- W empik go
Biała dama z Lewoczy - ebook
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Biała dama z Lewoczy - ebook
Powieść opowiada historię życia Julii Korponay. Kobieta namówiła męża do wstąpienia w szeregi powstańców węgierskich. Za zdradę cesarza odebrano bohaterce wszelkie dobra materialne. Julia podejmuje próbę odzyskania rodzinnego majątku poprzez pracę szpiega w sztabie cesarza. Czy podoła zadaniu? Jaki los spotka jej męża-zdrajcę?
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7903-542-7 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spis treści
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
EpilogRozdział I
Starożytne miasto Lewocza, stolica komitatu spiskiego, zachowało do dziś dnia wszystkie cechy warowni obronnej, która ongi, przed laty, niejednej burzy skutecznie czoło stawiła. Baszty, strażnice, wały, wszystko jeszcze w całości. Ale teraz, w fosach napełnionych niegdyś wodą rosną swobodnie owocowe gaje, a furtki i przejścia tajemne nie mają już potrzeby zazdrośnie się ukrywać.
Nad drzwiami jednego z takich przejść znajduje się obraz, dzieło mistrzowskiego pędzla; wisi on na tle masywnej, ciężkiej baszty, a odwieczny mech i pnące się powoje tworzą dokoła fantastyczną ramę. Przedstawia on kobietę w białej szacie z pąsową zarzutką na ramionach; oczy jej zapatrzone w dal, jedną ręką zdaje się przyzywać kogoś, a drugą wkłada klucz w zamek furtki. Obraz ten jest już bardzo stary; ogród, który tu rośnie, należy od niepamiętnych czasów do rodziny Probstnerów; jeden z jej przodków umieścił go nad furtą baszty w dzień stuletniej rocznicy zdarzenia, które wspomina.
Nie jest on jednak unikatem; w tymże mieście w pałacu Törökich, w sieni na pierwszym piętrze mamy starszy jeszcze fresk, na nim ta sama kobieta, wychylona nocną porą przez okno, prawą ręką wstrzymuje rozpiętą na piersiach bieliznę, lewą znów kogoś przyzywa.
Pierwszy obraz lepiej utrzymany; kamienne ramy uchroniły go od zniszczenia; fresk przeciwnie, obdrapany i wyblakły, ale twarz jeszcze wyraźna.
Oprócz tych, jeszcze trzeci obraz istnieje, na którym te same rysy sportretowano. Tam wcale nie ma ram i leży w zbiorze rupieci, skąd kręte schody na szczyt baszty prowadzą. Są tam całe stosy starych chorągwi, zniszczonej broni i niepotrzebnych obrazów, między którymi znajduje się i wierny portret białej damy. Ubrana w bogaty kostium narodowy ówczesnej mody, na głowie ma czepek zdobny trzema rzędami rozet, szyja cała zakryta szeroką kryzą z kosztownych koronek, rękawy przejrzyste, misternie złotem haftowane, przez które prześwieca śliczne białe ramię; kibić przybrana haftowanym gorsetem i perłami wysadzanym pasem, w rączce trzyma chusteczkę we wzorzysty deseń z goździków i tulipanów. Wyraz jej pięknej twarzy jest szczególny; na pierwszy rzut oka uderza i podbija urodą, ale gdy się w niego wpatrzysz, przejmuje cię jakaś groza, jakieś zimno... Te oczy mają w sobie coś szatańskiego, zwodniczego, ale jakież piękne, czarowne, urocze!...
Do tych obrazów przywiązane jest podanie, które z pokolenia do pokolenia tradycją przechodzi. To, co o białej damie opowiadają, budzi w każdym odrazę; dlaczego taka była? Wielu dochodzi powodów, każdy znajduje inny.
Są tacy, którzy legendę o białej damie w rząd niebywałych bajek liczą; lecz temu twierdzeniu przeczą dowody pisemne, akta sądowe, notaty historyków; wątpliwości nie ulega, że biała dama istniała.
Powiadają, że ta kobieta zdradziła swój naród.
W całej historii Węgier pierwsza i ostatnia postać niewieścia zdrajczyni ojczyzny.
Dźwięk tych dwóch wyrazów jest nieprawdopodobny, a jednak tak powiadają, tak wierzą – i tak ją wspominają.
Dlatego to nie dają jej spokoju po śmierci, dlatego malują jej obraz w miejscach, gdzie czarną zbrodnię spełniła, aby jak upiór w biały dzień straszyła przechodniów swą twarzą piękną i zdradzieckim wzrokiem, aby przez długie wieki matki wskazywały ją dzieciom: – Patrz, to biała dama, co nasz kraj zdradziła!
...Jej doczesne imię było: pani Korponay, z domu Juliánna Ghéczy.
Ta sama Juliánna Ghéczy, zdrajczyni kraju, ginie później dobrowolną, męczeńską śmiercią za wolność ojczyzny.
Żyje – kometą, ginie – gwiazdą.
Gdzież rozwiązanie tej dziwnej zagadki, tego charakteru, łączącego w sobie piekło z niebem?
Czyżby ta niewiasta miała dwie dusze?
Biała damo, jaka zagadka w tobie tkwiła – i dlaczego?
Niech nam na to ona sama odpowie.
* *
*
Krasznahorka, rodzinne gniazdo Andrássych, należy na Węgrzech do niewielkiej liczby starożytnych zamków, które do dzisiaj nie uległy zniszczeniu. Pomiędzy wielu historycznymi relikwiami, których tu pełno, najosobliwszą jest trumna ze szklanym wiekiem, stojąca w małym pokoiku na pierwszym piętrze. W niej leży antenatka rodu Andrássych, Zsófia Serédy, małżonka Stefana Andrássyego.
Ona tylko śpi.
Trzysta siedemdziesiąt cztery lata upłynęły, od chwili zakrycia tej trumny przejrzystą taflą, a patrząc na nią, zdaje się, że jej życie zaledwie kilka dni temu uleciało. Pomimo, że nie jest zabalsamowana, ciało jej niezepsute zachowało delikatną białą barwę; piękne czarne włosy w puklach na pierś spływają, oczy ma na wpół otwarte, usta uchylone bolesnym uśmiechem ukazują dwa rzędy drobnych zdrowych zębów, prawa ręka uniesiona, jakby przecząc, broniąc czegoś. Wokoło niej znać ząb czasu: aksamit trumny wytarty, zawiasy zardzewiałe, suknia kilkakrotnie zmieniana, lecz ona sama nienaruszona, ona nie umarła, tylko śpi snem wiecznym.
Czy potrafi kto wyjaśnić to nadprzyrodzone zjawisko?
Jej syny, wnuki, prawnuki, dzisiaj są już pyłem, ziemią, z której powstali: ona ciągle czuwa.
Jakiejż tajemnicy pełen ten pośmiertny ruch, ta ręka wzniesiona?
Lud czci ją jak świętą i modli się do niej. Pamięta on jeszcze, że ta zgasła pani była za życia jego opiekunką, aniołem stróżem wszystkich, których kochała.
Że ta na wieki uśpiona, była świętą na ziemi, o tym każdy wie i pamięta, ale co w cichości wycierpiała, po jakich cierniach życie ją tarzało – o tym nigdy nikt nie wiedział i nie wie. Czego ona tu jeszcze oczekuje na naszym padole, że nie chce się połączyć z ziemią-matką? Nad kim tu czuwa? Kogo ochrania wzniesioną prawicą?
Poecie może wolno zapytać ją o to.
* *
*
Mężem tej nieśmiertelnej nieboszczki, był ów jenerał Stefan Andrássy, za którego miasto Lewocza poddało się Niemcom.Rozdział II
W dzień świętego Sylwestra 1710 roku na rynku w Lewoczy panował ruch większy niż kiedykolwiek; każdy spieszy przed końcem roku załatwić potrzebne sprawunki. Cóż za tłok! Mężczyźni z tymi węgierskimi, junacko podkręconymi wąsami, w czapkach na bakier na długich do ramion włosach; poważne matrony w złotem haftowanych czepcach i młode dziewczęta z długimi warkoczami, z partami perłami wysadzanymi, wszyscy wrą, ruszają się, żyją – i tworzą barwne, zajmujące mrowisko.
Hajducy w szamerowanych mundurach pilnują porządku. Gdzie choćby najmniejsza sprzeczka zajdzie, zaraz prowadzą zagniewanych obywateli przed rynkowego sędziego, który na miejscu rozstrzyga sprawę. Sąd rynkowy zajmuje kilka arkad ratusza; tam, oprócz krzesła z sędzią i stołu, znajduje się jeszcze waga skarbowa, a w głębi kantor wymiany pieniędzy, jakie tylko na świecie istnieją.
Wszyscy ci ludzie, choć z pozoru wydają się w prostej linii potomkami Árpáda i Tuhutuma, w istocie jednak są czystej krwi Niemcami.
Niemcami są pochodzeniem i językiem, ale osiadłszy tu za czasów pierwszego chrześcijańskiego króla Węgier, Węgrami są uczuciem i przekonaniem.
Ich główni urzędnicy mają nawet szlachectwo węgierskie i uważają się za prawą gałąź tutejszego patrycjatu. Mieszczanie lewoccy w niczym nie są podobni do ogółu mieszczan niemieckich; tamci, każdy tylko swoim rzemiosłem zajęty; ci oprócz tego są dzielnym, wojowniczym narodem.
Nieprzyjaciel jeszcze nigdy w Lewoczy nie postał. Nawet hordom Batu-chana stawiła nieprzeparty opór. Podczas tej strasznej klęski tatarskiej miasto nasze było miejscem schronienia dla wszystkich, którzy musieli uciekać.
Ci węgierscy Niemcy od niepamiętnych wieków wiernie bronili przybranej ojczyzny, nie dając się nikomu przekupić, ani Turkom, ani Niemcom. Dlatego też tyle rodzin chlubi się tutaj węgierskim szlachectwem. Zawsze wierni panującemu królowi, w razie jego śmierci, podczas bezkrólewia, tworzyli z miasta małą rzeczpospolitą, na wzór Wenecji lub Raguzy, i nawet własną monetę bili z herbem Lewoczy.
Za czasów Franciszka Rakoczego II zdobyła Lewocza jeszcze większe znaczenie, a to dlatego, że książę założył tu własną ludwisarnię, jedyną na całe państwo. Gdy więc wojsko węgierskie w jakiej nieszczęsnej potyczce straciło działa, Lewocza dostarczała nowych; toż samo z mundurami; nasze przemysłowe miasto miało wciąż zapasy dolmanów itp., tak że rycerstwo węgierskie nigdy dziurami nie potrzebowało świecić.
Lewocza jest też okiem w głowie u księcia. Wysyła on tu zawsze najlepsze wojsko na załogę. I w tym roku stoi tu cała brygada kuruczan, pod dowództwem najdzielniejszego generała, który nie tylko męstwem, ale i urodą nawet księciu nie ustępuje; a jest nim wysoko urodzony, wolny pan, Stefan Andrássy.
O dziesiątej godzinie zabrzmiał wielki dzwon katedry; kościół wzywa wiernych, aby złożyli Bogu dzięki za szczęśliwie przeżyty rok.
Teraz tłok i hałas wzmaga się na rynku; wszyscy, całe miasto się zbiera, jedni piechotą, panie ozdobnymi, brzęczącymi sankami szybko mkną po śniegu, obok na dzielnych wierzchowcach młodzież dziarska, wszyscy do kościoła. A kościół ten, to chluba miasta! Co tu pamiątek historycznych! Posągi, pomniki królów, którzy tu dłuższy czas bawili, i różnych sławnych ludzi, ich klęczniki, książki, wota do dziś dnia intrygują archeologów.
Do kościoła dążą całe tłumy; jedni dla nabożeństwa, inni dla popisania się nowymi strojami; ale ponieważ dla każdego stanu stroje są ściśle przepisane, przeto u wrót katedry każdy staje i poddaje się przeglądowi syndyka.
Pan Alauda jest niski, przysadzisty, przyroda udzieliła jego głowie szczególniejszej właściwości: na krótkiej szyjce rusza się ona wciąż między ramionami, jak na śrubce, a jej oczy wglądają tam, gdzie ich się nikt nie spodziewa. Szpiczaste jego wąsiki czynią wrażenie żelaznych wideł, jak syllogismus cornutus; gdy jedną brew do góry wzniesie, a drugą na dół ściągnie, czujesz jakby cię zgrzebłem głaskano.
Oho, już ma ofiarę, i to grubą rybę, bo radcę, patrycjusza, pana de Hortis, który oprócz urzędu zajmuje się i handlem broni. Jest to sążnisty atleta; tylko dwie rzeczy można mu zarzucić: nieco za skąpe wąsy i trochę za obfitą tuszę; przez co jedni traktują go jak młodzika z mlekiem pod nosem, inni spojrzawszy na obszar, mianują go starym, a on przecież jest w kwiecie wieku.
– Panie Zygbercie de Hortis, dlaczego pierwszy guzik u waszego dolmana rozpięty?
– Hm! Jak on to mógł dojrzeć z dołu! – mruczy z niezadowoleniem gołowąsy olbrzym.
– Kara: pół garnca wina – rzecze nieubłagany sędzia, a obecni kiwają głowami radośnie.
Za syndykiem stoi jego młody synalek: cienki, długi jak szparag; na wyraz kara studencka jego buzia skurczyła się strachem. Zaczął zapinać swój rozpięty dolmanik.
– Bądź spokojny, mój synu; przepis ten dotyczy tylko radców miejskich. Bo gdyby im pozwolić jednego guzika nie dopiąć, zostawiliby dwa niezapięte, a gdyby im i na to pozwolić, to by w końcu dolmany tylko na ramionach nosili.
Tymczasem zajeżdżają coraz nowi przybysze, witając obecnych okrzykiem: prosit Sylwester.
Wtem zabrzmiały organy: dziad kościelny wychodzi dać znać zebranym na cmentarzu dostojnikom, że kantor rozpoczął psalm: Zgrom wrogów mych.
– Kiedy zaczął, to niech śpiewa – mówi syndyk. – My jeszcze oczekujemy tu kogoś. Bóg poczeka, ale nie kobieta!
– Pan jesteś wzorem rycerskiej galanterii! – zauważył patrycjusz Engelhard (sławny milioner i odlewacz dzwonów).
– Co prawda, wy powinniście lepiej jeszcze znać się na tym, panie senatorze – odcina się syndyk – wszakże macie w herbie uwieńczoną niewiastę?
– Przepraszam, anioła!
– Anioł czy niewiasta – jedno licho. Często anioł, ani nawet szatan, nie wodzi nas tak potężnie za nos, jak kobieta. A ta, na którą właśnie czekamy, jest jednym i drugim: szatanem i aniołem. Kto wie, czy z czasem i korony nie dosięgnie?
– E, skądże znowu!
– Nic nieprawdopodobnego. Znam ją. Ambitna i wysoko patrzy – a piękna, zręczna i piąć się potrafi; jak taka czegoś zażąda, to choćby szło o zaćmienie słońca, stać się musi. Wyobraźcie sobie panowie, na drugi dzień po jej przybyciu zatytułowałem ją panią baronową; tak się na mnie groźnie spojrzała, żem struchlał, myślałem, że mnie za drzwi wyrzucić każe...
Senatorowie zaśmiali się z cicha.
– Co to? Z czego się śmieją? – spytał wysoki Wacek, wyciągając szyję przez ramię ojca.
Głowa pana Alaudy obróciła się żwawo ku niemu.
– Smarkaczu, spróbuj no językiem, czy ta klamka słodka?
Duży chłopiec polizał żelazną klamkę: naturalnie, język mu przymarzł – aż krzyknął.
– Dobrze; już pewno dziś nie będziesz paplał. Otóż, moi panowie, następnego dnia nazwałem ją hrabiną: na to uśmiechnęła się łaskawie; ostatni raz, gdym ją widział, mianowałem ją już księżną, aż zarumieniła się z radości i poklepała mnie rączką po ramieniu. Dziś nazwę ją królową – zobaczycie, jaki to efekt sprawi!
Pomimo, że zaledwie sto kroków dzieliło kościół od pałacu Turzo, jego urocza mieszkanka, piękna dama, o której właśnie rozmawiano, nie chciała sobie śniegiem zamoczyć nóżek i wsiadła do lekkich saneczek zaprzężonych w rodowitego lapońskiego łosia; na koźle siadł Lapończyk ubrany w kaftan ze skóry foczej, na ramionach zarzucony ma płaszcz niedźwiedziami podbity. Przód litewskich saneczek uniesiony w górę i ozdobiony złotą syreną w koronie. Wewnątrz siedzi długo oczekiwana pani, ostatni gość kościoła – obok niej trzyletnie chłopię.
Jedzie sporą świtą otoczona. Obok łosia bieży laufer z pyszną kitą piór u kapelusza, przy sankach zaś i za sankami towarzyszy jej siedmiu dzielnych jeźdźców, jak siedem planet słońcu. Najbliżej jadący to generał baron Stefan Andrássy, tuż przy nim młody Pelargus, z drugiej strony Urban Czelder, dziarski pułkownik niemieckich kuruczan, dalej Polak Szalucki, Blumewitz, oficer niemiecki, przez generała Löffelholtza jako zakładnik przysłany – i wreszcie Du Près de Belleville, oficer francuskiego korpusu inżynierów, inspektor fortyfikacji. To sześciu dopiero. Tak? A prawda, siódmego o mało nie przeoczyliśmy. Ten siódmy to Jan Korponai, kapitan kuruczan, mąż tej sławnie pięknej damy, Julianny Géczy de Garamszegh.
Lapończyk krzyknął na łosia: zwierzę, rozumiejąc dźwięk lapońskiej mowy zatrzymało się samo przed bramą cmentarza.
– A to co za rogaty koń? – pyta Wacek.
– W Wirtemberdze za moich czasów nazywano je łosiem – odpowiada niechętnie ojciec; potem, zwracając się do towarzyszów, mówi: – Patrzcie siedem planet otacza ją – jak słońce!
– Chichichi – parska śmiechem student za plecami syndyka. – Ojczaszku, przecież i słońce planeta!
Głowa Alaudy wykręca się do niego z gniewem.
– Za moich czasów, gdy byłem w Wirtemberdze, żył już Kopernik, teraz, być może, że już go licho wzięło... ty smyku! – dodaje ciszej.
Tymczasem generał Andrássy, nie zsiadając z konia, dopomógł damie wysiąść.
– A pan do kościoła? – pyta pani Korponay.
– Czas mój drogi: ważniejsze mam rzeczy na głowie niż słuchanie nauk pastora.
– Czy się pan boisz naszej luterańskiej wiary?
– Nie boję się żadnej religii, bo w żadną nie wierzę.
– A Inkwizycji?
Andrássy roześmiał się.
– Mój starszy brat jest mnichem, ten się za nas wszystkich modli.
– O! ten w istocie jest bardzo pobożny!
– I mego małżonka zabiera pan z sobą?
– Koniecznie potrzebny.
Urocza pani wdzięcznym skinieniem głowy pożegnała swoje planety i skierowała się ku kościołowi, prowadząc synka za rączkę. Całą jej postać okrywała obszerna peleryna podbita futrem wiewiórek. Na złocistych włosach miała suto upięty welon jedwabny, który i twarz do połowy zasłaniał, na czarodziejskie oczy spuściła skromnie czarną frędzlę rzęs.
Pan Alauda pokłonił jej się nisko.
– Królowo nasza! czy zadowoloną jesteś z najpokorniejszego hołdu swych poddanych?
– Dziękuję za mech islandzki, który pan dla mego łosia przysłałeś – odparła uprzejmie.
Idąc przez kościół, pochyliła główkę ku ziemi i książkę do ust przycisnęła: wszystkich spojrzenia zwróciły się na nią. Usiadła w swym klęczniku tuż naprzeciw ołtarza.
– Hu! Co się zowie śliczna kobietka! – westchnął Wacek.
– Tylko się w niej nie zakochaj, bo sfiksujesz, jak ten Pelargus, który gotów byłby się spalić albo utopić na jej żądanie.
– Na co temu łosiowi mech islandzki?
Pan Alauda stuknął kijem o ziemię, zły, że „fuchs” wirtemberski pyta jeszcze o takie rzeczy.
– Chory na płuca i pije z tego herbatę.
Teraz ukazuje się po raz wtóry kościelny dziadek, upominając panów, że psalm już niedługo się skończy.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Rozdział VII
Rozdział VIII
Rozdział IX
Rozdział X
Rozdział XI
Rozdział XII
Rozdział XIII
Rozdział XIV
Rozdział XV
Rozdział XVI
Rozdział XVII
Rozdział XVIII
Rozdział XIX
Rozdział XX
Rozdział XXI
Rozdział XXII
Rozdział XXIII
Rozdział XXIV
Rozdział XXV
Rozdział XXVI
Rozdział XXVII
Rozdział XXVIII
EpilogRozdział I
Starożytne miasto Lewocza, stolica komitatu spiskiego, zachowało do dziś dnia wszystkie cechy warowni obronnej, która ongi, przed laty, niejednej burzy skutecznie czoło stawiła. Baszty, strażnice, wały, wszystko jeszcze w całości. Ale teraz, w fosach napełnionych niegdyś wodą rosną swobodnie owocowe gaje, a furtki i przejścia tajemne nie mają już potrzeby zazdrośnie się ukrywać.
Nad drzwiami jednego z takich przejść znajduje się obraz, dzieło mistrzowskiego pędzla; wisi on na tle masywnej, ciężkiej baszty, a odwieczny mech i pnące się powoje tworzą dokoła fantastyczną ramę. Przedstawia on kobietę w białej szacie z pąsową zarzutką na ramionach; oczy jej zapatrzone w dal, jedną ręką zdaje się przyzywać kogoś, a drugą wkłada klucz w zamek furtki. Obraz ten jest już bardzo stary; ogród, który tu rośnie, należy od niepamiętnych czasów do rodziny Probstnerów; jeden z jej przodków umieścił go nad furtą baszty w dzień stuletniej rocznicy zdarzenia, które wspomina.
Nie jest on jednak unikatem; w tymże mieście w pałacu Törökich, w sieni na pierwszym piętrze mamy starszy jeszcze fresk, na nim ta sama kobieta, wychylona nocną porą przez okno, prawą ręką wstrzymuje rozpiętą na piersiach bieliznę, lewą znów kogoś przyzywa.
Pierwszy obraz lepiej utrzymany; kamienne ramy uchroniły go od zniszczenia; fresk przeciwnie, obdrapany i wyblakły, ale twarz jeszcze wyraźna.
Oprócz tych, jeszcze trzeci obraz istnieje, na którym te same rysy sportretowano. Tam wcale nie ma ram i leży w zbiorze rupieci, skąd kręte schody na szczyt baszty prowadzą. Są tam całe stosy starych chorągwi, zniszczonej broni i niepotrzebnych obrazów, między którymi znajduje się i wierny portret białej damy. Ubrana w bogaty kostium narodowy ówczesnej mody, na głowie ma czepek zdobny trzema rzędami rozet, szyja cała zakryta szeroką kryzą z kosztownych koronek, rękawy przejrzyste, misternie złotem haftowane, przez które prześwieca śliczne białe ramię; kibić przybrana haftowanym gorsetem i perłami wysadzanym pasem, w rączce trzyma chusteczkę we wzorzysty deseń z goździków i tulipanów. Wyraz jej pięknej twarzy jest szczególny; na pierwszy rzut oka uderza i podbija urodą, ale gdy się w niego wpatrzysz, przejmuje cię jakaś groza, jakieś zimno... Te oczy mają w sobie coś szatańskiego, zwodniczego, ale jakież piękne, czarowne, urocze!...
Do tych obrazów przywiązane jest podanie, które z pokolenia do pokolenia tradycją przechodzi. To, co o białej damie opowiadają, budzi w każdym odrazę; dlaczego taka była? Wielu dochodzi powodów, każdy znajduje inny.
Są tacy, którzy legendę o białej damie w rząd niebywałych bajek liczą; lecz temu twierdzeniu przeczą dowody pisemne, akta sądowe, notaty historyków; wątpliwości nie ulega, że biała dama istniała.
Powiadają, że ta kobieta zdradziła swój naród.
W całej historii Węgier pierwsza i ostatnia postać niewieścia zdrajczyni ojczyzny.
Dźwięk tych dwóch wyrazów jest nieprawdopodobny, a jednak tak powiadają, tak wierzą – i tak ją wspominają.
Dlatego to nie dają jej spokoju po śmierci, dlatego malują jej obraz w miejscach, gdzie czarną zbrodnię spełniła, aby jak upiór w biały dzień straszyła przechodniów swą twarzą piękną i zdradzieckim wzrokiem, aby przez długie wieki matki wskazywały ją dzieciom: – Patrz, to biała dama, co nasz kraj zdradziła!
...Jej doczesne imię było: pani Korponay, z domu Juliánna Ghéczy.
Ta sama Juliánna Ghéczy, zdrajczyni kraju, ginie później dobrowolną, męczeńską śmiercią za wolność ojczyzny.
Żyje – kometą, ginie – gwiazdą.
Gdzież rozwiązanie tej dziwnej zagadki, tego charakteru, łączącego w sobie piekło z niebem?
Czyżby ta niewiasta miała dwie dusze?
Biała damo, jaka zagadka w tobie tkwiła – i dlaczego?
Niech nam na to ona sama odpowie.
* *
*
Krasznahorka, rodzinne gniazdo Andrássych, należy na Węgrzech do niewielkiej liczby starożytnych zamków, które do dzisiaj nie uległy zniszczeniu. Pomiędzy wielu historycznymi relikwiami, których tu pełno, najosobliwszą jest trumna ze szklanym wiekiem, stojąca w małym pokoiku na pierwszym piętrze. W niej leży antenatka rodu Andrássych, Zsófia Serédy, małżonka Stefana Andrássyego.
Ona tylko śpi.
Trzysta siedemdziesiąt cztery lata upłynęły, od chwili zakrycia tej trumny przejrzystą taflą, a patrząc na nią, zdaje się, że jej życie zaledwie kilka dni temu uleciało. Pomimo, że nie jest zabalsamowana, ciało jej niezepsute zachowało delikatną białą barwę; piękne czarne włosy w puklach na pierś spływają, oczy ma na wpół otwarte, usta uchylone bolesnym uśmiechem ukazują dwa rzędy drobnych zdrowych zębów, prawa ręka uniesiona, jakby przecząc, broniąc czegoś. Wokoło niej znać ząb czasu: aksamit trumny wytarty, zawiasy zardzewiałe, suknia kilkakrotnie zmieniana, lecz ona sama nienaruszona, ona nie umarła, tylko śpi snem wiecznym.
Czy potrafi kto wyjaśnić to nadprzyrodzone zjawisko?
Jej syny, wnuki, prawnuki, dzisiaj są już pyłem, ziemią, z której powstali: ona ciągle czuwa.
Jakiejż tajemnicy pełen ten pośmiertny ruch, ta ręka wzniesiona?
Lud czci ją jak świętą i modli się do niej. Pamięta on jeszcze, że ta zgasła pani była za życia jego opiekunką, aniołem stróżem wszystkich, których kochała.
Że ta na wieki uśpiona, była świętą na ziemi, o tym każdy wie i pamięta, ale co w cichości wycierpiała, po jakich cierniach życie ją tarzało – o tym nigdy nikt nie wiedział i nie wie. Czego ona tu jeszcze oczekuje na naszym padole, że nie chce się połączyć z ziemią-matką? Nad kim tu czuwa? Kogo ochrania wzniesioną prawicą?
Poecie może wolno zapytać ją o to.
* *
*
Mężem tej nieśmiertelnej nieboszczki, był ów jenerał Stefan Andrássy, za którego miasto Lewocza poddało się Niemcom.Rozdział II
W dzień świętego Sylwestra 1710 roku na rynku w Lewoczy panował ruch większy niż kiedykolwiek; każdy spieszy przed końcem roku załatwić potrzebne sprawunki. Cóż za tłok! Mężczyźni z tymi węgierskimi, junacko podkręconymi wąsami, w czapkach na bakier na długich do ramion włosach; poważne matrony w złotem haftowanych czepcach i młode dziewczęta z długimi warkoczami, z partami perłami wysadzanymi, wszyscy wrą, ruszają się, żyją – i tworzą barwne, zajmujące mrowisko.
Hajducy w szamerowanych mundurach pilnują porządku. Gdzie choćby najmniejsza sprzeczka zajdzie, zaraz prowadzą zagniewanych obywateli przed rynkowego sędziego, który na miejscu rozstrzyga sprawę. Sąd rynkowy zajmuje kilka arkad ratusza; tam, oprócz krzesła z sędzią i stołu, znajduje się jeszcze waga skarbowa, a w głębi kantor wymiany pieniędzy, jakie tylko na świecie istnieją.
Wszyscy ci ludzie, choć z pozoru wydają się w prostej linii potomkami Árpáda i Tuhutuma, w istocie jednak są czystej krwi Niemcami.
Niemcami są pochodzeniem i językiem, ale osiadłszy tu za czasów pierwszego chrześcijańskiego króla Węgier, Węgrami są uczuciem i przekonaniem.
Ich główni urzędnicy mają nawet szlachectwo węgierskie i uważają się za prawą gałąź tutejszego patrycjatu. Mieszczanie lewoccy w niczym nie są podobni do ogółu mieszczan niemieckich; tamci, każdy tylko swoim rzemiosłem zajęty; ci oprócz tego są dzielnym, wojowniczym narodem.
Nieprzyjaciel jeszcze nigdy w Lewoczy nie postał. Nawet hordom Batu-chana stawiła nieprzeparty opór. Podczas tej strasznej klęski tatarskiej miasto nasze było miejscem schronienia dla wszystkich, którzy musieli uciekać.
Ci węgierscy Niemcy od niepamiętnych wieków wiernie bronili przybranej ojczyzny, nie dając się nikomu przekupić, ani Turkom, ani Niemcom. Dlatego też tyle rodzin chlubi się tutaj węgierskim szlachectwem. Zawsze wierni panującemu królowi, w razie jego śmierci, podczas bezkrólewia, tworzyli z miasta małą rzeczpospolitą, na wzór Wenecji lub Raguzy, i nawet własną monetę bili z herbem Lewoczy.
Za czasów Franciszka Rakoczego II zdobyła Lewocza jeszcze większe znaczenie, a to dlatego, że książę założył tu własną ludwisarnię, jedyną na całe państwo. Gdy więc wojsko węgierskie w jakiej nieszczęsnej potyczce straciło działa, Lewocza dostarczała nowych; toż samo z mundurami; nasze przemysłowe miasto miało wciąż zapasy dolmanów itp., tak że rycerstwo węgierskie nigdy dziurami nie potrzebowało świecić.
Lewocza jest też okiem w głowie u księcia. Wysyła on tu zawsze najlepsze wojsko na załogę. I w tym roku stoi tu cała brygada kuruczan, pod dowództwem najdzielniejszego generała, który nie tylko męstwem, ale i urodą nawet księciu nie ustępuje; a jest nim wysoko urodzony, wolny pan, Stefan Andrássy.
O dziesiątej godzinie zabrzmiał wielki dzwon katedry; kościół wzywa wiernych, aby złożyli Bogu dzięki za szczęśliwie przeżyty rok.
Teraz tłok i hałas wzmaga się na rynku; wszyscy, całe miasto się zbiera, jedni piechotą, panie ozdobnymi, brzęczącymi sankami szybko mkną po śniegu, obok na dzielnych wierzchowcach młodzież dziarska, wszyscy do kościoła. A kościół ten, to chluba miasta! Co tu pamiątek historycznych! Posągi, pomniki królów, którzy tu dłuższy czas bawili, i różnych sławnych ludzi, ich klęczniki, książki, wota do dziś dnia intrygują archeologów.
Do kościoła dążą całe tłumy; jedni dla nabożeństwa, inni dla popisania się nowymi strojami; ale ponieważ dla każdego stanu stroje są ściśle przepisane, przeto u wrót katedry każdy staje i poddaje się przeglądowi syndyka.
Pan Alauda jest niski, przysadzisty, przyroda udzieliła jego głowie szczególniejszej właściwości: na krótkiej szyjce rusza się ona wciąż między ramionami, jak na śrubce, a jej oczy wglądają tam, gdzie ich się nikt nie spodziewa. Szpiczaste jego wąsiki czynią wrażenie żelaznych wideł, jak syllogismus cornutus; gdy jedną brew do góry wzniesie, a drugą na dół ściągnie, czujesz jakby cię zgrzebłem głaskano.
Oho, już ma ofiarę, i to grubą rybę, bo radcę, patrycjusza, pana de Hortis, który oprócz urzędu zajmuje się i handlem broni. Jest to sążnisty atleta; tylko dwie rzeczy można mu zarzucić: nieco za skąpe wąsy i trochę za obfitą tuszę; przez co jedni traktują go jak młodzika z mlekiem pod nosem, inni spojrzawszy na obszar, mianują go starym, a on przecież jest w kwiecie wieku.
– Panie Zygbercie de Hortis, dlaczego pierwszy guzik u waszego dolmana rozpięty?
– Hm! Jak on to mógł dojrzeć z dołu! – mruczy z niezadowoleniem gołowąsy olbrzym.
– Kara: pół garnca wina – rzecze nieubłagany sędzia, a obecni kiwają głowami radośnie.
Za syndykiem stoi jego młody synalek: cienki, długi jak szparag; na wyraz kara studencka jego buzia skurczyła się strachem. Zaczął zapinać swój rozpięty dolmanik.
– Bądź spokojny, mój synu; przepis ten dotyczy tylko radców miejskich. Bo gdyby im pozwolić jednego guzika nie dopiąć, zostawiliby dwa niezapięte, a gdyby im i na to pozwolić, to by w końcu dolmany tylko na ramionach nosili.
Tymczasem zajeżdżają coraz nowi przybysze, witając obecnych okrzykiem: prosit Sylwester.
Wtem zabrzmiały organy: dziad kościelny wychodzi dać znać zebranym na cmentarzu dostojnikom, że kantor rozpoczął psalm: Zgrom wrogów mych.
– Kiedy zaczął, to niech śpiewa – mówi syndyk. – My jeszcze oczekujemy tu kogoś. Bóg poczeka, ale nie kobieta!
– Pan jesteś wzorem rycerskiej galanterii! – zauważył patrycjusz Engelhard (sławny milioner i odlewacz dzwonów).
– Co prawda, wy powinniście lepiej jeszcze znać się na tym, panie senatorze – odcina się syndyk – wszakże macie w herbie uwieńczoną niewiastę?
– Przepraszam, anioła!
– Anioł czy niewiasta – jedno licho. Często anioł, ani nawet szatan, nie wodzi nas tak potężnie za nos, jak kobieta. A ta, na którą właśnie czekamy, jest jednym i drugim: szatanem i aniołem. Kto wie, czy z czasem i korony nie dosięgnie?
– E, skądże znowu!
– Nic nieprawdopodobnego. Znam ją. Ambitna i wysoko patrzy – a piękna, zręczna i piąć się potrafi; jak taka czegoś zażąda, to choćby szło o zaćmienie słońca, stać się musi. Wyobraźcie sobie panowie, na drugi dzień po jej przybyciu zatytułowałem ją panią baronową; tak się na mnie groźnie spojrzała, żem struchlał, myślałem, że mnie za drzwi wyrzucić każe...
Senatorowie zaśmiali się z cicha.
– Co to? Z czego się śmieją? – spytał wysoki Wacek, wyciągając szyję przez ramię ojca.
Głowa pana Alaudy obróciła się żwawo ku niemu.
– Smarkaczu, spróbuj no językiem, czy ta klamka słodka?
Duży chłopiec polizał żelazną klamkę: naturalnie, język mu przymarzł – aż krzyknął.
– Dobrze; już pewno dziś nie będziesz paplał. Otóż, moi panowie, następnego dnia nazwałem ją hrabiną: na to uśmiechnęła się łaskawie; ostatni raz, gdym ją widział, mianowałem ją już księżną, aż zarumieniła się z radości i poklepała mnie rączką po ramieniu. Dziś nazwę ją królową – zobaczycie, jaki to efekt sprawi!
Pomimo, że zaledwie sto kroków dzieliło kościół od pałacu Turzo, jego urocza mieszkanka, piękna dama, o której właśnie rozmawiano, nie chciała sobie śniegiem zamoczyć nóżek i wsiadła do lekkich saneczek zaprzężonych w rodowitego lapońskiego łosia; na koźle siadł Lapończyk ubrany w kaftan ze skóry foczej, na ramionach zarzucony ma płaszcz niedźwiedziami podbity. Przód litewskich saneczek uniesiony w górę i ozdobiony złotą syreną w koronie. Wewnątrz siedzi długo oczekiwana pani, ostatni gość kościoła – obok niej trzyletnie chłopię.
Jedzie sporą świtą otoczona. Obok łosia bieży laufer z pyszną kitą piór u kapelusza, przy sankach zaś i za sankami towarzyszy jej siedmiu dzielnych jeźdźców, jak siedem planet słońcu. Najbliżej jadący to generał baron Stefan Andrássy, tuż przy nim młody Pelargus, z drugiej strony Urban Czelder, dziarski pułkownik niemieckich kuruczan, dalej Polak Szalucki, Blumewitz, oficer niemiecki, przez generała Löffelholtza jako zakładnik przysłany – i wreszcie Du Près de Belleville, oficer francuskiego korpusu inżynierów, inspektor fortyfikacji. To sześciu dopiero. Tak? A prawda, siódmego o mało nie przeoczyliśmy. Ten siódmy to Jan Korponai, kapitan kuruczan, mąż tej sławnie pięknej damy, Julianny Géczy de Garamszegh.
Lapończyk krzyknął na łosia: zwierzę, rozumiejąc dźwięk lapońskiej mowy zatrzymało się samo przed bramą cmentarza.
– A to co za rogaty koń? – pyta Wacek.
– W Wirtemberdze za moich czasów nazywano je łosiem – odpowiada niechętnie ojciec; potem, zwracając się do towarzyszów, mówi: – Patrzcie siedem planet otacza ją – jak słońce!
– Chichichi – parska śmiechem student za plecami syndyka. – Ojczaszku, przecież i słońce planeta!
Głowa Alaudy wykręca się do niego z gniewem.
– Za moich czasów, gdy byłem w Wirtemberdze, żył już Kopernik, teraz, być może, że już go licho wzięło... ty smyku! – dodaje ciszej.
Tymczasem generał Andrássy, nie zsiadając z konia, dopomógł damie wysiąść.
– A pan do kościoła? – pyta pani Korponay.
– Czas mój drogi: ważniejsze mam rzeczy na głowie niż słuchanie nauk pastora.
– Czy się pan boisz naszej luterańskiej wiary?
– Nie boję się żadnej religii, bo w żadną nie wierzę.
– A Inkwizycji?
Andrássy roześmiał się.
– Mój starszy brat jest mnichem, ten się za nas wszystkich modli.
– O! ten w istocie jest bardzo pobożny!
– I mego małżonka zabiera pan z sobą?
– Koniecznie potrzebny.
Urocza pani wdzięcznym skinieniem głowy pożegnała swoje planety i skierowała się ku kościołowi, prowadząc synka za rączkę. Całą jej postać okrywała obszerna peleryna podbita futrem wiewiórek. Na złocistych włosach miała suto upięty welon jedwabny, który i twarz do połowy zasłaniał, na czarodziejskie oczy spuściła skromnie czarną frędzlę rzęs.
Pan Alauda pokłonił jej się nisko.
– Królowo nasza! czy zadowoloną jesteś z najpokorniejszego hołdu swych poddanych?
– Dziękuję za mech islandzki, który pan dla mego łosia przysłałeś – odparła uprzejmie.
Idąc przez kościół, pochyliła główkę ku ziemi i książkę do ust przycisnęła: wszystkich spojrzenia zwróciły się na nią. Usiadła w swym klęczniku tuż naprzeciw ołtarza.
– Hu! Co się zowie śliczna kobietka! – westchnął Wacek.
– Tylko się w niej nie zakochaj, bo sfiksujesz, jak ten Pelargus, który gotów byłby się spalić albo utopić na jej żądanie.
– Na co temu łosiowi mech islandzki?
Pan Alauda stuknął kijem o ziemię, zły, że „fuchs” wirtemberski pyta jeszcze o takie rzeczy.
– Chory na płuca i pije z tego herbatę.
Teraz ukazuje się po raz wtóry kościelny dziadek, upominając panów, że psalm już niedługo się skończy.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
więcej..