- W empik go
Bezwiedni aktorzy - ebook
Bezwiedni aktorzy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 209 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przypominacie sobie może Mistigrisa, ucznia Schinnera, jednego z bohaterów powieści Pierwsze kroki, pojawiającego się także w kilku innych utworach. W roku 1845 pejzażysta, rywal takich mistrzów jak Hobbema, Ruysdael, Lorrain, niepodobny już jest do tego gołego i psotnego smyka.
Okryty sławą, posiada śliczny pałacyk przy ulicy Berlińskiej, niedaleko pałacu Brambourg, w którym mieszka przyjaciel jego Bridau, opodal domu Schinnera, swego pierwszego mistrza. Jest członkiem Instytutu, oficerem legii, ma trzydzieści dziewięć lat, dwadzieścia tysięcy franków renty, płótna jego płacą na wagę złota. Ale jeszcze osobliwszym od zaproszeń, które od czasu do czasu otrzymuje na bale dworskie, wydaje mu się to, że nazwisko jego, tak często od lat szesnastu rzucane przez prasę Europie, dotarło w końcu w dolinę, gdzie wegetuje troje prawdziwych Lora: starszy brat, ojciec oraz stara ciotka, panna Uracca de Lora.
Ze strony macierzystej został słynnemu pejzażyście już tylko jeden kuzyn, bratanek jego matki, pięćdziesięciolatek, osiadły w pobliskim fabrycznym miasteczku. Ten kuzyn pierwszy przypomniał sobie o Leonie. W roku 1840 Leon de Lora otrzymał list od pana Sylwestra Palafox-Castel-Gazo-nal (zwanego po prostu Gazonal), na który odpowiedział, że jest w istocie samym sobą, to znaczy synem nieboszczki Leonii Gazonal, żony hrabiego Ferdynanda Didas y Lora.
Kuzyn Sylwester Gazonal wybrał się w lecie r. 1841, aby powiadomić znamienity, mimo iż mało znany ród de Lora, że mały Leoś nie pojechał, jak mniemano, do Rio de La Plata, że nie umarł, jak przypuszczano, i że jest jedną z chwał szkoły fiancuskiej, w co nie uwierzono. Starszy brat, don Juan de Lora, oświadczył kuzynowi, że padł ofiarą konceptu paryskiego żartownisia.
Tenże Gazonal wybierał się do Paryża w sprawie procesu, który, przez szykanę, prefekt usunął spod zwyczajnej jurysdykcji, aby go przekazać radzie stanu. Postanowił tedy przy sposobności wyświetlić ten fakt i zażądać od paryskiego malarza rachunku za jego żarcik. Otóż pan Gazonal, stanąwszy w nędznym hoteliku przy ulicy Croix-des-Petits-Champs, osłupiał widząc pałac przy ulicy Berlińskiej. Dowiedziawszy się tam, że właściciel podróżuje po Włoszech, odłożył na razie swoje żądanie satysfakcji i zwątpił, aby sławny człowiek przyznał się do kuzynostwa.
Od roku 1844 Gazonal popychał swój proces. Spór ten, tyczący spadku wody i usunięcia śluzy – rzecz, w którą wmieszał się rząd popierany przez mieszkańców – zagrażał wręcz istnieniu fabryki. W roku 1845 Gazonal uważał proces za przegrany. Sekretarz referendarza, który miał sporządzić raport, zwierzył mu, że raport wypadnie na jego niekorzyść, a adwokat potwierdził to. Gazonal, mimo że major gwardii narodowej w swoim miasteczku i jeden z najtęższych fabrykantów w departamencie, czuł się w Paryżu tak bardzo niczym, tak przy tym spłoszył się drożyzną życia i najmniejszych fatałaszek, że przycupnął w swoim nędznym hoteliku. Południowiec ten, pozbawiony słońca, nienawidził Paryża, który nazywał fabryką reumatyzmów. Sumując koszty swego procesu i pobytu, przysięgał sobie za powrotem otruć prefekta albo przyprawić mu rogi! W chwilach melancholii zabijał prefekta bez pardonu, w chwilach lepszego humoru przyprawiał mu rogi.
