Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bezludna wyspa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 września 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,00

Bezludna wyspa - ebook

Trzymająca w napięciu współczesna wariacja na temat klasyki – "Władcy much". Grupa słabo zgranych ze sobą nastolatków zostaje zmuszona do walki o przetrwanie na bezludnej wyspie.

Link dopiero co przeprowadził się z Ameryki i nie jest mu łatwo za-aklimatyzować się w prestiżowej szkole z tradycjami Osney. Kto mógł się spodziewać, że trzeba będzie zrozumieć tak wiele dziwacznych tradycji? I co to za szkoła, w której o hierarchii wśród uczniów decyduje czas przebieżki wokół szkolnego boiska – nawet jeśli to niezwykle stare boisko? Osiągnąwszy najgorszy od wielu lat wynik w tej konkurencji, Link od razu staje się pośmiewiskiem całej szkoły. Niektórzy uczniowie szczególnie się zawzięli, żeby uprzykrzyć mu życie...

Kiedy pojawia się pomysł wylotu na szkolną wycieczkę, Link uważa, że nie mogłoby go spotkać nic gorszego niż spędzenie wolnego czasu ze swoimi prześladowcami. Kusząco brzmi ultimatum rodziców: będzie mógł opuścić szkołę Osney – na zawsze – tylko wtedy, gdy weźmie udział w tym wyjeździe. Link decyduje się zacisnąć zęby i jakoś przetrwać te kilka dni. Jednak ta wycieczka będzie wymagać szczególnego rodzaju wytrzymałości. Mówi się, że żaden człowiek nie jest samotną wyspą – ale co się stanie, jeśli na takiej wyspie wyląduje grupa nastolatków, którzy nie żywią do siebie szczególnej sympatii? Kiedy dokuczy im upał, głód i pragnienie, wszyscy pokażą swoją prawdziwą twarz. I wtedy zaczyna się prawdziwa rozgrywka.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8008-882-5
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Pierwszą rzeczą, którą pamiętam z wyspy, był moment, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem przed sobą piasek – tak blisko, jakbym oglądał go pod mikroskopem. Zabrzmi to głupio, ale do tamtej chwili nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że piasek w dużym zbliżeniu wygląda jak grupa miniaturowych skał posklejanych ze sobą niczym grudki brązowego cukru, jakiego używają w Anglii. Moja głowa po stronie wgniecionej w ziemię zdawała się spłaszczona, jakby się odkształciła, i zamiast piłki do angielskiej odmiany futbolu przypominała raczej piłkę do futbolu amerykańskiego.

Zamrugałem i próbowałem skupić wzrok. Coś szybko zbliżało się do mojej twarzy. Ciepła, słona woda. Fala zalała mi usta, zadławiła mnie, a potem oddaliła się tak szybko, jak nadeszła. Po kilku sekundach wróciła i tym razem coś przyniosła. Wyciągnąłem rękę – obcą, jakby nie należała do mnie – i złapałem czarny, pająkowaty przedmiot. Okazało się, że to moje kupione za cztery funty okulary marki Tiger. Były całe, w nienaruszonym stanie.

Usiadłem, a moją głowę przeszył ostry ból. Przepłukałem okulary w morzu i z przyzwyczajenia wsunąłem je od razu na nos. Krople wody spływającej po soczewkach potoczyły się po moich policzkach jak łzy. Było tak gorąco, że niemal od razu wyschły. Poruszyłem szczęką. Bolała. Potem zbadałem językiem zęby po prawej stronie twarzy. Trochę się kiwały, ale nie wyczułem żadnych strat, jedynie ostrą krawędź zęba wyszczerbionego, kiedy zarobiłem cios podczas gier ruchowych. Mama już od wielu tygodni przypominała mi, żebym poszedł z tym do dentysty, ale jakoś nie było okazji. Teraz pewnie ta sprawa odwlecze się jeszcze bardziej.

