi, Cielcinami. A dzięki temu zdoła zakończyć trwającą prawie czterysta lat wojnę i zaprowadzi pokój.

Uparcie starając się odkryć ich tajemnice, Hadrian musi zapuścić się poza bezpieczne obszary Solarnego Imperium i przeniknąć do zamieszkujących odległe światy Extrasolarian. Tam odnajduje nie tylko obcych, ale ma też do czynienia z potwornymi istotami, które kiedyś były ludźmi, ze zdrajcami we własnym otoczeniu, a także z najstarszym wrogiem rodzaju ludzkiego…

Jeśli osiągnie sukces, zaprowadzi najtrwalszy pokój w historii ludzkości, jeśli mu się nie uda, wszechświat spłonie.

Imperium Ciszy to wspaniała epicka science fiction w najlepszym wydaniu. Ruocchio stworzył coś fascynującego. Nie mogę się doczekać dalszego ciągu. – James S.A. Corey, autor cyklu „Ekspansja” z listy bestsellerów „New York Timesa”

Epicka space opera doskonale wpisująca się w tradycję pisarstwa Iaina M. Banksa i Diuny Franka Herberta […] Wspaniały nowy głos w literaturze science fiction. – Eric Flint, autor serii „1632” i „Belizariusz”

Imperium Ciszy jest bogatą tkaniną utkaną z przyszłej historii i opisów nowych światów, opowieścią o bohaterze-tyranie na miarę galaktyczną, a zarazem portretem człowieka. – Kevin J. Anderson, autor Ciemności między gwiazdami i współtwórca kontynuacji cyklu „Diuna”

Ruocchio, rzemieślnik pióra o wyjątkowym talencie, zaprasza nas swoją wspaniałą prozą do przyszłości wypełnionej zagrożeniami i dynamiczną akcją, niekiedy z nutą ironii i z nielicznymi, cennymi akcentami nadziei. – David Brin, autor Ziemi, Listonosza oraz Tryumfu Fundacji (kontynuacji cyklu „Fundacja” Isaaca Asimova)

Dla fanów space opery Ch. Ruocchio stworzył bogaty w szczegóły świat w odległej przyszłości. Czytelnicy lubiący epickie opowieści z silnym bohaterem będą usatysfakcjonowani. – „Publishers Weekly”

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8188-895-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘ­KO­WA­NIA

Cóż to był za rok! _Impe­rium ciszy_, po uka­za­niu się latem 2018 roku, tra­fiło do rąk tysięcy czy­tel­ni­ków, któ­rym zawsze będę wdzięczny. Pod­czas gdy ostat­nie podzię­ko­wa­nia były prze­zna­czone dla osób, które przy­czy­niły się do publi­ka­cji tej książki – mojej rodziny, przy­ja­ciół, agen­tów, dobrych ludzi z DAW Books oraz współ­pra­cow­ni­ków z Baen, moich nauczy­cieli i wszyst­kich pozo­sta­łych – ta stro­nica jest dla cie­bie i two­ich bli­skich, mój czy­tel­niku. Bez was ten pierw­szy tom gniłby na pół­kach jakie­goś maga­zynu, ja zaś był­bym zmu­szony zająć się jakąś inną, uczciwą pracą. Pozwól­cie, że podzię­kuję tym, któ­rym nie mia­łem oka­zji podzię­ko­wać w pierw­szym tomie, bez zacho­wa­nia szcze­gól­nej kolej­no­ści.

Przede wszyst­kim księ­ga­rzom! Tym z Quail Ridge Books w Rale­igh – zwłasz­cza Rene i Tomowi – oraz dobrym ludziom z Ande­rida Books w Anglii, za ich uprzej­mość i wspar­cie. Także Glen­nis z Mis­sing Volume oraz Ale­xiemu z Bard’s Tower, za ich przy­jaźń i pomoc w poru­sza­niu się w labi­ryn­cie przy­ję­tych kon­wen­cji.

Recen­zen­tom! Petro­sowi, Tracy, Emily, Grace, Nil­sowi i innym z Unseen Library oraz wszyst­kim pozo­sta­łym. Jestem wzru­szony, że wszyst­kim wam spodo­bała się tamta książka, i mam nadzieję, że i ta spełni wasze ocze­ki­wa­nia. Wspa­niale było was poznać.

Czy­tel­ni­kom! Wielu z was pisało do mnie online i zwy­kłą pocztą i choć nie zdo­łam tu wymie­nić wszyst­kich, to jestem wdzięczny każ­demu z was. Davi­dowi K., T.J., Lenie, Ale­xowi i Mary­Ann, rów­nież Luce z Włoch, Emi­lowi ze Szwe­cji oraz Natha­nowi z Austra­lii. I oczy­wi­ście wszyst­kim moim przy­ja­cio­łom online. Bez was bym tego nie doko­nał.

Nowym przy­ja­cio­łom, któ­rych zyska­łem (jeśli wolno mi tak powie­dzieć). Nie­chaj Gerald Brandt, Ed Wil­lett, EC Ambrose, Joshua Pal­ma­tier oraz Julie Czer­neda przyjmą podzię­ko­wa­nia za to, że nowe dziecko powi­tane w rodzi­nie DAW poczuło się w niej mile widziane. Także Dan Stout i Cass Mor­ris, któ­rzy wraz ze mną zostali jej nowymi dziećmi. Rów­nież moja rodzina w Baen: Webe­ro­wie, Drake’owie oraz Cor­re­io­wie (dzięki za ten szcze­gólny dzień mojej naj­więk­szej sprze­daży, Larry!), Kacey Ezell, Jody Lynn Nye, Mike Massa, Grif­fin Bar­ber… i wszy­scy. Także R.R. Virdi i L.J. Hach­me­ister, za to, że byli tacy fajni. I rzecz jasna D.J. Butler, jeden z naj­wspa­nial­szych i naj­szla­chet­niej­szych ludzi w całej tej branży.

Na koniec zaś dzię­kuję Jen­nie, która w ciągu ostat­niego pół­tora roku z mojej przy­ja­ciółki stała się narze­czoną. Zawsze będę jej wdzięczny. Za wszystko. Kocham cię, naj­mil­sza.ROZ­DZIAŁ 1

CZER­WONA KOM­PA­NIA

Ciem­ność.