Pewnego rana, kończąc śniadanie i klnąc przy tym jak wściekły, przeglądał dziennik. Wyczytał te słowa, kończące dłuższy artykuł;
Nasz wielki pejzażysta, Leon de Lora, który przed miesiącem powrócił z Włoch, wystawi w Salonie kilka płócien, wystawa tedy zapowiada się świetnie!
Słowa te uderzyły Gazonala, jak gdyby rzucił mu je w ucho ów głos, który wiedzie szczęśliwych graczy. Z szybkością decyzji, jaka cechuje ludzi Południa, Gazonal wypadł z hotelu na ulicę, z ulicy skoczył do kabrioletu i udał się na ulicę Berlińską do swego kuzyna.
Leon de Lora kazał powiedzieć krewniakowi, te go prosi na śniadanie do „Cafe de Paris“ nazajutrz, w tej chwili bowiem jest zajęty i nie może go przyjąć. Gazonal, jako prawdziwy południowiec, opowiedział lokajowi wszystkie swoje niedole.
Nazajutrz o dziesiątej Gazonal, o wiele zbyt strojny na tę okoliczność (niebieski frak ze złotymi guzami, koszula z żabotem, biała kamizelka i żółte rękawiczki), oczekiwał swego amfitriona, drepcąc przez godzinę po bulwarze, dowiedziawszy się wprzód od kawiarza (tak się nazywa na prowincji właściciel kawiarni), że stali goście śniadają zazwyczaj między jedenastą a dwunastą.
– Około wpół do dwunastej dwaj paryżanie, w zwykłych kurteczkach (mówił, opowiadając swoje przygody krajanom) i wyglądający na hetkę pętelkę, wykrzyknęli widząc mnie na bulwarze: „Jest twój Gazonal!” Sekundantem tym był Bi-xiou, którego Leon de Lora wziął z sobą, aby się zabawić kosztem kuzyna.
„Nie gniewaj, się drogi kuzynie, jestem na twoje usługi”, wykrzyknął mały Leonek ściskając mnie – opowiadał Gazonal za powrotem swoim przyjaciołom. – Śniadanie było wspaniałe. Miałem uczucie, że mi się troi w oczach, kiedy ujrzałem ilość sztuk złota, które to wszystko pochłonęło. Ci ludzie muszą zarabiać istne góry złota. Leon dał garsonowi trzydzieści su, tyle ile wynosi całodzienny zarobek człowieka.
Podczas tego kolosalnego zaiste śniadania (sześć tuzinów ostryg, sześć kotletów à la Soubise, kura à la Marengo, majonez z homara, groszek, omlet z grzybami, wszystko podlane trzema butelkami szampana z dodatkiem kawy, likierów, nie licząc przystawek) Gazonal grzmiał z nieopisaną werwą przeciw Paryżowi. Szlachetny fabrykant wyrzekał na długość czterofuntowych bochenków chleba, na wysokość domów, na obojętność przechodniów, na zimno i deszcz, na ceny dorożek, a wszystko tak dowcipnie, że dwaj artyści zapłonęli sympatią do Gazonala i prosili, aby im opowiedział swój proces.
– Mój proces – rzekł wymawiając silnie z prowansalska – to rzec bardzo prosta: oni chcą mojej fabryki. Wyszukałem tu dobrego adwokata, któremu daję za każdym razem dwadzieścia franków, aby dobrze otwierał oczy, i widzę, że za każdym razem śpi… Ten ślimak jeździ sobie powozem, gdy ja cłapię pieszo, naciąga mnie bezwstydnie! Żeby tylko z ulicy na ulicę, widzę, że powinienem był wziąć powóz… Tutaj patsą tylko na tych, co się chowaj ą w powozie… Z drugiej strony, rada stanu to kupa nierobów, któzy dają się wyręcać hultajom opłacanym przez nasego prefekta… Tak wygląda mój proces!… Chcą mojej fabryki, no i będą ją mieli!… porozumieją się z moimi robotnikami, których jest dobra setka i któzy…
– Słuchaj, kuzynie – rzekł pejzażysta – od jak dawna jesteś tutaj?
– Od dwóch lat! Och ten ladaco prefekt! On mi to drogo zapłaci! Udusę go, choćbym miał iść na galery!
– Który radca stanu prowadzi rozprawę?
– Dawny dziennikarz, ot wielka tam figura, wabi się Massol.
Dwaj paryżanie wymienili spojrzenie.
– A referent?
– Jesce większy pajac! jakiś referendarz profesorzyna czegoś tam w Sorbonie, skrobie piórkiem po gazetach, człowiek, którego ja bym.
– Klaudiusz Vignon – rzekł Bixiou.
– Właśnie, to samo – odparł południowiec – Massol i Vignon, to są władcy mego losu, a zarazem najemne zbiry mego prefekta.
– Jeszcze jest rada – rzekł Leon de Lora. – Widzisz, kuzynie, wszystko jest możliwe w Paryżu: złe i dobre, sprawiedliwe i niesprawiedliwe Wszystko się tu robi, przerabia, odrabia.
– Niech mnie czarci porwą, jeżeli zostanę tu bodaj dziesięć sekund dłużej! To najnudniejsza dziura pod słońcem.
W tej chwili dwaj kuzyni i Bixiou przechadzali się tam i z powrotem po owym asfaltowym obrusie, gdzie trudno jest nie spotkać paru osobistości, dla których Sława dmie w swoją trąbę. Niegdyś Place-Royale, później Pont-Neuf miały ten przywilej, obecnie zdobyty przez bulwar des Italiens.
– Paryż – rzekł pejzażysta do krewniaka – to instrument, na którym trzeba umieć grać. Jeżeli zostaniemy tu dziesięć minut, dam ci lekcję. O, patrz – rzekł podnosząc laskę i wskazując parę wychodzącą z pasażu opery.
– Cóż to takiego? – spytał Gazonal.
„To” była stara kobieta w kapeluszu, który pół roku przeleżał na wystawie, w bardzo pretensjonalnej sukni, w wypełzłym tartanowym szalu, z twarzą wymizerowaną dwadzieścia lat w wilgotnej norze. Mocno wzdęty koszyk zdradzał dość wymownie byłą odźwierną. Obok niej szła drobna i szczupła młoda dziewczyna. Oczy jej, okolone czarnymi rzęsami, dalekie były od niewinności, cera była bardzo zmęczona, ale ładnie zarysowana twarzyczka była świeża, włosy musiały być obfite, czoło ładne i śmiałe, biust szczupły, słowem zielony owoc.
– To – rzekł Bixiou – to szczur w towarzystwie swojej matki.
– Scur? Co to takiego?
– Ten szczur – rzekł Leon kiwając przyjaźnie głową pannie Ninecie – może ci przynieść wygraną procesu.
Gazonal skoczył, ale Bixiou trzymał go za ramię od chwili, gdy wyszli z kawiarni, uważał bowiem, iż kolor jego twarzy zanadto wpada w patowy.
– Ten szczur, który wychodzi z próby w operze, śpieszy do domu na chudy obiadek i wróci sta trzy godziny się ubierać, jeżeli dziś wieczór występuje w balecie, bo to dziś poniedziałek. Ten szczur ma trzynaście lat, to już stary szczur! Za dwa lata stworzenie to będzie warte na rynku sześćdziesiąt tysięcy franków, będzie wszystkim albo niczym, wielką tancerką albo ścierką, sławnym nazwiskiem albo pospolitą dziewką. Pracuje od ósmego roku życia. Jak ją widzisz, wyczerpana jest od zmęczenia, zmordowała się całe rano na kursie tańca, właśnie wychodzi z próby, gdzie ewolucje są trudne jak chińska łamigłówka, i wróci wieczorem. Szczur jest integralną częścią opery: Jest w stosunku do primabaleriny tym, czym czwarty dependent w stosunku do rejenta. Szczur to nadzieja.
– Kto płodzi scury? – spytał Gazonal.
– Odźwierni, biedacy, aktorzy, tancerze – odpowiedział Bixiou. – Jedynie najgłębsza nędza może podsunąć ośmioletniemu dziecku myśl, aby wydać swoje nogi i stawy na najokrutniejsze męczarnie, aby zostać cnotliwą do szesnastu lub osiemnastu lat jedynie przez wyrachowanie i aby wlec za sobą ohydną wiedźmę, która jest jak nawóz dokoła pięknego kwiatu. Ujrzysz defilujących, jednego po drugim, wszystkich ludzi talentu, wielkich i małych, artystów jeszcze na pniu albo już zżętych, którzy co dzień wznoszą na chwałę Francji ten pomnik nazwany operą, skupienie sił, woli, geniuszu istniejące jedynie w Paryżu…
– Widziałem już operę – rzekł Gazonal z lekceważącą miną.
– Z miejsca za trzy franki sześćdziesiąt centymów – odparł pejzażysta – tak jak oglądałeś Paryż na ulicy Croix-des-Petits-Champs. nic o nim nie wiedząc… Co dawano w operze, kiedy tam byłeś?
– Wilhelma Tella.
– Brawo – rzekł pejzażysta – wielki duet Matyldy musiał ci się podobać. No i cóż, jak sobie wyobrażasz, co robiła śpiewaczka, kiedy zeszła ze sceny?
– Co robiła?…
– Zasiadła do paru tęgich zrazów krwawiącej baraniny, które służący trzymał dla niej gotowe…
– Niechże ją drzwi ścisną!
– Malibran krzepiła się wódką i to ją zabiło… Inna rzecz! Widziałeś balet, zobaczysz go tutaj w skromnym porannym stroju, nie wiedząc, że twój proces zależy od którychś z tych nóżek…
– Mój proces?
– Patrz, kuzynie, oto, co nazywają „koryfejką“.
Leon pokazał mu wspaniałą istotę, z tych, które w dwudziestym piątym roku przeżyły sześćdziesiąt, o piękności tak niewątpliwej i tak pewnej odbytu, że nie silą się jej pokazywać. Była wysoka, szła zręcznie ze spokojnym spojrzeniem dandysa, a toaleta jej zalecała się rujnującą kosztownością.
– To Karabina – rzekł Bixiou, który zarówno jak Leon skinął jej lekko głową, na co Karabina odpowiedziała uśmiechem.
– Też osóbka, która może wysadzić twojego prefekta.
– Koryfejka?Co to takiego?
– Koryfejka, to jest szczur rzadkiej urody, którego matka jej, prawdziwa lub fałszywa, sprzedała w dniu, w którym nie mogła zostać ani pierwszą, ani drugą, ani trzecią baleriną.Taka osóbka przełożyła zawód koryfejki nad wszelki inny, dla tej ważnej racji, iż po tym, jak spędziła młodość, nie mogła obrać innego. Nie przyjęto jej w małych teatrzykach, gdzie trzeba tancerek, nie powiodło się jej w trzech miastach francuskich, gdzie daje się balet, nie miała pieniędzy albo ochoty na jazdą za granicę, bo trzeba ci wiedzieć, że wielka szkoła tańca w Paryżu dostarcza na cały świat tancerzy i tancerek.Toteż aby szczur został kort – fejką, to znaczy figurantką tańca, trzeba, aby miała jakąś ważną przyczyną, która ją wiąże w Paryżu, bogatego człowieka, którego nie kocha, albo biednego chłopca, którego kocha zanadto. Ta, która właśnie przechodziła, która się będzie rozbierała, przebierała trzy razy może tego wieczora, za chłopkę, za księżniczkę, za Tyrolkę, etc, ma jakichś dzieści franków miesięcznie.
– Lepiej się ubiera niż nasza prefekcina…