Obejrzałem resztę ciała. Nie wyglądało na to, żebym odniósł jakieś obrażenia. Moje chude, blade ręce były chyba w porządku, a z chudymi, bladymi nogami też nie było najgorzej. Nie miałem przy sobie lustra, więc nie mogłem obejrzeć swojej futbolowej głowy, ale zerknąłem pod koszulę i tors też wyglądał normalnie. Był jak zwykle wątły, zapadnięty, owłosiony mniej więcej tak, jak głowa Homera Simpsona – żałosny jak na szesnastoletniego chłopaka, ale przynajmniej nienaruszony. Biała koszula i spodnie khaki, które miałem na sobie w samolocie, były trochę poprzecierane i porwane, a ponadto nie wiadomo, w jaki sposób zgubiłem trampki – moje chude, blade stopy były bose. Jednak wziąwszy pod uwagę okoliczności, miałem się całkiem nieźle jak na kogoś, kto przed chwilą runął z nieba na ziemię.

Rozejrzałem się. Zobaczyłem wyspę wyjętą żywcem z kreskówek o SpongeBobie Kanciastoportym – z palmami, szmaragdowym morzem i błękitnym niebem. Złote słońce paliło skórę. Nigdy przedtem nie było mi tak gorąco, nawet jeszcze w Palo Alto. Słyszałem w uszach swój własny oddech, a gdzieś obok szumiały fale obmywające brzeg. Wyspa też oddychała.

Nagle powiał bardzo przyjemny wiatr, który dodał do gamy jeszcze jeden dźwięk – jakby szept rozlegający się wśród palm. Duże, błyszczące liście rozkołysały się nad wielkimi, zielonymi kokosami wiszącymi parami w ich cieniu. Ląd widoczny za linią palm porastała dzika dżungla z wystającym w oddali wysokim, zielonym wzgórzem. Oczywiście jeszcze nie wiedziałem, że znalazłem się na wyspie, ale to miejsce od razu budziło takie skojarzenia. Za mną widniała długa bruzda w piasku, jakby podczas lądowania coś mnie pchało albo przeciągnęło po ziemi. Daleko na plaży leżały białe, bezkształtne obiekty, które musiały być szczątkami samolotu, którym leciała nasza klasa.

Wolno wstałem, plując ziemią. Zachwiałem się na drżących nogach niczym nowo narodzony źrebak. Moje oczy, nos i usta były pełne piasku. Co chwila mrugałem, charkałem i spluwałem. Prawa strona głowy – ta spłaszczona – bolała mnie jak diabli, ale się nie przejmowałem. Zrobiłem pełen obrót – o trzysta sześćdziesiąt stopni – i przyjrzałem się okolicy aż po horyzont. Nie zobaczyłem ani jednej żywej duszy. Byłem sam.

Pewno powinienem się przestraszyć. Ale prawdę mówiąc, nie poczułem strachu. O nie, nic z tych rzeczy. Odtańczyłem raczej taniec zwycięstwa, wymachując rękami jak jedna z tych poruszanych sprężonym powietrzem kukieł na stacjach benzynowych. Pomimo zatkanego piaskiem gardła udało mi się wykrztusić kilka pierwszych taktów Ody do radości. Fakt, że hymn naszej szkoły ułożono do tej melodii, już nie mógł mi jej zepsuć.

Moi szkolni koledzy nie żyli. Wszyscy zginęli. I jak tu nie świętować?!

Moja mama miała rację.

Jajogłowi posiedli ziemię.2

SPORTOFASZYSTA

Oczywiście jedną z moich pierwszych lekcji w Osney musiały być gry ruchowe. Już pierwszego dnia przed południem znalazłem się na boisku głównym szkoły Osney i odmrażałem sobie tyłek, bo miałem na sobie jedynie strój gimnastyczny.

Materiał, z którego został uszyty, był dobry, ale cienki jak papier. Dopiero zaczął się wrzesień, ale czuło się, jakby temperatura spadła poniżej zera. Jeszcze nigdy nie było mi tak zimno. Szkolny strój sportowy składał się z granatowych szortów i granatowego T-shirtu z naszytym na prawej piersi emblematem szkoły. Herbem szkoły było drzewo podobne do dębu rosnące na wyspie i podkreślone trzema liniami, które chyba symbolizowały wodę. To dlatego, że szkoła stała na czymś w rodzaju wyspy na rzece.

Jedyną korzyścią noszenia stroju gimnastycznego (na pewno nie chodziło o zapewnienie ciepła) był fakt, że wyglądałem zupełnie tak samo, jak wszyscy inni. Miałem nadzieję, że jeżeli rozpłynę się w tłumie identycznie ubranych dzieciaków, to może uda mi się dotrwać do końca lekcji, nie robiąc z siebie kompletnego idioty. Wiedziałem, że w szkole Osney nie będą uprawiać żadnego ze sportów, z których jeszcze w Ameryce byłem totalną nogą, takich jak koszykówka czy baseball. Czekał mnie całkiem nowy zestaw dyscyplin, w których miałem wykazać, jakim jestem ofermą. Na domiar złego Osney była szkołą koedukacyjną. To nie była dla mnie dobra wiadomość. Szansa na upokorzenie zawsze wzrasta w postępie geometrycznym, kiedy w pobliżu znajdują się dziewczyny. A zatem drżałem z zimna, chowałem się za plecami innych i próbowałem stać się niewidoczny.

Oczywiście nie wyglądałem tak jak inni. Miałem źle przystrzyżone włosy, bo sam się obciąłem. Rodzice nie wierzą w praktyczne zalety strzyżenia, więc noszę dość długie, brązowawe włosy, ale kiedy zaczynają mi zasłaniać oczy, ścinam je z przodu nożyczkami, zwykle o wiele za krótko, żeby przez jakiś czas mieć z nimi spokój, chociaż taka fryzura nadaje mi dziwaczny, wiecznie zaskoczony wygląd. Mama zawsze powtarza, że jestem przystojny, ale automatycznie odrzucam jej opinię – matki są zaprogramowane, by myśleć, że ich potomstwo jest śliczne. Jest jednak coś pozytywnego, o czym mogę powiedzieć: jak na trzynastolatka mam całkiem czystą cerę (czyli niezbyt pryszczatą).

Ponadto nosiłem nowe okulary – źródło mojej radości i dumy – które kosztowały trzysta funtów. Rano miałem pewne wątpliwości, czy wkładanie ich na lekcję gier ruchowych jest roztropne, ale jeszcze nie przydzielono mi szafki w szatni, a nie chciałem ich zostawiać byle gdzie, bo były zbyt cenne. Rodzice wręczyli mi je jako coś w rodzaju łapówki, kiedy pierwszy raz zakomunikowali, że pójdę do szkoły. Były trochę za duże do kształtu mojej twarzy, ale miały czarne, błyszczące oprawki, krystalicznie czyste, jasne szkła i dyskretny srebrny napis Tom Ford biegnący wzdłuż jednego zausznika. Nieszczególnie martwił mnie fakt pójścia do szkoły – wtedy jeszcze żyłem w błogiej nieświadomości, no nie? – ale i tak przyjąłem prezent, bo uważałem, że te okulary wyglądają całkiem fajnie. Właściwie nie mam wady wzroku, ale lubię nosić okulary. To insygnia takich nerdów jak ja.

A zatem patrzyłem na świat przez szkła moich nowych okularów. Szkoła Osney wyglądała dokładnie jak college Uniwersytetu Oksfordzkiego, zresztą w pewnym sensie nim była. Z wyglądu nawet przypominała mniejszą wersję college’u (Trinity), w którym pracowali moi rodzice. Akurat w tej chwili znajdowałem się w jej wewnętrznej części – na boisku głównym, centralnie usytuowanym, dużym, porośniętym trawą i otoczonym kamiennymi chodnikami prostokącie. Wzdłuż wszystkich czterech boków biegły długie, niskie zabudowania w stylu epoki Olde Englande – wszystkie piękne, choć różne od siebie, tworzące rozległy, prostokątny „pierścień”. Szkoła Osney była dosyć drogą szkołą i już na pierwszy rzut oka sprawiała takie wrażenie. Nie miałbym szans się w niej uczyć, gdyby nie to, że utrzymywała bliskie kontakty z uniwersytetem.

Czekaliśmy, drżąc z zimna. W końcu na boisko wyszedł facet w bluzie z logo Osney i w spodniach od dresu (szczęściarz – na pewno nie było mu zimno). Przetruchtał w teatralnie egzaltowany sposób na środek boiska tylko po to, żeby udowodnić, jaki z niego krzepki sportsmen. Na szyi nosił gwizdek zawieszony na tasiemce niczym medal olimpijski. Przez cały czas, który spędziłem w Osney, nie widziałem, żeby chociaż raz go użył. Gwizdek był dla niego tym, czym dla mnie okulary – zbytecznym, ale definiującym atrybutem. To pan Llewellyn, nasz nauczyciel gier ruchowych.

Był potężnym facetem o rzednących włosach w kolorze piasku i świdrujących niebieskich oczach. Jakby chcąc sobie zrekompensować utratę włosów, zapuścił bujne wąsy w stylu dawnego wojaka. Zmierzył nas takim wzrokiem, jakby zobaczył karalucha na swojej pizzy. Próbowałem się ukryć za plecami innych uczniów, ale od razu mnie wypatrzył i ucieszył się, jakby wygrał specjalną nagrodę.

– Aha! Widzę, że dzisiaj dołączył do nas nowy uczeń – powiedział, wskazując na mnie palcem grubym jak parówka. – Wystąp, chłopcze. Jak się nazywasz?

To tyle w temacie prześlizgnięcia się pod radarem. Szczękając zębami, wystąpiłem z szeregu.

– Lincoln Selkirk.

– Mówi się „Lincoln Selkirk, sir”. – Pociągnął nosem, aż podskoczył mu bujny wąs. – Dosyć dziwne imię.

– Otrzymałem je na cześć Abrahama Lincolna, szesnastego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Widziałem, że pana Llewellyna w ogóle nie obchodzi związek mojego imienia z Abrahamem Lincolnem ani fakt, że był on szesnastym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Nie potrzebował tych informacji. Wkrótce miałem się przekonać, że jedyną rzeczą, która go interesowała – podobnie jak większość ludzi w Osney – były gry ruchowe. Gdyby Lincoln grał w piłkę nożną – sorry, w futbol – to może miałby u niego szansę.

– No cóż, na szczęście tutaj nie musimy zawracać sobie głowy twoim imieniem, bez względu na to, jak dziwacznie brzmi – powiedział pan Llewellyn. – Na moich zajęciach nazywasz się po prostu Selkirk.

– Tak jest, sir!

– Amerykanin, tak, Selkirk?

Po raz pierwszy w życiu ktoś mnie o to zapytał, więc musiałem się zastanowić. Kim byłem? Mieszkałem w Anglii, od kiedy ukończyłem siedem lat, ale urodziłem się w Ameryce, więc doszedłem do wniosku, że to chyba przechyla szalę.

– Tak, sir.

– Hmmm. A zatem założę się, że nigdy nie grałeś w żadną prawdziwą grę.

Ta uwaga powiedziała mi wszystko, co powinienem wiedzieć o panu Llewellynie. Był fanatykiem gier ruchowych. Gdyby pan Llewellyn wystąpił w Płytach z bezludnej wyspy, wybrałby takie piosenki, jak Chariots of Fire, Escape to Victory i Eye of the Tiger. Jego wybór książkowy padłby na jeden z tych tytułów, które mają niewiele wspólnego z literaturą, coś w rodzaju 1001 faktów o sporcie, czyli książek przeznaczonych do czytania na kiblu. Luksusem byłaby dla niego możliwość wzięcia gwizdka.

– No, Selkirk, w takim razie musimy ci pokazać, jak to się robi w Oksfordzie. Nie sądzisz, że tak będzie sprawiedliwie? – Mówił z wyraźnym arystokratycznym akcentem, niczym pilot z czasów drugiej wojny światowej, do którego starał się upodobnić. – Co wy na to? – zwrócił się do reszty klasy. – Pokażemy naszemu amerykańskiemu kuzynowi, jak się gra w Osney?

Opowiem ci pewną ciekawostkę. Sztuka, którą oglądał prezydent Abraham Lincoln, kiedy go zastrzelono (w wieku pięćdziesięciu czterech lat), nosiła tytuł Nasz amerykański kuzyn. Pamiętam, że wziąłem za zły omen przypadkowe użycie tego zwrotu przez pana Llewellyna podczas mojego pierwszego dnia w szkole. Jak się okazało, przeczucie mnie nie myliło.

– Selkirk, masz zaszczyt zostać beneficjentem wielkiej tradycji sportowej Oksfordu. Jak wszyscy nowi uczniowie Osney, będziesz musiał wziąć udział w przebieżce dokoła boiska.

Zatoczył ręką szeroki łuk obejmujący wszystkie cztery boki trawiastego dziedzińca. Na środku jednego boku stała kaplica z zegarem i dzwonnicą. Zegar miał sinoniebieską tarczę (do tej pory podobny odcień już miały twarze większości z nas) i złociste cyfry.

Błyszczące wskazówki wskazywały za pięć dwunastą.

– Przydzielę ci kogoś do nadawania tempa. Wybiorę go spośród reszty uczniów. Ale pamiętaj, że nie ścigasz się z nim, tylko z dzwonami. – Wystawił swój parówkowy paluch w kierunku zegara. – Już prawie południe. Chodzi o to, żebyś zaliczył całe okrążenie, zanim dzwony wybiją dwunastą.

Zerknąłem na wielkie boisko. Zdawało się bezkresne.

– Już mam biec? – zapytałem.

Cała klasa zachichotała pod nosem.

– Nie – odparł pan Llewellyn. – Wolno ci wystartować dopiero, kiedy zaczną bić dzwony.

Zapowiadał się jakiś koszmar. Miałem się znaleźć w centrum uwagi, czyli dokładnie tam, gdzie za nic w świecie nie chciałem trafić, a na domiar złego wiedziałem, jak wolno biegam.

– Przepraszam, chce pan, żebym przebiegł dokoła boiska w dwanaście sekund?

– Nie – powiedział cierpliwie pan Llewellyn. – Najpierw usłyszysz cztery krótkie brzęczyki, ćwierci, a dopiero potem rozbrzmią właściwe dzwony. Masz więc co najmniej dziesięć sekund więcej. Zaczynasz po pierwszym brzęczyku.

Chyba wiedziałem, o czym mówi. Chodziło mu o to, że dzwony wybijające pełną godzinę poprzedzały cztery ciche uderzenia: bing bong bing bong. Ale pomimo tego dodatkowego czasu i tak nie miałem szans obiec całego boiska.

– Pan żartuje...

– Tylko bez impertynencji, chłopcze – powiedział pan Llewellyn. – Zadanie jest proste i zrozumiałe. Całe okrążenie da się zrobić nawet przed pierwszym uderzeniem właściwego dzwonu. To osiągnięcie nosi nazwę Ćwierci. Loam jest jedynym uczniem, któremu w tym stuleciu udało się zaliczyć Ćwierci.

Z szeregu wystąpił prawdziwy gigant – jego szerokość w barach dorównywała wzrostowi.

– Większość uczniów kończy okrążenie między piątym a dziesiątym uderzeniem – mówił dalej pan Llewellyn. – Wynik pozwala mi ocenić ich predyspozycje sportowe. – Zwrócił się do giganta zupełnie innym tonem, niż kiedy mówił do mnie: – Loam, ty nadasz tempo. Może uda ci się pobić własny rekord, co?

– Tak jest, sir.

– Selkirk, to Loam.

Gigant wyciągnął rękę. Nie wiedziałem, jak się zachować, więc skinąłem głową.

– Uściśnij jego dłoń, Selkirk – warknął pan Llewellyn. – Jesteś w Anglii, a nie w koloniach. Tutaj zachowujemy się jak cywilizowani ludzie.

Ująłem olbrzymią łapę giganta, a on niemal zgniótł moją rękę na miazgę.

Tak poznałem Sebastiana Loama.

------------------------------------------------------------------------

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: