- W empik go
Biała gołąbka: Księżniczka Czerska - ebook
Biała gołąbka: Księżniczka Czerska - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 276 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do nędznej chaty, z gliny jak gniazdo jaskółcze ulepionej, wpadł przez otwór, znajdujący się w ścianie, promyczek złoty, wesoły posłaniec króla ziemi słońca, które wjeżdżało właśnie na brylantowym swoim wozie, ciągnionym przez dwa ogniste rumaki, i noc wyganiało z ziemi.
Otwór ów, znajdujący się w ścianie chaty, nosił nazwę okna; latem było ono zawsze otwarte, boć milszy ludziom deszcz i wiatr letni, niż ciemność grobowa; lecz gdy jesienią potwór tajemniczy pochłonął słońce, a baba jędza rozpoczynała swoje rządy na ziemi i nękała ludzi słotami, wówczas mieszkańcy lepianki zabijali okienko szczelnie, woleli bowiem mroki nocy znosić, niż dąsy jesieni.
Obecnie na ziemi panowała wiosna, powabna, pełna czarów pora, która hojną dłonią sypie ziemi kwiaty, wesoła pora, ale nie dla wszystkich; bo kwiaty głodnego nie nakarmią, a gdy kto nie miał za co nakupić jesienią zapasów żywności, gdy nie miał czem zapełnić piwnicy lub stodoły, temu na wiosnę, zanim nowe zboże dojrzeje, głód nieraz dobrze dokuczy.
Promyczek złoty, poseł króla ziemi słońca, dojrzawszy ubogą lepiankę, pomyślał, że w niej może smutni mieszkają, i wbiegł przez otwarte okienko, by ich pocieszyć i rozweselić.
Pod ścianą, naprzeciw okienka, spał chłopiec dziesięcioletni na nędznym barłogu, obok niego maleńka dziewczynka, trzy latka może licząca, z pewnością nie więcej; promyczek pobiegł do dzieci, chciał poigrać z niemi, myślał, że się ucieszą jego widokiem.
Chłopiec zbudził się pierwszy, siadł na posłaniu, podniósł zgasłe oczęta i westchnął ciężko.
– Szkoda snu – szepnął – we śnie głodu nie czułem, teraz budzić się poczyna i gryźć mnie wewnątrz.
Promyczek otoczył swem złotem ramieniem skarżącego się; myślał, że ciepło niszczy głód, lecz omylił się… Chłopiec westchnął znowu.
– Słonko tak jasno świeci, ptaszęta takie wesołe, a my ludzie tacy biedni – szepnął. W tej chwili zbudziła się dziewczynka, zgasłe źrenice podniosła na niego.
– Jeść – szepnęła.
On wziął ją na ręce, pocałował.
– Co ja ci dam jeść, kiedy sam nic nie mam. Chyba wykroję kawałek mięsa własnego i do ust ci podam.
Złoty promyczek pobladł, słysząc te słowa, i uciekł z lepianki, skrył się za biały obłoczek, co właśnie płynął po niebie; nie chciał, by dzieci widziały, iż zapłakał nad ich dolą.
W izbie mroczno się zrobiło.
– Jeść – powtórzyła dziewczynka i zapłakała tak żałośnie, iż promyczek słońca zadrżał i pobiegł do słońca.
– Królu, panie mój, dwoje dzieci skarży się na głód w tej lepiance, która tam stoi na ziemi pod lasem. Czyż nic nie uczynisz dla nich? – zawołał.
– Poprowadź ich do lasu – odparł król ziemi.
I promyczek złoty wrócił do lepianki. Chłopiec tulił właśnie siostrzyczkę w objęciach.
– Cicho. Maryś, nie budź matki, matka chora – rzekł.
To mówiąc, zwrócił się ku przeciwległej ścianie i palcem wskazał w kąt ciemny, tak mroczny, iż nawet promyk słońca nie odważył się tam pobiedz.
W tym najnędzniejszym kącie widać było wyciągniętą na słomie kobietę lat średnich, z rękoma na piersiach złożonemi, w lichej odzieży, która czyniła dziwne wrażenie: nie śpiącej, lecz posągu kamiennego, taka sztywność była w jej członkach, taka skamieniałość w rysach twarzy. Lecz dzieci tego nie zauważyły.
– Jeść – powtórzyła dziewczynka – matuś, jeść!
W oczach chłopca odmalowała się bezradność.
– Co ja ci dam? – rzekł prawie niecierpliwie.
Promyczek podbiegł ku niemu i coś mu widocznie szepnął dobrego do ucha, bo twarz jego naraz się rozjaśniła.
– Pójdźmy do lasu – rzekł – spotkamy może jakie pisklę zabite, wyrzucone z gniazda, jakie gniazdo opuszczone, a w niem jaj parę, może grzyb przed nami wyrośnie z pod mchu; nazbieramy chróstu, rozpalimy ognisko i obiad ugotujemy.
– Będzie obiad – szepnęła Marysia i blade usta dziecka uśmiechnęły się. – Dobry' Grześ – dodała, tuląc się do brata.
Grześ wyszedł z chaty, za nim pogonił promyczek złoty, ciesząc się, że chłopiec go zrozumiał. Za błoniem, przed chatą rozpostartem, widać było las gęsty i ciemny. Tam podążył Grześ; skowronki nad jego głową krążyły, nucąc wesoło, krocie muszek złotych kąpało się w słońcu; on podniósł w górę Marysię i rzekł:
– I ty wykąp się w słonku, rozgrzej rączyny w jego cieple, rozjaśnij oczęta. Bóg nas nie opuści.
Marysia z początku bladym uśmiechem mu odpowiadała, zgasłem spojrzeniem patrzała na kwiatki, wśród traw migające, zdawała się obojętnie słuchać śpiewu słowika; powoli jednakże ożywiać się poczęła: w miarę jak ciepło słońca rozgrzewało jej krew, twarzyczkę dziecka rumieniec, do bladej zorzy porannej podobny, począł oblewać, wyblakłe źrenice pociemniały, poczęła szczebiotać i klaskać rączkami.
– Dobra Bozia – szeptała – da dzieciom jeść.
I zaglądała bratu figlarnie w oczy. – Maryś kocha Bozię, ptaszki, słonko, matusię, ojca i Grzesia.
Chłopiec uściskał ją.
– Mój ty kwiateczku – rzekł.
– Daj kwiateczka, puść do kwiatków! – zawołała Marysia.
Grześ opuścił ją z rąk, dziewczynka pogoniła za białymi motylami, uganiającymi się na błoniu, zapomniała o głodzie: nakarmiło ją słonko ciepłem, kwiaty wonią, ptaszki śpiewem; brat gonił ją wzrokiem i sam też zapomniał o głodzie, lecz Maryś nagle zachwiała się i upadła na trawę.
– Jezusie słodziusieńki, zmiłuj się nade mną! – krzyknął Grześ i przybiegł do nieprzytomnej; leżała bledziuchna, z oczkami zawar – temi; on podniósł ją… wziął na ręce: główka jej zwisła, jak kielich kwiatu zwiędłego.
– Umarła nieboga, jak Zochna umarła, jak Józik… głód ją zabił, jak tamtych! O Boże, Boże! czemu Ty nie masz dla nas litości? – zawołał z żalem.
I zaszlochał głośno.
Dziewczynka drgnęła.
– Pić – szepnęła, zwolna dźwigając powieki.
– Żyje! – krzyknął Grześ radośnie – żyje! Do lasu biedz trzeba, tam źródło płynie, tam wody napijesz się do syta, gołąbeczku mój serdeczny.
I przygarnąwszy siostrzyczkę do piersi, krokiem pośpiesznym podążył do lasu. Niebawem balsamiczna woń żywicy uderzyła mile ich powonienie: spojrzeli w górę: tysiące złotych szyszek nad nimi świeciło.
– Daj jedną – szepnęła Marysia. Grześ sięgnął i podał szyszkę siostrze, ona ją ssać z głodu poczęła; widząc, że jej lepiej, posadził ją na ziemi, sam począł szukać grzybów, piskląt nieżywych lub gniazd opuszczonych, lecz nie mógł nic znaleźć; ale Marysia zapomniała znowu o głodzie i pragnieniu.
Kukułki zaglądały do niej, z gałęzi sosen się przechylając.
– Kuku! kuku! – wołały
Marysia śmiała się do nich.
Rude wiewiórki skakały koło dziewczynki, nie bojąc się jej wcale.
Ona wyciągała do nich ręce. Naraz Grześ krzyknął radośnie:
– Hura!
I podbiegł do krzewu, rosnącego opodal, wśród którego gałęzi dojrzał spore gniazdo.
Rozchylił je.
– Są jaja, są! Maryś, do mnie! – zawołał.
Dziewczynka pośpieszyła na wezwanie, poczęli się posilać, a gdy wszystkie jaja zjedli, puścili się na nowe poszukiwania. Wtem Marysia pociągnęła brata za połę jego podartej świtki i, paluszkiem w głąb lasu wskazawszy, szepnęła;
– Boję się.
Grześ spojrzał w kierunku wskazanym i na jego twarzy odmalowało się przerażenie, połączone jednakże z ciekawością.
– Jacyś podróżni pono odpoczywają – rzekł – chodźmy zobaczyć, kto to.
– Boję się – powtórzyła Marysia, przytuliwszy się do niego
– Pieką zwierzynę… Chodź, może dadzą jeść – – rzekł Grześ.
Te słowa poskutkowały: podała mu rączkę i poszli razem.
Naprzeciw nich, w głębokiej dali boru świeciło krwawym blaskiem wielkie ognisko, od którego biegł do nich gwar przytłumiony. Po chwili sosny rzednieć koło nich poczęły i ujrzeli przed sobą rozległą polankę, w pośrodku której szerokie ognisko otaczała drużyna myśliwych. Zapach pieczonego mięsa, przez wietrzyk przyniesiony, podrażnił głód, dokuczający dzieciom.
– Jeść – szepnęła Marysia, słaniając się widocznie.
Grzesiowi oczy zabłysły, wziął siostrę na ręce i począł iść szybciej; bojaźń uciekła z jego duszy, podniósł hardo czoło.
– Dadzą jeść, muszą dać – odparł stanowczym głosem.
Marysia położyła główkę na jego ramieniu.
Coraz wyraźniej występowała przed nimi polanka. Na ognisku piekła się zwierzyna, wokół siedzieli męże brodaci, z łukami na plecach, z toporami za pasami, opodal leżał stos ubitej zwierzyny, drobnej i większej, którą pachołcy rozdzielali wedle gatunku i liczyli.
Wpośród siedzących na pniach wokół ogniska i czekających na ucztę myśliwską, jeden leżał niedbale rozłożony na skórze niedźwiedziej i wzrokiem wyniosłym spoglądał na innych; na czole jego rysowały się posępne zmarszczki, w oczach płonął ogień, który mógł zapalić się blaskiem szlachetnym lub złowrogim.
– Wina! – krzyknął naraz.
Na ten rozkaz podniósł się jeden z siedzących na pniu, mężczyzna olbrzymiej postawy, podszedł do pachołków, opodal zwierzyną zajętych, i wydał cicho jakieś polecenie.
Dwu puściło się szybko, jak strzały, ku wozowi, który stał po prawej stronie, a który dzieci minęły, nie zauważywszy; naraz jeden odskoczył w tył.
– Bodajby cię! – zaklął gniewnie.
– Czego lecisz bez pamięci? – odparł Grześ, o którego potknął się pachołek.
– A ty czego leziesz do nas? – ofuknął go tamten. – Czy wiesz, kto spoczywa przy tem ognisku?
– Kto taki?
– Konrad II. książę na Czersku. Mówiąc to, pachołek położył dłoń na ramieniu Grzesia.
– Precz stąd, włóczęgi! – dodał.
– Nie pójdę precz, pójdę do księcia – odparł Grześ, próbując zrzucić z ramienia ciężką dłoń pachołka.
Chłopcy poczęli się szamotać.
– A ty co tutaj chcesz? – zahuczał nagle nad nimi głos potężny.
Z temi słowami stanął przed bijącymi się podczaszy księcia Konrada na Czersku, imci pan Jakób z Babic.
Grześ drgnął. Znał ten głos, znał podczaszego: był to dziedzic włości, w której mieszkali jego rodzice; wiedział, że jest srogim, nieludzkim panem, nie wątpił, że go skarci surowo za nieposłuszeństwo pachołkowi książęcemu, podniósł jednak spojrzenie na pytającego i odparł głośno:
– Głód zagnał nas do boru po grzyby.
– Czyj to bór? – krzyknął głosem, tłumionym złością, podczaszy.
– Pana z Babic – odparł mniej pewnym tonem Grześ, lecz oczu nie spuścił.
– A ty kradniesz jego własność. Niech książę sam cię osądzi.
To powiedziawszy, podczaszy schwycił chłopca za ramię i pchnął go ku ognisku, dokąd wszyscy wzywali go spojrzeniami.
Leżący na skórze niedźwiedziej, Konrad II, książę na Czersku, dźwignął się zwolna i, ręce oparłszy na biodrach, stanął w postawie wyczekującej.
Podczaszy postawił przed nim Grzesia.
– Złodzieja schwytałem, kradł w moim borze – rzekł.
Konrad spojrzał przenikliwym wzrokiem w zgasłe źrenice chłopca, który spokojnie wytrzymawszy to badanie, pochylił się do jego kolan z ukłonem. Potem przyjrzał się jego świcie podartej, chudym i bosym nogom, dziecku, wiszącemu bezwładnie na jego ramieniu, i zapytał:
– Coś kradł?
Grześ podniósł czoło.
– Nie kradłem, Bóg świadkiem – odparł. – Jeść wołała siostrzyczka od świtu… już jedna z głodu umarła… poszedłem do boru szukać jaj ptasich i grzybów. Toć nie pan z Babie wije gniazda ptakom tego boru i sieje grzyby tutaj, jeno Bóg sieje grzyby, a ptaki same wiją gniazda. Czy miałem czekać w chacie, żeby i to biedactwo głód zamęczył?
Konrad na Czersku słuchał cierpliwie chłopca. To go ośmieliło, i był wymowny.
– Czegoż nie patrzy na nas twoja siostra? – zapytał książę – każ jej podnieść głowę.
Grześ zwrócił się do Marysi i podniósł jej główkę. Ukazała się ciekawym biała, jak opłatek, twarzyczka dziecka z oczyma zamkniętemi.
– Maryś! – szepnął Grześ niespokojnym głosem.
Dziewczynka nie odpowiedziała; on puścił jej główkę, główka dziecka opadła bezwładna.
– Nie żyje! – krzyknął Grześ.
Tyle bólu, tyle rozpaczy dźwięczało w jego głosie, iż prawie wszystkie twarze otaczających go wyraziły współczucie, a pachołcy, bliżej stojący, westchnęli.
– Ot… biedota! – szepnął ten i ów. Podczaszy nachmurzył bardziej czoło.
– Mniej jedna złodziejka wyrośnie, to i lepiej – mruknął.
– Ludzie mrą na waszej ziemi z głodu, wy zaś zdajecie się nic o tem nie wiedzieć – odezwał się do niego tonem napomnienia Konrad.
– Kłamie chamskie szczenię, przysięgam – odparł podczaszy.
– Jeśli kłamie, wisieć będzie; jeśli prawdę mówi, wy oszczerstwo odszczekacie. Konia mi podać, sam sprawę rozpatrzę.
To mówiąc, zwrócił spojrzenie na opodal stoiącego koniuszego, który pośpieszył natychmiast po jego wierzchowca.
Konie myśliwych pasły się za wozem, książę dosiadł karego.
– Mości podczaszy, towarzyszyć mi powinniście – rzekł tonem rozkazu Konrad – waszych poddanych mam odwiedzić wszakże. Ty nas prowadź – dodał, zwróciwszy się do Grzesia.
Już ruszyć mieli, gdy ściągnął książę wodze konia.
– Toć to maleństwo może tylko omdlało – rzekł – spróbujcie panowie napoić je winem.
Z pnia najdalszego podniósł się siwy, jak gołąb, starzec, odebrał Grzesiowi z rąk nie – przytomne dziecko i wrócił z niemna poprzednie miejsce.
– Panie podczaszy, wina – rzekł.
– Nie twój ja poddany, rozkazów mi nie dawaj – odparł posępnie pan z Babic.
Lecz inni pośpieszyli z usługą.
Każdy miał przytroczoną u pasa flaszę glinianą, w tej wino. W jednej chwili wyciągnęło się do lekarza księcia Konrada kilka rąk; on uśmiechem podziękował, poczem zbliżył flaszę do sinych ust dziecka.
Kilka kropel wpadło do gardła. Grześ patrzał przestraszony, jak Marysia poczęła się krztusić; ale kiedy w chwilę potem na bladą twarzyczkę dziecka wystąpiły rumieńce, gdy otworzyła oczka, wówczas przypadł z płaczem do kolan lekarza.
– Nie damy jej śmierci, wyrwiemy ją ze szponów grodu – rzekł starzec, nie odrywając spojrzenia od przychodzącej do przytomności dziewczynki. Marysia otworzyła szerzej oczy i na swego dobrodzieja spojrzała, a w źrenicach jej odmalował się śmiertelny niepokój. Grześ spostrzegł to i pochylił się ku niej.
– Jeść – szepnęła, poznawszy go.
– Dajcie, mości Zychwo, dziewczynie upieczoną dla mnie przepiórkę – odezwał się Konrad – toć biedactwo musi znosić katusze nad siły i głód ściska jej wnętrzności, a zapach pieczonej zwierzyny drażni jej podniebienie.
Jeden z myśliwych zbliżył się do lekarza ze srebrną misą, napełnioną pieczonem ptactwem i, schwyciwszy ciekącą tłuszczem przepiórkę, chciał podać ją Marysi, lecz Zychwa zatrzymał jego ramię.
– Powoli, powoli – rzekł – toć chciwość zabiłaby ją jeszcze prędzej, niż głód.
Poczem wziął sam przepiórkę, oderwał udko i podał dziecku.
Marysia schwyciła kostkę drżącemi rękoma i, do ust poniósłszy, szarpać mięso zębami poczęła.
– Wilczę – – mruknął pan z Babic – zwierzęta, chamy!
– Bodajby waści nigdy głód w wilka nie przemienił – odparł Zychwa.
Tymczasem książę zwrócił się do Grzesia.
– Bierz siostrę na ramiona i prowadź do chaty – rzekł. – Biada ci, jeśli skłamałeś.
Lecz chłopiec nie zląkł się groźby; wziął siostrę na ramiona i poszedł przodem. Głód ściskał jego wnętrzności, lecz on patrzał z zadowoleniem na posilającą się siostrę.
– Uraduje się matuś – szeptał do niej – dźwignie się z pościeli… dobre pany głód od nas wygnają.
– Źle, że pozwalacie głodowi panować u siebie – mówił tymczasem Konrad do podczaszego, dążąc z nim razem zwolna za dziećmi. – – Nie na to książęta rozdają ziemię panom i rycerzom, by na niej ludność marniała, ale na to, by rosła w liczbę. Nasza sprawa obdarzać was ziemią za waszą służbę, ale wasza czuwać nad podarowaną i nad kmieciami.
– Radby człek, cóż kiedy czasu niema, służba trzyma przy zamku – odparł podczaszy.
– Wasze niewiasty mało na zamku przesiadują, księżna nie zatrzymuje ich: one was zastąpić winne. 1 mnie służba nie pozwala pytać codzień, jak żyją kmiecie po mych siołach, ale matka moja i siostra wiedzą o tem. Niema dnia, by księżna z Hanką w odwiedziny do lepianek się nie wybrały.
Podczaszy tym razem nie znalazł odpowiedzi, jechał więc dalej milcząc.
Niebawem ukazała się naprzeciw nich lepianka, gniazdo jaskółcze przypominająca. Grześ zwrócił się do księcia i ramię przed siebie wyciągnął.
– To nasza chata – rzekł. – Matusi nie widać, widno nie wstała, głód siły odebrał.
– Ojca nie masz? zapytał Konrad.
– Dziedzic na łowy go powołał – odparł chłopiec.
– Więc z nami być musi – rzekł książę i zwrócił pytające spojrzenie na podczaszego.
– Czyj ty? – rzucił z niechęcią pytanie Grzesiowi pan z Babic.
– Jakóba Noska – odparł chłopiec.
– Posłałem go po wodę do źródła – rzekł podczaszy do księcia – gdy wrócim do boru… zastaniem go przy ognisku.
Właśnie dotarli do chaty. Marysia kończyła posilać się. Grześ spuścił ją z ramion, dziewczynka chwiejącym krokiem wbiegła do izby.
– Matuś! – słabiutkim głosem zawołała, lecz milczenie jej odpowiedziało. To zaniepokoiło Grzesia.
Zląkł się chłopiec. Czego? nie umiał zdać sobie sprawy, wyprzedził jednak siostrę i obiegł izbę pełnym niepokoju wzrokiem.
Tymczasem książę, zatrzymawszy konia przed lepianką, zsiadł i rozglądał się po nędznem otoczeniu; nawet kołka ladajakiego nie mógł dopatrzyć, wbitego w ziemię, by kazać podczaszemu przywiązać swego wierzchowca. Po prawej stronie widać było stos śmiecia, który stanowił stół biesiadny dla wróbli: całe gromady zbiegały tam co chwila; po lewej wiatr kołysał kolczaste liście pokrzyw.
– Potrzymam rumaka waszego, miłościwy panie – odezwał się podczaszy.
– Pono niema innego sposobu zwiedzenia wnętrza tej lepianki – odparł Konrad.
W tej samej chwili krzyk straszny, bolesny wybiegł z wnętrza chaty; w krzyku tym drżał jeden tylko wyraz:
– Matuś! matuś!
Twarde serce Konrada II drgnęło litością Podał szybko wodze swego konia podczaszemu i do izby pośpieszył, na progu cofnął się wszakże.
– Toć to nora lisia, nie izba ludzka – szepnął.
Norą w istocie można było nazwać wnętrze lepianki. Promyk słońca, który wbiegł tutaj przez otwór, znajdujący się w ścianie, teraz oświecił je całe. Z gliny były ulepione ściany tej izby, podłogi w niej nie było; w pośrodku w ziemi był dół wykopany, popiół, tam się znajdujący, świadczył, iż rozpalano w nim niegdyś ognisko; nad owym dołem znajdował się otwór w dachu, komin zastępujący. Żadnych sprzętów dopatrzyć się nie było można, tylko w kątach izby leżały liście zeschłe, za posłanie służące zapewne. W jednym z tych posępnych kątów klęczeli Grześ i Marysia. Konrad po chwili wahania przystąpił do nich.
– Czego jęczycie? – zapytał.
Lecz żadne nie odpowiedziało. Zobaczył jednakże leżącą przed nimi niewiastę, więc się pochylił i cofnął natychmiast.
– Traf – rzekł zmienionym głosem i wyszedł z izby.
Chmura wisiała na jego czole.
– Wyprowadź dziatwę z chaty – rzekł, konia dosiadając – potrzymam twego wierzchowca.
Podczaszy okazał zdziwienie, jednakże nie śmiał być nieposłusznym. Przemocą nieledwie oderwał Grzesia od matki i kazał mu wziąć na ręce siostrę.
Maryś, którą chłód matki przeraził, chętnie poszła w brata ramiona.
– Matka umarła – szlochającym głosem odezwał się Grześ do księcia.
– Wiem – odparł szorstko Konrad – łzami jej nie wskrzesisz; źle jej było na ziemi, lepiej będzie u Boga. Trzeba ojca powiadomić o tem, co się stało w jego chacie. Wrócimy do boru.
To rzekłszy, konia bodnął.
Płacząc cicho, dążył Grześ za księciem. Marysia tuliła się do niego. Podczaszy chmurne spojrzenia rzucał dzieciom.
– Przeklęte chamy! Przez nie gotówem stracić urząd – mówił sam do siebie.
Milczenie księcia niepokoiło go. Konrad jechał pogrążony w smutnem zamyśleniu.
Nareszcie dotarli do boru; zastali wszystkich skupionych około ogniska, wyczekujących ich powrotu z widoczną niecierpliwością. Pomiędzy panami widać było starego kmiecia, którego twarz bardziej, niż inne, niepokój wyrażała. Był to Jakób Nosek. Powrócił już z wodą źródlaną.
Ujrzawszy zdala dzieci, blady, jak chusta, i drżący poszedł naprzeciw, lecz minął je i do księcia się zbliżył.
– Miłosierdzia! – zawołał, padłszy na kolana z ramionami do góry wzniesionemi – niech na mnie kara spadnie, gdy chłopiec zawinił. Czworo Bóg mi zabrał, tych dwoje tylko ostało.
– Nie Bóg zabrał ci tamtych, jeno głód – przerwał mu książę. – Bóg dobre ludziom daje, a źli ludzie dręczą siebie; wstań, nie chcę krzywdy twoich dzieci, jeno ich dobra…
– Mości Babski – dodał surowo, zwróciwszy gniewny wzrok na podczaszego – przestrzeżcież wasze niewiasty, aby pilniej do chat zaglądały i dawały wam znać, ilekroć głód wkroczy na waszą ziemię: bo gdybyście wiedzieli, tuszę, zasłanialibyście poddanych waszych przed tym srogim najeźdźcą; kmieć niewolny równie nam potrzebny, jak wolny. Gdy Tatar ziemię naszą nawiedza, zbroimy się przeciw niemu; kto się nie zbroi, temu kądziel posyłają jako tchórzowi… Czyliż głód nie jest również srogim wrogiem, czyli nam młodzi nie zabiera? Toć przez wasze niedbalstwo kilku ludzi mi ubyło; dzieci to przyszli ludzie, przyszli nasi towarzysze w bojach.
Podczaszy słuchał zmieszany i milczał, gdyż znał naturę Konrada; wiedział, że pokorą można rozbroić gniew księcia, i rozbroił go.
– Na szczęście wasze widok tych sierot zmiękczył mi serce – ciągnął dalej książę – nawet za wami serce się wstawia; uwolnię was od obiecanej kary, jeno rozkazuję, abyście dziś jeszcze zajrzeli do każdej chaty waszej włości… Baczcie pilnie, aby głód nie obalił mi więcej ani jednego z młodych dębów, rosnących na waszym gruncie; niechaj wyrosną zdrowo na pożytek ziemi, która je żywi.
Pan z Babic pochylił się do kolan księcia, wdzięczny mu wielce za tak łagodny wyrok.
Konrad, zadowolony z siebie, oparł dłoń na ramieniu klęczącego wciąż Jakóba.
– Idż do chaty, pochowaj żonę, potem zgłoś się do Czerska na zamek księcia Konrada, znajdzie się i dla ciebie służba – rzekł.
Kmieć objął jego kolana.
– Bóg w nieprzebranem Swojem miłosierdziu niech was nagrodzi, miłościwy panie – odparł, poczem postąpił do syna.