Zie­lone oczy patrzyły z ciem­no­ści jak oczy posą­gów we mgle. Czu­łem je w sobie, jak cią­gnące mnie w górę haczyki na ryby. Czu­łem się źle. Było zimno. Obraz twa­rzy Bor­de­lona na holo­gra­fie – na chwilę przed­tem, nim go uni­ce­stwi­łem – wyda­wał się uno­sić w powie­trzu. Nie był jedyny. Był tam też Gil­liam, z wykrzy­wio­nymi ustami, z utrwa­lo­nym na nich szy­der­czym uśmie­chem. I Uva­nari. Mie­sza­nina dźwię­ków wypeł­niła mój świat: krzyki umie­ra­ją­cych ludzi, owa­cje tłu­mów na Kolosso, dud­niący odgłos tęt­nie­nia krwi w moich uszach.

Pozna­łem wtedy, że jestem już mar­twy, a cały _cię­żar_ tych odczuć był kosz­tem i brze­mie­niem powra­ca­ją­cej świa­do­mo­ści. Bycia żywym. Żyłem więc. Znowu.

– Lor­dzie komen­dan­cie? – Zna­jomy głos o dziw­nym akcen­cie zdra­dza­ją­cym język, któ­rego nie mogłem sobie przy­po­mnieć, jeśli w ogóle kie­dyś go zna­łem. – Lor­dzie komen­dan­cie?

Oto byłem w piw­nicy na Pha­ros, wła­śnie tak. Była tam ze mną kobieta, którą kocha­łem, o wło­sach ciem­niej­szych niż cień. Ukry­wa­li­śmy się przed Bor­de­lo­nem i Nor­ma­nami po tym, jak sprze­dali nas admi­ra­łowi When­towi. Nie. To było prze­cież dawno temu i długo po wylo­cie z Emesh, ale mój zdez­o­rien­to­wany umysł wyczu­wał jej zapach oraz woń pło­ną­cego drewna, przy­po­mi­na­jąc mi jej cie­pło i smak racji żyw­no­ścio­wych, któ­rymi samot­nie dzie­li­li­śmy się w ciem­no­ściach.

– Lor­dzie komen­dan­cie?

Mgła roz­wie­wała się, ustę­po­wała w głąb histo­rii. Wciąż sły­sza­łem krzyki, łka­nia, i wie­dzia­łem, że doby­wają się ze mnie, z moich kości i czasu, abym poczuł i ujrzał kosz­mary mojej prze­szło­ści, bo roz­po­zna­nie ich zna­czyło, że żyję. Twarde palce podarły mi ubra­nie tam­tej nocy w Boro­se­wie, ciało Kat zato­nęło w kana­łach… Nagle, tak ostro jak świeże dozna­nia, wspo­mnie­nia wyszły ze mnie jak ula­tu­jące w niebo wotywne lam­piony. Się­ga­łem po nie, lecz moje członki były jak z oło­wiu i nie mogłem nimi poru­szyć. Cie­pło roz­cho­dziło się w ciele, prze­ga­nia­jąc ten pela­giczny chłód, który wypły­wał z moich ramion.

Krwa­wie­nie.

Leża­łem w łóżku. Albo raczej w czymś do łóżka bar­dzo podob­nym, a ktoś stał nade mną. Ujrza­łem Tor Gib­sona, a w moim deli­rium jego szare oczy były zie­lone – zie­lone jak jego szata – lwia grzywa i boko­brody zaś powie­wały na wie­trze wie­ją­cym od wód Meidui.

– Mar­twy? – wychry­pia­łem, nie będąc pewien, czy mam na myśli jego czy sie­bie.

Stary scho­lia­sta uśmiech­nął się.

– Jesz­cze nie. Na razie udało nam się tego unik­nąć.

– Lor­dzie komen­dan­cie, leż spo­koj­nie, pro­szę. – Ten dziwny głos. Znany. Wycho­dził z ust Gib­sona, a przy­naj­mniej tak mi się zda­wało. – Na­dal jest ośle­pły po fudze.

– Nie – zaprze­czy­łem, wciąż patrząc na scho­lia­stę. – Widzę… widzę Gib­sona.

– Nie ma tu nikogo innego, tylko my! – Głos się prze­mie­ścił i dobie­gał teraz z miej­sca naprze­ciwko scho­lia­sty, ale on sam się nie poru­szył.

Kiedy Gib­son mówił, jego usta były nie­ru­chome. _Aktor wie, że jest na sce­nie. Ale grana postać nie wie o ist­nie­niu sceny_. Zabrzmiało to jak jeden z jego słyn­nych scho­lia­stycz­nych afo­ry­zmów, lecz zupeł­nie go nie pamię­ta­łem.

Ogar­niało mnie sza­leń­stwo. Byłem w piw­nicy na Pha­ros, a może było to wiele lat temu? Była tam ze mną, kiedy ści­gali nas sie­pa­cze admi­rała Whenta, ale wyszli­śmy z tego cało. A Gib­son nie żył. I ja też nie żyłem – albo pra­wie. Zamro­żony.

– Wiesz, gdzie jesteś?

Pyta­nie. Pyta­nie, które prze­mó­wiło do naj­star­szych, naj­bar­dziej ukry­tych zakąt­ków mego odkryw­czego umy­słu. _Wiesz, gdzie jesteś?_

I stało się tak, jakby unio­sła się kur­tyna, z kawał­ków zro­dził się holo­gra­ficzny obraz, mgła się roz­wiała i praw­dziwy świat nabrał kształ­tów. Byłem w medice. Białe ściany, biały sufit, biała pod­łoga. Zbyt czy­sto. Leża­łem w otwar­tej skrzyni prze­no­śnego żłobka do fugi, który ktoś prze­niósł tutaj i umie­ścił na stole labo­ra­to­rium. Obró­ci­łem głowę i zauwa­ży­łem, że Gib­son znik­nął. Halu­cy­na­cja? Wizja spro­wo­ko­wana nie­wąt­pli­wie tym, że wciąż żyła we mnie część umy­słu, która prze­ma­wiała gło­sem Gib­sona.

Dwa­na­ście lat od Emesh.

– Jeste­śmy na _Fara­onie_. – Wszystko mi się przy­po­mniało. Prze­ję­li­śmy ten sta­tek na Pha­ros i zabra­li­śmy go po całej tej spra­wie z Nor­ma­nami i admi­ra­łem When­tem, po tym, jak Bor­de­lon nas zdra­dził. Zosta­li­śmy wyna­jęci – razem z kom­pa­nią Bor­de­lona – aby wes­przeć bojow­ni­ków o wol­ność wal­czą­cych o oba­le­nie dyk­ta­tury Mariusa Whenta, a wszystko to tylko w celu uwia­ry­god­nie­nia naszej roli jako najem­ni­ków poszu­ku­ją­cych Vor­gos­sos. Ale Bor­de­lon nas zdra­dził i musie­li­śmy wywal­czyć sobie drogę odwrotu. Marius Whent został zmu­szony do kapi­tu­la­cji. Emil Bor­de­lon został zabity, bo jego z kolei zdra­dzili wła­śni żoł­nie­rze, a zro­bili to, bo zło­ży­łem im ofertę nie do odrzu­ce­nia.

Kobieta sto­jąca przy moim łóżku, Nor­manka o skó­rze w kolo­rze atra­mentu, z krę­co­nymi, sztyw­nymi jak stal wło­sami, ski­nęła lekko głową.

– Tak. A wiesz, kim jestem?

Miała na sobie przy­le­ga­jący do ciała mun­dur polowy w kolo­rze bur­gunda. Uni­form. Mój uni­form, który sam zapro­jek­to­wa­łem, o kie­sze­niach z kla­pami i ręka­wach z wypust­kami.

– Dok­tor Okoyo – powie­dzia­łem. – Nie sądzę, żebym miał jakieś krio­pa­rze­nie. – Spró­bo­wa­łem usiąść, nagle uświa­da­mia­jąc sobie, jak Adam, wła­sną nagość.

– Nie ruszaj się, lor­dzie Mar­lowe. – Popchnęła mnie deli­kat­nie, lecz sta­now­czo, ponow­nie do pozy­cji leżą­cej. – Jesz­cze nie wycią­gnę­łam z cie­bie całego TX9.

Odwró­ci­łem głowę i ujrza­łem zwi­sa­jące ze sto­jaka nade mną woreczki z krwią. AB plus. Z dru­giej strony zauwa­ży­łem pojem­nik, do któ­rego ska­py­wał z moich żył odporny na zamro­że­nie śro­dek che­miczny. Był ciem­no­błę­kitny, a w ostrym bia­łym świe­tle wyda­wał się nie­mal czarny. Po chwili powie­dzia­łem:

– Mogłaś mnie spo­koj­nie powie­rzyć med­te­chowi.

Okoyo prych­nęła.

– Komo­dor Lin obdarłby mnie ze skóry, a wy z Impe­rium podobno naprawdę robi­cie takie rze­czy.

– Punkt dla cie­bie – ustą­pi­łem. – Ale ty nie musisz się niczego oba­wiać z naszej strony.

Sie­dzie­li­śmy przez chwilę w mil­cze­niu, pod­czas gdy lekarka zaj­mo­wała się dia­gno­stycz­nym ter­mi­na­lem, a ja uda­wa­łem, że nie jestem goły i świa­domy tego stanu. Spró­bo­wa­łem upo­rząd­ko­wać swoje wizje. Wybu­dze­nie z fugi ni­gdy nie jest łatwe. Ludzie, któ­rzy porzu­cili mnie na Emesh, wpom­po­wali we mnie dosta­tecz­nie wiele krwi, żeby unik­nąć oskar­że­nia o mor­der­stwo, a ja byłem nie­przy­tomny pod­czas tego zabiegu, ale od tam­tego czasu za każ­dym razem prze­cho­dzi­łem przez labi­rynty pamięci i dziw­nych gło­sów, zanim zna­la­złem się w spo­koj­nym świe­cie. Mózg, jak powia­dają, jest nadak­tywny, powra­ca­jąc do świa­do­mo­ści. To jak umie­ra­nie, pomy­śla­łem, bo w fudze pro­cesy życiowe zostają zawie­szone niczym w for­mal­de­hy­dzie i daje się to porów­nać ze śmier­cią. Nie róż­ni­łem się wiele od nie­bosz­czyka albo por­cji mięsa w zamra­żarce.

Myli­łem się oczy­wi­ście. Bo to w niczym nie przy­po­mina śmierci. W niczym.

– Jaka jest stan­dar­dowa data?

– Szes­na­ście dwa dzie­więt­na­ście kropka jeden-jeden. – Lekarka nie odwró­ciła głowy.

Listo­pad, pomy­śla­łem. 16219 rok naszego Impe­rium. Od wylotu z Emesh upły­nęło czter­dzie­ści osiem lat, choć prze­ży­łem świa­do­mie tylko dwa­na­ście z nich. Czter­dzie­ści osiem lat uda­wa­nia, że jeste­śmy najem­ni­kami. Czter­dzie­ści osiem lat wol­no­ści od hra­biego Mataro i jego planu wyda­nia za mnie córki. Czter­dzie­ści osiem lat od spe­cjal­nego poboru do Legio­nów Słońca.

Czter­dzie­ści osiem lat wojny wię­cej. Mor­der­czej, ludo­bój­czej Kru­cjaty prze­ciwko Ciel­ci­nom, kse­no­bi­tom, któ­rzy piją ludzką krew i polują na naszych ludzi jak wilki na owce. Czter­dzie­ści osiem lat poszu­ki­wa­nia Vor­gos­sos i trans­por­to­wa­nia ciel­ciń­skiech jeń­ców w nadziei na per­trak­ta­cje. Na pokój.

– Są jakieś wie­ści? – zapy­ta­łem, sia­da­jąc tak prędko, żeby lekarka nie mogła mnie powstrzy­mać. Krę­ciło mi się w gło­wie, więc zła­pa­łem za twarde brzegi żłobka. Po chwili zawroty głowy się uspo­ko­iły, a ja zgar­ną­łem na sie­bie zło­żony obok płaszcz kąpie­lowy. – Otrzy­ma­li­śmy jakieś namiary na tego han­dla­rza bro­nią, o któ­rym mówili piraci na Sano­rze? – Lekarka odwró­ciła się, sły­sząc, że się poru­szy­łem, i rzu­ciła się ku mnie. Jej głos był zdu­szony, spró­bo­wała poło­żyć mnie znowu, ale unio­słem rękę i powstrzy­ma­łem ją. – Tylko pró­buję się przy­kryć.

Okoyo spoj­rzała na mnie gniew­nie.

– Pró­bu­jesz stra­cić przy­tom­ność, lor­dzie Mar­lowe.

– W porządku – odmruk­ną­łem sła­bym gło­sem. – W porządku.

Oto­czyła ręką moje ramiona, a ja zdo­ła­łem jedy­nie wci­snąć sobie szla­frok mię­dzy nogi, ale to wystar­czyło. Całą moją uwagę pochło­nęło oddy­cha­nie, zdła­wione i wil­gotne. Nagle zwi­ną­łem się, pochy­li­łem nad pojem­ni­kiem z cie­czą i wykasz­la­łem kulkę fio­le­to­wego płynu, który zaległ w moich płu­cach.

– Jesz­cze nie czu­jesz się dobrze – powie­działa Okoyo. – Przez ostat­nie sześć lat byłeś prze­cież kostką lodu.

– Sześć lat? – zapy­ta­łem zasko­czony. Nie zdą­ży­łem jesz­cze poli­czyć. – Gdzie jeste­śmy?

Lekarka potrzą­snęła głową.

– Lepiej zostawmy to komo­do­rowi, lor­dzie.

* * *

Bas­san­der Lin wyglą­dał na star­szego, niż zapa­mię­ta­łem, i zasta­na­wia­łem się, ile z minio­nego czasu podróży draż­liwy kapi­tan spę­dził na jawie. Powie­dzia­łem kapi­tan, bo rze­czy­wi­ście nim wła­śnie był. Rola komo­dora była maską, przy­krywką, podob­nie jak moja rola lorda komen­danta. Zmiana w nim była sub­telna: żad­nych zmarsz­czek wokół oczu i ust, żad­nej siwi­zny na skro­niach. W końcu jed­nak Lin był patry­cju­szem, ciem­no­skó­rym Man­dari ze sta­rej rodziny, a jego krew była nie­mal rów­nie szla­chetna jak moja. Jedyna zmiana zaszła w jego czar­nych oczach. Coś w nich stward­niało, a wolno dzia­ła­jący jad, obecny w naszej dłu­giej rela­cji, przy­brał bursz­ty­nowy odcień, skry­sta­li­zo­wał się. Jego kwa­tery na pokła­dzie _Fara­ona_ nale­żały przed­tem do nor­mań­skiego komo­dora Emila Bor­de­lona, a Bas­san­der Lin wraz ze mną wło­żył wiele wysiłku, aby usu­nąć z tych pomiesz­czeń wszel­kie ślady poprzed­nika. Por­no­gra­ficzne dzieła sztuki znik­nęły, zdo­bione ramy usu­nięto, podob­nie jak dywany. Wciąż widać było znaki na pod­ło­dze, gdzie stało zbyt wiel­kie łoże komo­dora, zastą­pione teraz pro­stym żoł­nier­skim łóż­kiem polo­wym. Nie było na nim żad­nych koców.

– Dobrze się spało? – zapy­tał, zer­ka­jąc znad biurka. – Okoyo wysta­wiła ci dosko­nałe świa­dec­two zdro­wia, komen­dan­cie. – Miał iry­tu­jącą manierę odpo­wia­da­nia na wła­sne pyta­nia. Nie ode­zwa­łem się i opa­dłem na swój fotel, nie czu­jąc się zbyt kom­for­towo w kar­ma­zy­no­wym mun­du­rze. Bas­san­der ubrany był tak samo, ale do niego wysoki koł­nierz i sym­bole woj­sko­wej rangi paso­wały dosko­nale. Ja przy­naj­mniej nie musia­łem nosić takich odznak, poza jed­nym okrą­głym zna­kiem na wzór pie­częci, który sam zapro­jek­to­wa­łem, wyszy­tym złotą nicią na lewym ramie­niu. Bas­san­der bawił się sto­ją­cym na biurku cięż­kim kub­kiem, nie patrząc na mnie. – Ta kobieta, Corvo, uważa, że zna­la­zła tam­tego gościa.

Usia­dłem pro­sto i pochy­li­łem się nad biur­kiem. Kamienne spoj­rze­nie Lina błą­dziło teraz po mojej twa­rzy. Pocią­gnął z kubka łyk.

– Malo­wa­nego Czło­wieka? – spy­ta­łem. Tak nazy­wali go sano­rań­scy piraci.

Kapi­tan pokrę­cił głową, wstał i odwró­cił się do mnie ple­cami.

– Jakie­goś typa zwa­nego Sami­rem. Pra­cuje dla Malo­wa­nego Czło­wieka, a przy­naj­mniej Corvo tak twier­dzi. – Lin zbu­do­wany był jak rapier, cienki jak szyna, o wąskich ramio­nach. Stał na tle holo­gra­ficz­nej płyty uka­zu­ją­cej mozaikę ele­men­tów zabez­pie­czeń we wnę­trzu _Fara­ona_. – Wysłała na pla­netę jed­nego ze swo­ich porucz­ni­ków. Nawią­zał kon­takt.

– Czyli mamy Vor­gos­sos? – zapy­ta­łem.

Bas­san­der nie poru­szył się, poza prze­su­nię­ciem obra­zów na holo­gra­ficz­nej pły­cie, na któ­rej uka­zały się teraz inne czę­ści statku.

– Nie. – Oparł dło­nie na bio­drach, a ja zauwa­ży­łem przy­pa­sany tam miecz z wyż­szej mate­rii. Nale­żał przed­tem do admi­rała Mariusa Whenta. Kon­fron­ta­cja z nim na Pha­ros nie­mal kosz­to­wała nas życie. – Wysła­niec Corvo twier­dzi, że Samir jest tylko lokal­nym typem, który zastę­puje tam tego Extra­so­la­ria­nina.

– Powin­ni­śmy zaaran­żo­wać jakieś spo­tka­nie…

– Na to wygląda. – Kapi­tan wzru­szył ramio­nami i prze­cią­gnął dło­nią po wło­sach o bar­wie dymu. – Nie byłby to żaden pro­blem, gdy­by­śmy mieli tu ludzi z 437. Legionu, ale z tą bandą nie­udacz­ni­ków… to chyba żart.

W każ­dym razie nie mogli­śmy liczyć na żadne posiłki. Były tysiące lat świetl­nych i całe dekady rze­czy­wi­stego czasu stąd.

– To, że sta­no­wimy tu front, Bas­san­drze – powie­dzia­łem, roz­myśl­nie pomi­ja­jąc imię – nie ozna­cza, że jeste­śmy jakimś żar­tem.

Bas­san­der Lin wydo­był z sie­bie cichy, lek­ce­wa­żący, gar­dłowy odgłos i z powro­tem zapa­trzył się w swoje ekrany.

– Tych Nor­ma­nów, któ­rych zabra­łeś, jest sześć razy wię­cej niż nas, jakby te twoje szczury z Kolosso nie były już wystar­cza­jąco kiep­skie.

Musia­łem wziąć głę­boki oddech, aby powstrzy­mać się przed rzu­ce­niem w niego wła­snym kub­kiem. Zamiast tego skrzy­żo­wa­łem ramiona na pier­siach.

– Potrze­bo­wa­li­śmy wzmoc­nie­nia.

– Potrze­bo­wa­li­śmy żoł­nie­rzy.

– On_i są_ żoł­nie­rzami.

– Fede­ra­tami! – Bas­san­der w końcu się odwró­cił. – Są lojalni, dopóki im pła­cimy. Zwrócą się prze­ciwko nam, gdy tylko zwie­trzą lep­szą ofertę.

– No to nie pozwo­limy im dostać lep­szej oferty. – Teraz ja z kolei prych­ną­łem pogar­dli­wie. – Pła­cimy im o połowę wię­cej niż Bor­de­lon.

– To nie zna­czy, że lep­sza oferta się nie pojawi. Nie ufam im. Nie ufam Corvo. Pra­cują, bo na razie otrzy­mują stałą zapłatę.

– Czy zawsze tak będzie? – zapy­ta­łem, cho­wa­jąc twarz w dło­niach. W gło­wie mi dud­niło. Zde­cy­do­wa­nie za szybko wysze­dłem z mediki. – Impe­rium. Za nami stoją Legiony. Corvo o tym wie. Czer­wona Kom­pa­nia z Meidui…

– Czer­wona Kom­pa­nia z Meidui. – Uśmiech­nął się drwiąco Bas­san­der, krę­cąc głową, po czym roz­siadł się na powrót w sta­rym fotelu komo­dora Bor­de­lona. – Chcesz wie­dzieć, czym ona jest? Dla mnie?

Uci­sną­łem pal­cami powieki i usi­ło­wa­łem odzy­skać jasność myśli.

– Try­bunka powie­rzyła nam misję, mamy zna­leźć Ciel­ci­nów i spró­bo­wać…

– To zada­nie wygląda raczej na karę. Posłała mnie z tobą i two­imi nie­udacz­ni­kami i tylko jedna Zie­mia wie dla­czego…

Zmru­ży­łem oczy.

– Jak długo nie spa­łeś? – Mówił jak czło­wiek zbyt długo pozo­sta­jący sam, zdany tylko na sie­bie, jakby tysiąc razy ćwi­czył tę roz­mowę w pustych kory­ta­rzach _Fara­ona_, pod­czas gdy wszy­scy byli uśpieni. Bas­san­der naj­wy­raź­niej usły­szał moje pyta­nie, lecz nie odpo­wie­dział. Spoj­rzał spode łba, pozwa­la­jąc mi zadać następne: – Chcesz zatem, żebym to ja wypra­wił się na powierzch­nię pla­nety? Odszu­kał Samira? Odna­lazł tego Malo­wa­nego Czło­wieka?

Komo­dor, który w rze­czy­wi­sto­ści był kapi­ta­nem, zmarsz­czył brwi.

– Po pro­stu chcę, żebyś trzy­mał Corvo krótko. Jak powie­dzia­łem: nie ufam jej.

– Jest z nami już od sie­dem­na­stu stan­dar­do­wych lat – odpar­łem. – Odda­łem jej dowódz­two _Mistrala_. – Spoj­rzaw­szy ponow­nie na Bas­san­dra, unio­słem ręce i popra­wi­łem się: – Odda­li­śmy jej dowódz­two _Mistrala_. Dobrze wyko­nuje swoją pracę.

Otta­via Corvo była przed­tem trze­cim ofi­ce­rem Bor­de­lona na _Fara­onie_ i sądząc po tym, jak łatwo zwró­ciła się prze­ciwko swemu prze­ło­żo­nemu, jego spo­sób trak­to­wa­nia ofi­ce­rów pozo­sta­wiał wiele do życze­nia. A jed­nak nie mogłem powie­dzieć, że nie­po­kój Bas­san­dra był dla mnie nie­zro­zu­miały. Mimo woli błą­dzi­łem spoj­rze­niem po fron­cie biurka, gdzie sple­cione reliefy nimf i saty­rów wiły się w wysoce nie­pro­fe­sjo­nal­nej eks­ta­zie.

Bas­san­der pocią­gnął z kubka długi łyk.

– Ja tylko… chcia­łem, żebyś miał to na uwa­dze.

Poczu­łem, że się uśmie­cham, choć wie­dzia­łem, że uśmiech nie objął moich oczu.

– To miło, że tak to ują­łeś.

Lin odchrząk­nął.

– Prze­cież nie chcę, żebyś pro­wa­dził kolejną grupę na krwawą wyprawę. Nie po Pha­ros. Nie­mal cię wtedy stra­ci­li­śmy, a razem z tobą kapi­tan Azhar. A ostat­nią rze­czą, jakiej potrze­buję, jest nie­za­do­wo­le­nie Jad­dyj­czy­ków po utra­cie ich przed­sta­wi­cielki.

– Ktoś ważny z kom­pa­nii musi jed­nak nawią­zać kon­takt z Extra­so­la­ria­ni­nem, z tym Malo­wa­nym Czło­wie­kiem. Nie możemy wysłać Corvo, a ja nie poślę też Jinan. – Kiedy Bas­san­der spoj­rzał na mnie, naj­wy­raź­niej zamie­rza­jąc mi prze­rwać, doda­łem: – Żadna z nich nie repre­zen­tuje Impe­rium, Bas­san­drze. To wyklu­cza Corvo i Jinan, a także Valkę. Pozo­sta­jemy ty i ja, a nie możemy posłać cie­bie. Czyli to muszę być ja. – Mil­cze­nie drgało mię­dzy nami jak ryba wyrzu­cona na pia­sek. – Wciąż jed­nak nie wiemy wszyst­kiego. Czło­wiek od Corvo coś jesz­cze ustala, prawda?

– Dał do zro­zu­mie­nia, że szu­kamy broni… ato­miki i anty­ma­te­rii, takich tam rze­czy.

– Daimo­nów? – rzu­ci­łem, nie mogąc się powstrzy­mać.

– Co? – Bas­san­der nagle otwo­rzył sze­roko oczy. – Na Boga i Impe­ra­tora, nie!

Rozu­mia­łem jego anty­pa­tię. Sam byłem synem Impe­rium, wycho­wa­nym w dłu­gim cie­niu Meri­ca­nii, któ­rych nie­ludz­kie poro­zu­mie­nie ze sztuczną inte­li­gen­cją wytra­ciło nie­mal całą ludz­kość w dniach przed powsta­niem Impe­rium. Spo­dzie­wa­łem się już, że Bas­san­der udzieli mi repry­mendy i oskarży o here­zję, ale on tylko zgrzyt­nął zębami. Wzru­szy­łem ramio­nami.

– Mówię jedy­nie, że przy­by­wamy do Extra­so­la­rian. Nie możemy pro­sić rap­tem o skrzynkę pla­zmo­wych mio­ta­czy – odrze­kłem.

– Co w sło­wie „ato­mika” skło­niło cię do pomy­śle­nia o „pla­zmo­wych mio­ta­czach”? – Powie­dziaw­szy to, wzniósł oczy, jakby szu­kał tam jakie­goś boga, który obda­rzy go cier­pli­wo­ścią.

Zby­łem to lek­ce­wa­żą­cym gestem.

– Chcesz, żebym popro­wa­dził tę grupę, czy nie?

– Nie, nie chcę. – Bas­san­der odchy­lił się w wiel­kim fotelu. – Ale minęło już pra­wie pięć­dzie­siąt lat, odkąd opu­ści­li­śmy Emesh, Mar­lowe. Pięć­dzie­siąt lat. Wiesz, ile kolo­nii zmie­tli Ciel­ci­no­wie od czasu, gdy wyru­szy­li­śmy na tę twoją śmieszną wyprawę?

– Try­bunka Smy­the zgo­dziła się, że…

– Trzy­na­ście – prze­rwał mi Bas­san­der. – Trzy­na­ście, Mar­lowe. – Wyrzu­cał z sie­bie nazwy: Ban­na­tia, Lycia, Idun… – Kładę się do fugi, a kiedy się budzę, zawsze widzę jakąś nową na liście. Miliony zabi­tych. Za każ­dym razem. A ja nie zro­bi­łem nic, żeby to powstrzy­mać. – Z każ­dym wypo­wia­da­nym sło­wem mówił gło­śniej, a skoń­czył, nie­mal krzy­cząc.

Musia­łem siłą woli się powstrzy­mać, żeby nie wstać.

– A co twoim zda­niem robimy?

– Tra­cimy czas! – rzu­cił. – Mam wła­śnie nową zbior­czą wia­do­mość z tele­grafu, na imię Ziemi! Nowy atak, Mar­lowe… i sam już nie wiem, jak tra­giczny.

– Jeżeli uda się nam zawrzeć pokój z przy­naj­mniej jed­nym ciel­ciń­skim kla­nem, zmie­nimy obli­cze tej wojny bar­dziej niż jaka­kol­wiek bitwa. – Wsta­łem teraz, obcią­ga­jąc brzegi krót­kiego żakietu. – Czy ci się to podoba, czy nie, muszę wziąć udział w tej wypra­wie.

Bas­san­der tylko ski­nął głową, pocie­ra­jąc pal­cami nasadę nosa.

– Zapewne masz rację. Niech Zie­mia mi wyba­czy.

– Potrze­buję waha­dłowca, żeby pole­cieć na _Bal­munga_ – powie­dzia­łem, obra­ca­jąc się bez­wied­nie. – Mam jesz­cze czas?

Kapi­tan w stroju komo­dora potarł w zamy­śle­niu szczękę, nie patrząc na mnie. Jaki malutki się wyda­wał w tym fotelu Bor­de­lona, za wiel­kim biur­kiem, przy­gnie­ciony brze­mie­niem tych lat, które spę­dzi­li­śmy razem, i tych, które prze­żył w samot­no­ści.

– Wciąż cze­kamy na powrót wysłan­nika Corvo. Mamy tro­chę czasu. – Kiedy odwró­ci­łem się, żeby odejść, ode­zwał się: – Mar­lowe.

Zatrzy­ma­łem się.

– Tak, Lin? – Wró­ci­łem do nazy­wa­nia go po imie­niu.

Nie wydaje się, żeby zauwa­żył róż­nicę, jakby tego rodzaju dro­bia­zgi nie miały dla niego żad­nego zna­cze­nia.

– Żarty żar­tami, ale pro­wa­dzimy ope­ra­cję woj­skową. Nie jeste­śmy służbą szo­fer­ską dla two­jego haremu.

Poczu­łem wzbie­ra­jącą wście­kłość, jakby prze­szył mnie prąd. Zgar­bi­łem się i zaci­sną­łem pię­ści. Opa­no­wa­łem się i powie­dzia­łem:

– Jedna kobieta raczej nie sta­nowi haremu, kapi­ta­nie.

Nie obej­rza­łem się za sie­bie, ale poczu­łem napię­cie, jakie zawi­sło w powie­trzu. _Kapi­tan_ zabo­lał naszego komo­dora.

* * *

– Wszystko w porządku? – zapy­tał zna­jomy głos, gdy wysze­dłem z kwa­tery Bas­san­dra na spi­żowy kory­tarz. Odwró­ci­łem się i ujrza­łem mego lik­tora sto­ją­cego na poste­runku obok drzwi. Kar­ma­zy­nowy kom­pa­nijny mun­dur spra­wiał wra­że­nie wymię­tego, jakby jego wła­ści­ciel przez długi czas opie­rał się o łukową wręgę. – Wyglą­dasz, jakby ktoś tre­no­wał na tobie sztuki walki.

– I tak się czuję, Wyłącz­niku – odpar­łem, prze­cie­ra­jąc oczy. – A Lin przez całe popo­łu­dnie był w uro­czy spo­sób sobą.

– Aż tak źle? A w rze­czy­wi­sto­ści mamy dopiero ranek – zauwa­żył Wyłącz­nik, rów­na­jąc ze mną krok, gdy ruszy­li­śmy kory­ta­rzem, stu­ka­jąc obca­sami o pokład.

– Naprawdę? – spy­ta­łem w osłu­pie­niu. – A niech mnie Ciem­ność…

Minę­li­śmy dwójkę młod­szych tech­ni­ków nale­żą­cych do grupy naszych Nor­ma­nów, a na ich salut i grom­kie „Mar­lowe’owie!” odpo­wie­dzie­li­śmy uśmie­chami i ski­nie­niem ręki, co było połą­czone z takim wysił­kiem, że znów roz­bo­lała mnie głowa.

Wyłącz­nik wci­snął kilka przy­ci­sków, żeby przy­wo­łać windę, i przez chwilę sta­li­śmy przy drzwiach. Przez ten czas, który spę­dzi­łem w fudze, posu­nął się nieco w latach w porów­na­niu ze mną. Wokół jego oczu, zie­lo­nych z bru­nat­nym odcie­niem, poja­wiły się kurze łapki, a w rudych wło­sach widać było tu i ówdzie słom­kowe i sre­brzy­ste pasemka. Twarz, którą sam oglą­da­łem w lustrze, nie posta­rzała się od cza­sów Emesh ani o jeden dzień, pod­czas gdy twarz Wyłącz­nika nieco _przy­wię­dła_. Ja jed­nak uro­dzi­łem się w zamku, przy­sze­dłem na świat zgod­nie z pla­nem i zamó­wie­niem zło­żo­nym przez moich rodzi­ców, któ­rych rola ogra­ni­czyła się do cze­ka­nia. Każdy mój gen był dosko­nały, dosko­nal­szy niż zwy­kły ludzki gen. Wyłącz­nik uro­dził się jako syn han­dla­rza, w dzie­ciń­stwie został sprze­dany na pokry­cie dłu­gów, pra­co­wał jako słu­żący na stat­kach kosmicz­nych, gdzie był wyko­rzy­sty­wany sek­su­al­nie, aż dorósł. Był niskiego pocho­dze­nia, a jed­nak Los albo Szczę­ście dziw­nym tra­fem spra­wiły, że sta­li­śmy teraz obok sie­bie jako przy­ja­ciele.

– Waha­dło­wiec czeka w han­ga­rze – powie­dział Wyłącz­nik, popra­wia­jąc włosy i mun­dur w sła­bym świe­tle drzwi windy. Otwo­rzyły się z sykiem, a on uśmiech­nął się z zakło­po­ta­niem na widok legio­ni­sty w środku. Męż­czy­zna prze­pchnął się na zewnątrz, ski­nął mi głową, nie salu­tu­jąc, i ruszył kory­ta­rzem. – Kapi­tan Azhar posłała po mnie w tej samej minu­cie, gdy się dowie­działa, że Lin cię wysyła.

Zesztyw­nia­łem na wzmiankę o Jinan Azhar.

– I bar­dzo dobrze. Nie zostanę na tym statku ani minuty dłu­żej niż to konieczne.

Bas­san­der prze­niósł się na _Fara­ona_, gdy zabra­li­śmy ten sta­tek po afe­rze na Pha­ros, i oznaj­mił, że teraz będzie okrę­tem fla­go­wym naszej świeżo pomno­żo­nej floty. Nor­mankę Corvo prze­niósł na _Mistrala_, mały uhrań­ski sta­tek prze­chwy­tu­jący, który prze­ję­li­śmy wraz z _Fara­onem_. Naszą pier­wotną jed­nostkę, stary wyre­mon­to­wany nisz­czy­ciel _Bal­mung_, zosta­wił pod dowódz­twem naszej jad­dyj­skiej emi­sa­riuszki kapi­tan Jinan Azhar. Ufał jej oraz jej mie­dzia­no­skó­rym żoł­nie­rzom z Księstw Jad­dyj­skich. W końcu byli to zawo­dowcy, sami praw­dziwi żoł­nie­rze zwią­zani hono­rową przy­sięgą zło­żoną Jego Wyso­ko­ści Wiel­kiemu Księ­ciu Aldii di Otranto, Pierw­szemu Mię­dzy Rów­nymi wśród ksią­żąt na Jadd. Była jak sam Lin, a zara­zem zupeł­nie od niego inna. Takim spo­so­bem obsa­dzi­li­śmy wszyst­kie dowód­cze sta­no­wi­ska na naszych trzech stat­kach. Jeden impe­rialny kapi­tan, jedna Jad­dyjka i jedna nor­mań­ska najem­niczka wraz z ofi­ce­rami pomniej­szej rangi roz­dzie­lo­nymi mię­dzy statki w taki spo­sób, że każdy pil­no­wał pozo­sta­łych, a Bas­san­der pil­no­wał ich wszyst­kich.

To dla­tego musia­łem się wyrwać z _Fara­ona_. Impe­rialni ofi­ce­ro­wie rapor­to­wali Linowi, gdy tylko ruszy­łem się ze swo­jej kwa­tery, ale przy­naj­mniej na _Bal­mungu_ nie mógł mnie obser­wo­wać przez kamery. Były też… inne powody. Przede wszyst­kim na _Bal­mungu_ prze­by­wali ciel­ciń­scy jeńcy. Duże żłobki do fugi, w któ­rych ich trzy­ma­li­śmy – z rodzaju tych, któ­rych używa się do trans­portu żywego inwen­ta­rza w podró­żach mię­dzy słoń­cami – nie mogły być prze­no­szone z jed­nego statku na drugi, tak więc Bas­san­der pozo­sta­wił je pod pie­czą Jinan, oddaw­szy jej dowódz­two daw­nego okrętu fla­go­wego. Była tam też Valka Onderra, gdyż nie chciała prze­no­sić sterty swo­ich papie­rów i krysz­ta­łów z danymi ze stu­dia, które urzą­dziła sobie w dziale hydro­po­nicz­nym. Prze­by­wało tam także wielu moich przy­ja­ciół: przede wszyst­kim Wyłącz­nik. Poza tym Ghen i Pal­lino oraz kilku innych myr­mi­do­nów z okresu walk na are­nie na boro­sew­skich Kolosso. Reszta była roz­rzu­cona po równo mię­dzy _Fara­onem_ i _Mistra­lem_. Ponadto była tam jesz­cze Jinan, która tak popra­wiała jałowy wize­ru­nek fleg­ma­tycz­nego Bas­san­dra, jak kwiat rosnący na pia­sku.

– Kiedy cię wybu­dzili? – zapy­ta­łem, masu­jąc sobie skro­nie.

Wyłącz­nik wsu­nął ręce do kie­szeni.

– Około trzech tygo­dni temu. Zro­biła to Jinan, kiedy Corvo posłała Crima na powierzch­nię.

– Crima, tak? – Pomy­śla­łem o mło­dym nor­mań­skim porucz­niku Kari­mie Garone. – To dobrze. Mar­twi­łem się, że Lin mógł wysłać Sois­sona albo Dulię.

Wyłącz­nik wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Chyba tylko wtedy, gdyby chciał wznie­cić nowy pożar.

Roze­śmia­li­śmy się obaj, czemu towa­rzy­szył cią­gły świst windy. _Faraon_ był wypro­du­ko­wa­nym na Uhra­nie ogrom­nym stat­kiem. Miał dwie mile dłu­go­ści i syl­wetkę o pro­filu przy­po­mi­na­ją­cym nóż: jego sze­ro­kość była więk­sza od wyso­ko­ści, przód był zaostrzony, mostek daleko na rufie, na szczy­cie wyso­kiej na dwie­ście pięć­dzie­siąt metrów stoż­ko­wej wieży. Kwa­tera Bas­san­dra znaj­do­wała się wła­śnie w niej, bli­sko mostka, ale my wsie­dli­śmy tuż za nią, przed miej­scem, gdzie winda wjeż­dżała do stu­me­tro­wego hory­zon­tal­nego szybu, aby zawieźć nas do dal­szej czę­ści rufy. W tyl­nej czę­ści statku, gdzie _Faraon_ się roz­sze­rzał, aby pomie­ścić blok sil­ni­kowy, zamknięty w pier­ście­niu napędu do lotu w zakrzy­wie­niu cza­so­prze­strzen­nym, znaj­do­wały się też han­gary dla roz­ma­itych waha­dłow­ców oraz dwóch tuzi­nów lich­tug typu Kro­gu­lec, które wyko­rzy­sty­wano do walk mię­dzy stat­kami. Obser­wo­wa­łem naszą trasę na ekra­nie ter­mi­nala windy, na któ­rym byli­śmy małym czer­wo­nym punk­ci­kiem poru­sza­ją­cym się na nie­bie­skim tle z podziałką.

Oparł­szy głowę o ścianę nad ekra­nem, zapy­ta­łem:

– A jak tam Etienne? – Mia­łem na myśli nor­mań­skiego żoł­nie­rza, który był ostat­nim na dłu­giej liście kochan­ków Wyłącz­nika.

Mil­czał przez chwilę, po czym odpo­wie­dział:

– To już skoń­czone. Na szczę­ście on mieszka tutaj, a ja na _Bal­mungu_, więc wszystko jest w porządku.

– Przy­kro mi – powie­dzia­łem.

– Mnie nie – odparł. – Zasłu­żył sobie na to. A co z tobą i tą kobietą?

Pomy­śla­łem o komen­ta­rzu Bas­san­dra na temat mojego haremu i spu­ści­łem oczy.

– Dobrze. Wszystko dobrze.

Być może z sza­cunku dla mojej migreny, a może dla­tego, że nie miał już nic wię­cej do powie­dze­nia, Wyłącz­nik zamilkł i prze­szli­śmy do kolej­nej hali, przy­po­mi­na­ją­cej poprzed­nią, którą wła­śnie opu­ści­li­śmy, ale znacz­nie szer­szej: kwa­dra­to­wej, z zaokrą­glo­nymi naroż­ni­kami, o żebro­wych wspor­ni­kach roz­sta­wio­nych mniej wię­cej co dzie­sięć metrów. Lampy dio­dowe wbu­do­wane w strop lub wysoko w ściany świe­ciły cią­głym, nie­mru­ga­ją­cym świa­tłem, gdy podą­ża­łem za Wyłącz­nikiem do wyj­ścia, mija­jąc trzech legio­ni­stów w mun­du­rach koloru bur­gunda. Nie zauwa­ży­łem, czy mi salu­to­wali.

Waha­dłowce wisiały zado­ko­wane w otwar­tych sta­no­wi­skach pod _Fara­onem_ jak ryby podnawki przy­ssane do wiel­kiego rekina. Wcho­dziło się do nich spe­cjal­nie umo­co­wa­nymi tra­pami i szczel­nymi ręka­wami peł­nią­cymi funk­cję śluzy. Wyłącz­nik ruszył pierw­szy, jak każe pro­to­kół, i spraw­dził waha­dło­wiec. Na pokła­dzie nie było nikogo poza pilo­tu­ją­cym ofi­ce­rem, mło­dym Nor­ma­ni­nem o oliw­ko­wej skó­rze i jasnych wło­sach. Wyłącz­nik zajął miej­sce za nim – twa­rzą do mnie – a ja opa­dłem na kanapę z tyłu. Po raz pierw­szy od prze­bu­dze­nia mogłem popa­trzeć _na zewnątrz_ przez alum­gla­sowe okna.

– Wyłą­czam pole gra­wi­ta­cyjne – powie­dział pilot i chwilę póź­niej sztuczna gra­wi­ta­cja zani­kła, a ja zaczą­łem się uno­sić na uwięzi z pasów. Wra­że­nie nie nale­żało do przy­jem­nych, bo wciąż doku­czało mi zmę­cze­nie i czu­łem lek­kie mdło­ści po fudze. Wyłącz­nik przy­glą­dał się uważ­nie swoim dło­niom. Gło­śny meta­liczny odgłos prze­biegł przez kadłub wokół nas. – To sepa­ra­cja od trapu.

Reszta tech­nicz­nych uwag pilota umknęła mi, gdy spły­nę­li­śmy, wypa­da­jąc z _Fara­ona_ w mrok. Gdy usta­bi­li­zo­wa­li­śmy lot ciem­nej masy metalu i zna­leź­li­śmy się w otwar­tej prze­strzeni, spo­strze­głem poprze­ci­nany pla­mami chmur bursz­ty­nowy dysk pla­nety Rustam. Jesz­cze nie­dawno była ona impe­rialną kolo­nią. Teraz nie była… niczym. Przez okno zauwa­ży­łem ciemną bli­znę na powierzchni jed­nego kon­ty­nentu, bar­dzo bli­sko ter­mi­na­tora, gdzie Ciel­ci­no­wie zmie­tli z powierzchni pla­nety całe mia­sto, zosta­wia­jąc tylko dziurę w skale.

Prze­łkną­łem ślinę i na chwilę zapo­mnia­łem o bólu głowy. Wcze­śniej rzadko zda­rzało mi się widzieć coś tak okrop­nego, a i w póź­niej­szym cza­sie nie­czę­sto. Wie­dząc, że Wyłącz­nik mnie obser­wuje, spu­ści­łem głowę.

– Uni­ce­stwili kom­plet­nie cały pala­tyń­ski ród – powie­dział – i cały rząd, mniej wię­cej dzie­sięć lat temu. Nowe mia­sto powstało po dru­giej stro­nie, teraz go nie widać.

– Ilu?

– Zgi­nęło? – zapy­tał Wyłącz­nik. – Nie wia­domo dokład­nie. Lin sza­cuje, że około dwóch milio­nów. Oca­lało z grub­sza dwa razy tyle.

Wyj­rza­łem znowu. Czarna ruina była jak zmru­żone oko patrzące pro­sto na mnie. Przeze mnie, na wskroś.

– Może Lin ma rację. Za długo zwle­kamy.

– Nie mogłeś tego powstrzy­mać.

– Nie – odpar­łem. – Ale mogli­śmy nie dopu­ścić, by to się powtó­rzyło. – Kłam­stwo. Obaj to wie­dzie­li­śmy. W cza­sie, gdy roz­ma­wia­li­śmy, w jakimś punk­cie Nor­mań­skich Posia­dło­ści Ciel­ci­no­wie palili kolejny świat.

Zamkną­łem oczy, by nie patrzeć w Ciem­ność, i zna­la­złem ciem­ność jesz­cze mrocz­niej­szą.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: