Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biała gołąbka: Księżniczka Czerska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biała gołąbka: Księżniczka Czerska - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Do nędz­nej cha­ty, z gli­ny jak gniaz­do ja­skół­cze ule­pio­nej, wpadł przez otwór, znaj­du­ją­cy się w ścia­nie, pro­my­czek zło­ty, we­so­ły po­sła­niec kró­la zie­mi słoń­ca, któ­re wjeż­dża­ło wła­śnie na bry­lan­to­wym swo­im wo­zie, cią­gnio­nym przez dwa ogni­ste ru­ma­ki, i noc wy­ga­nia­ło z zie­mi.

Otwór ów, znaj­du­ją­cy się w ścia­nie cha­ty, no­sił na­zwę okna; la­tem było ono za­wsze otwar­te, boć mil­szy lu­dziom deszcz i wiatr let­ni, niż ciem­ność gro­bo­wa; lecz gdy je­sie­nią po­twór ta­jem­ni­czy po­chło­nął słoń­ce, a baba ję­dza roz­po­czy­na­ła swo­je rzą­dy na zie­mi i nę­ka­ła lu­dzi sło­ta­mi, wów­czas miesz­kań­cy le­pian­ki za­bi­ja­li okien­ko szczel­nie, wo­le­li bo­wiem mro­ki nocy zno­sić, niż dąsy je­sie­ni.

Obec­nie na zie­mi pa­no­wa­ła wio­sna, po­wab­na, peł­na cza­rów pora, któ­ra hoj­ną dło­nią sy­pie zie­mi kwia­ty, we­so­ła pora, ale nie dla wszyst­kich; bo kwia­ty głod­ne­go nie na­kar­mią, a gdy kto nie miał za co na­ku­pić je­sie­nią za­pa­sów żyw­no­ści, gdy nie miał czem za­peł­nić piw­ni­cy lub sto­do­ły, temu na wio­snę, za­nim nowe zbo­że doj­rze­je, głód nie­raz do­brze do­ku­czy.

Pro­my­czek zło­ty, po­seł kró­la zie­mi słoń­ca, doj­rzaw­szy ubo­gą le­pian­kę, po­my­ślał, że w niej może smut­ni miesz­ka­ją, i wbiegł przez otwar­te okien­ko, by ich po­cie­szyć i roz­we­se­lić.

Pod ścia­ną, na­prze­ciw okien­ka, spał chło­piec dzie­się­cio­let­ni na nędz­nym bar­ło­gu, obok nie­go ma­leń­ka dziew­czyn­ka, trzy lat­ka może li­czą­ca, z pew­no­ścią nie wię­cej; pro­my­czek po­biegł do dzie­ci, chciał po­igrać z nie­mi, my­ślał, że się ucie­szą jego wi­do­kiem.

Chło­piec zbu­dził się pierw­szy, siadł na po­sła­niu, pod­niósł zga­słe oczę­ta i wes­tchnął cięż­ko.

– Szko­da snu – szep­nął – we śnie gło­du nie czu­łem, te­raz bu­dzić się po­czy­na i gryźć mnie we­wnątrz.

Pro­my­czek oto­czył swem zło­tem ra­mie­niem skar­żą­ce­go się; my­ślał, że cie­pło nisz­czy głód, lecz omy­lił się… Chło­piec wes­tchnął zno­wu.

– Słon­ko tak ja­sno świe­ci, pta­szę­ta ta­kie we­so­łe, a my lu­dzie tacy bied­ni – szep­nął. W tej chwi­li zbu­dzi­ła się dziew­czyn­ka, zga­słe źre­ni­ce pod­nio­sła na nie­go.

– Jeść – szep­nę­ła.

On wziął ją na ręce, po­ca­ło­wał.

– Co ja ci dam jeść, kie­dy sam nic nie mam. Chy­ba wy­kro­ję ka­wa­łek mię­sa wła­sne­go i do ust ci po­dam.

Zło­ty pro­my­czek po­bladł, sły­sząc te sło­wa, i uciekł z le­pian­ki, skrył się za bia­ły ob­ło­czek, co wła­śnie pły­nął po nie­bie; nie chciał, by dzie­ci wi­dzia­ły, iż za­pła­kał nad ich dolą.

W izbie mrocz­no się zro­bi­ło.

– Jeść – po­wtó­rzy­ła dziew­czyn­ka i za­pła­ka­ła tak ża­ło­śnie, iż pro­my­czek słoń­ca za­drżał i po­biegł do słoń­ca.

– Kró­lu, pa­nie mój, dwo­je dzie­ci skar­ży się na głód w tej le­pian­ce, któ­ra tam stoi na zie­mi pod la­sem. Czyż nic nie uczy­nisz dla nich? – za­wo­łał.

– Po­pro­wadź ich do lasu – od­parł król zie­mi.

I pro­my­czek zło­ty wró­cił do le­pian­ki. Chło­piec tu­lił wła­śnie sio­strzycz­kę w ob­ję­ciach.

– Ci­cho. Ma­ryś, nie budź mat­ki, mat­ka cho­ra – rzekł.

To mó­wiąc, zwró­cił się ku prze­ciw­le­głej ścia­nie i pal­cem wska­zał w kąt ciem­ny, tak mrocz­ny, iż na­wet pro­myk słoń­ca nie od­wa­żył się tam po­biedz.

W tym naj­nędz­niej­szym ką­cie wi­dać było wy­cią­gnię­tą na sło­mie ko­bie­tę lat śred­nich, z rę­ko­ma na pier­siach zło­żo­ne­mi, w li­chej odzie­ży, któ­ra czy­ni­ła dziw­ne wra­że­nie: nie śpią­cej, lecz po­są­gu ka­mien­ne­go, taka sztyw­ność była w jej człon­kach, taka ska­mie­nia­łość w ry­sach twa­rzy. Lecz dzie­ci tego nie za­uwa­ży­ły.

– Jeść – po­wtó­rzy­ła dziew­czyn­ka – ma­tuś, jeść!

W oczach chłop­ca od­ma­lo­wa­ła się bez­rad­ność.

– Co ja ci dam? – rzekł pra­wie nie­cier­pli­wie.

Pro­my­czek pod­biegł ku nie­mu i coś mu wi­docz­nie szep­nął do­bre­go do ucha, bo twarz jego na­raz się roz­ja­śni­ła.

– Pójdź­my do lasu – rzekł – spo­tka­my może ja­kie pi­sklę za­bi­te, wy­rzu­co­ne z gniaz­da, ja­kie gniaz­do opusz­czo­ne, a w niem jaj parę, może grzyb przed nami wy­ro­śnie z pod mchu; na­zbie­ra­my chró­stu, roz­pa­li­my ogni­sko i obiad ugo­tu­je­my.

– Bę­dzie obiad – szep­nę­ła Ma­ry­sia i bla­de usta dziec­ka uśmiech­nę­ły się. – Do­bry' Grześ – do­da­ła, tu­ląc się do bra­ta.

Grześ wy­szedł z cha­ty, za nim po­go­nił pro­my­czek zło­ty, cie­sząc się, że chło­piec go zro­zu­miał. Za bło­niem, przed cha­tą roz­po­star­tem, wi­dać było las gę­sty i ciem­ny. Tam po­dą­żył Grześ; skow­ron­ki nad jego gło­wą krą­ży­ły, nu­cąc we­so­ło, kro­cie mu­szek zło­tych ką­pa­ło się w słoń­cu; on pod­niósł w górę Ma­ry­się i rzekł:

– I ty wy­kąp się w słon­ku, roz­grzej rą­czy­ny w jego cie­ple, roz­ja­śnij oczę­ta. Bóg nas nie opu­ści.

Ma­ry­sia z po­cząt­ku bla­dym uśmie­chem mu od­po­wia­da­ła, zga­słem spoj­rze­niem pa­trza­ła na kwiat­ki, wśród traw mi­ga­ją­ce, zda­wa­ła się obo­jęt­nie słu­chać śpie­wu sło­wi­ka; po­wo­li jed­nak­że oży­wiać się po­czę­ła: w mia­rę jak cie­pło słoń­ca roz­grze­wa­ło jej krew, twa­rzycz­kę dziec­ka ru­mie­niec, do bla­dej zo­rzy po­ran­nej po­dob­ny, po­czął ob­le­wać, wy­bla­kłe źre­ni­ce po­ciem­nia­ły, po­czę­ła szcze­bio­tać i kla­skać rącz­ka­mi.

– Do­bra Bo­zia – szep­ta­ła – da dzie­ciom jeść.

I za­glą­da­ła bra­tu fi­glar­nie w oczy. – Ma­ryś ko­cha Bo­zię, ptasz­ki, słon­ko, ma­tu­się, ojca i Grze­sia.

Chło­piec uści­skał ją.

– Mój ty kwia­tecz­ku – rzekł.

– Daj kwia­tecz­ka, puść do kwiat­ków! – za­wo­ła­ła Ma­ry­sia.

Grześ opu­ścił ją z rąk, dziew­czyn­ka po­go­ni­ła za bia­ły­mi mo­ty­la­mi, uga­nia­ją­cy­mi się na bło­niu, za­po­mnia­ła o gło­dzie: na­kar­mi­ło ją słon­ko cie­płem, kwia­ty wo­nią, ptasz­ki śpie­wem; brat go­nił ją wzro­kiem i sam też za­po­mniał o gło­dzie, lecz Ma­ryś na­gle za­chwia­ła się i upa­dła na tra­wę.

– Je­zu­sie sło­dziu­sień­ki, zmi­łuj się nade mną! – krzyk­nął Grześ i przy­biegł do nie­przy­tom­nej; le­ża­ła ble­dziuch­na, z oczka­mi za­war – temi; on pod­niósł ją… wziął na ręce: głów­ka jej zwi­sła, jak kie­lich kwia­tu zwię­dłe­go.

– Umar­ła nie­bo­ga, jak Zoch­na umar­ła, jak Jó­zik… głód ją za­bił, jak tam­tych! O Boże, Boże! cze­mu Ty nie masz dla nas li­to­ści? – za­wo­łał z ża­lem.

I za­szlo­chał gło­śno.

Dziew­czyn­ka drgnę­ła.

– Pić – szep­nę­ła, zwol­na dźwi­ga­jąc po­wie­ki.

– Żyje! – krzyk­nął Grześ ra­do­śnie – żyje! Do lasu biedz trze­ba, tam źró­dło pły­nie, tam wody na­pi­jesz się do syta, go­łą­becz­ku mój ser­decz­ny.

I przy­gar­nąw­szy sio­strzycz­kę do pier­si, kro­kiem po­śpiesz­nym po­dą­żył do lasu. Nie­ba­wem bal­sa­micz­na woń ży­wi­cy ude­rzy­ła mile ich po­wo­nie­nie: spoj­rze­li w górę: ty­sią­ce zło­tych szy­szek nad nimi świe­ci­ło.

– Daj jed­ną – szep­nę­ła Ma­ry­sia. Grześ się­gnął i po­dał szysz­kę sio­strze, ona ją ssać z gło­du po­czę­ła; wi­dząc, że jej le­piej, po­sa­dził ją na zie­mi, sam po­czął szu­kać grzy­bów, pi­skląt nie­ży­wych lub gniazd opusz­czo­nych, lecz nie mógł nic zna­leźć; ale Ma­ry­sia za­po­mnia­ła zno­wu o gło­dzie i pra­gnie­niu.

Ku­kuł­ki za­glą­da­ły do niej, z ga­łę­zi so­sen się prze­chy­la­jąc.

– Kuku! kuku! – wo­ła­ły

Ma­ry­sia śmia­ła się do nich.

Rude wie­wiór­ki ska­ka­ły koło dziew­czyn­ki, nie bo­jąc się jej wca­le.

Ona wy­cią­ga­ła do nich ręce. Na­raz Grześ krzyk­nął ra­do­śnie:

– Hura!

I pod­biegł do krze­wu, ro­sną­ce­go opo­dal, wśród któ­re­go ga­łę­zi doj­rzał spo­re gniaz­do.

Roz­chy­lił je.

– Są jaja, są! Ma­ryś, do mnie! – za­wo­łał.

Dziew­czyn­ka po­śpie­szy­ła na we­zwa­nie, po­czę­li się po­si­lać, a gdy wszyst­kie jaja zje­dli, pu­ści­li się na nowe po­szu­ki­wa­nia. Wtem Ma­ry­sia po­cią­gnę­ła bra­ta za połę jego po­dar­tej świt­ki i, pa­lusz­kiem w głąb lasu wska­zaw­szy, szep­nę­ła;

– Boję się.

Grześ spoj­rzał w kie­run­ku wska­za­nym i na jego twa­rzy od­ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie, po­łą­czo­ne jed­nak­że z cie­ka­wo­ścią.

– Ja­cyś po­dróż­ni pono od­po­czy­wa­ją – rzekł – chodź­my zo­ba­czyć, kto to.

– Boję się – po­wtó­rzy­ła Ma­ry­sia, przy­tu­liw­szy się do nie­go

– Pie­ką zwie­rzy­nę… Chodź, może da­dzą jeść – – rzekł Grześ.

Te sło­wa po­skut­ko­wa­ły: po­da­ła mu rącz­kę i po­szli ra­zem.

Na­prze­ciw nich, w głę­bo­kiej dali boru świe­ci­ło krwa­wym bla­skiem wiel­kie ogni­sko, od któ­re­go biegł do nich gwar przy­tłu­mio­ny. Po chwi­li so­sny rzed­nieć koło nich po­czę­ły i uj­rze­li przed sobą roz­le­głą po­lan­kę, w po­środ­ku któ­rej sze­ro­kie ogni­sko ota­cza­ła dru­ży­na my­śli­wych. Za­pach pie­czo­ne­go mię­sa, przez wie­trzyk przy­nie­sio­ny, po­draż­nił głód, do­ku­cza­ją­cy dzie­ciom.

– Jeść – szep­nę­ła Ma­ry­sia, sła­nia­jąc się wi­docz­nie.

Grze­sio­wi oczy za­bły­sły, wziął sio­strę na ręce i po­czął iść szyb­ciej; bo­jaźń ucie­kła z jego du­szy, pod­niósł har­do czo­ło.

– Da­dzą jeść, mu­szą dać – od­parł sta­now­czym gło­sem.

Ma­ry­sia po­ło­ży­ła głów­kę na jego ra­mie­niu.

Co­raz wy­raź­niej wy­stę­po­wa­ła przed nimi po­lan­ka. Na ogni­sku pie­kła się zwie­rzy­na, wo­kół sie­dzie­li męże bro­da­ci, z łu­ka­mi na ple­cach, z to­po­ra­mi za pa­sa­mi, opo­dal le­żał stos ubi­tej zwie­rzy­ny, drob­nej i więk­szej, któ­rą pa­choł­cy roz­dzie­la­li we­dle ga­tun­ku i li­czy­li.

Wpo­śród sie­dzą­cych na pniach wo­kół ogni­ska i cze­ka­ją­cych na ucztę my­śliw­ską, je­den le­żał nie­dba­le roz­ło­żo­ny na skó­rze niedź­wie­dziej i wzro­kiem wy­nio­słym spo­glą­dał na in­nych; na czo­le jego ry­so­wa­ły się po­sęp­ne zmarszcz­ki, w oczach pło­nął ogień, któ­ry mógł za­pa­lić się bla­skiem szla­chet­nym lub zło­wro­gim.

– Wina! – krzyk­nął na­raz.

Na ten roz­kaz pod­niósł się je­den z sie­dzą­cych na pniu, męż­czy­zna ol­brzy­miej po­sta­wy, pod­szedł do pa­choł­ków, opo­dal zwie­rzy­ną za­ję­tych, i wy­dał ci­cho ja­kieś po­le­ce­nie.

Dwu pu­ści­ło się szyb­ko, jak strza­ły, ku wo­zo­wi, któ­ry stał po pra­wej stro­nie, a któ­ry dzie­ci mi­nę­ły, nie za­uwa­żyw­szy; na­raz je­den od­sko­czył w tył.

– Bo­daj­by cię! – za­klął gniew­nie.

– Cze­go le­cisz bez pa­mię­ci? – od­parł Grześ, o któ­re­go po­tknął się pa­cho­łek.

– A ty cze­go le­ziesz do nas? – ofuk­nął go tam­ten. – Czy wiesz, kto spo­czy­wa przy tem ogni­sku?

– Kto taki?

– Kon­rad II. ksią­żę na Czer­sku. Mó­wiąc to, pa­cho­łek po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu Grze­sia.

– Precz stąd, włó­czę­gi! – do­dał.

– Nie pój­dę precz, pój­dę do księ­cia – od­parł Grześ, pró­bu­jąc zrzu­cić z ra­mie­nia cięż­ką dłoń pa­choł­ka.

Chłop­cy po­czę­li się sza­mo­tać.

– A ty co tu­taj chcesz? – za­hu­czał na­gle nad nimi głos po­tęż­ny.

Z temi sło­wa­mi sta­nął przed bi­ją­cy­mi się pod­cza­szy księ­cia Kon­ra­da na Czer­sku, imci pan Ja­kób z Ba­bic.

Grześ drgnął. Znał ten głos, znał pod­cza­sze­go: był to dzie­dzic wło­ści, w któ­rej miesz­ka­li jego ro­dzi­ce; wie­dział, że jest sro­gim, nie­ludz­kim pa­nem, nie wąt­pił, że go skar­ci su­ro­wo za nie­po­słu­szeń­stwo pa­choł­ko­wi ksią­żę­ce­mu, pod­niósł jed­nak spoj­rze­nie na py­ta­ją­ce­go i od­parł gło­śno:

– Głód za­gnał nas do boru po grzy­by.

– Czyj to bór? – krzyk­nął gło­sem, tłu­mio­nym zło­ścią, pod­cza­szy.

– Pana z Ba­bic – od­parł mniej pew­nym to­nem Grześ, lecz oczu nie spu­ścił.

– A ty krad­niesz jego wła­sność. Niech ksią­żę sam cię osą­dzi.

To po­wie­dziaw­szy, pod­cza­szy schwy­cił chłop­ca za ra­mię i pchnął go ku ogni­sku, do­kąd wszy­scy wzy­wa­li go spoj­rze­nia­mi.

Le­żą­cy na skó­rze niedź­wie­dziej, Kon­rad II, ksią­żę na Czer­sku, dźwi­gnął się zwol­na i, ręce oparł­szy na bio­drach, sta­nął w po­sta­wie wy­cze­ku­ją­cej.

Pod­cza­szy po­sta­wił przed nim Grze­sia.

– Zło­dzie­ja schwy­ta­łem, kradł w moim bo­rze – rzekł.

Kon­rad spoj­rzał prze­ni­kli­wym wzro­kiem w zga­słe źre­ni­ce chłop­ca, któ­ry spo­koj­nie wy­trzy­maw­szy to ba­da­nie, po­chy­lił się do jego ko­lan z ukło­nem. Po­tem przyj­rzał się jego świ­cie po­dar­tej, chu­dym i bo­sym no­gom, dziec­ku, wi­szą­ce­mu bez­wład­nie na jego ra­mie­niu, i za­py­tał:

– Coś kradł?

Grześ pod­niósł czo­ło.

– Nie kra­dłem, Bóg świad­kiem – od­parł. – Jeść wo­ła­ła sio­strzycz­ka od świ­tu… już jed­na z gło­du umar­ła… po­sze­dłem do boru szu­kać jaj pta­sich i grzy­bów. Toć nie pan z Ba­bie wije gniaz­da pta­kom tego boru i sie­je grzy­by tu­taj, jeno Bóg sie­je grzy­by, a pta­ki same wiją gniaz­da. Czy mia­łem cze­kać w cha­cie, żeby i to bie­dac­two głód za­mę­czył?

Kon­rad na Czer­sku słu­chał cier­pli­wie chłop­ca. To go ośmie­li­ło, i był wy­mow­ny.

– Cze­goż nie pa­trzy na nas two­ja sio­stra? – za­py­tał ksią­żę – każ jej pod­nieść gło­wę.

Grześ zwró­cił się do Ma­ry­si i pod­niósł jej głów­kę. Uka­za­ła się cie­ka­wym bia­ła, jak opła­tek, twa­rzycz­ka dziec­ka z oczy­ma za­mknię­te­mi.

– Ma­ryś! – szep­nął Grześ nie­spo­koj­nym gło­sem.

Dziew­czyn­ka nie od­po­wie­dzia­ła; on pu­ścił jej głów­kę, głów­ka dziec­ka opa­dła bez­wład­na.

– Nie żyje! – krzyk­nął Grześ.

Tyle bólu, tyle roz­pa­czy dźwię­cza­ło w jego gło­sie, iż pra­wie wszyst­kie twa­rze ota­cza­ją­cych go wy­ra­zi­ły współ­czu­cie, a pa­choł­cy, bli­żej sto­ją­cy, wes­tchnę­li.

– Ot… bie­do­ta! – szep­nął ten i ów. Pod­cza­szy na­chmu­rzył bar­dziej czo­ło.

– Mniej jed­na zło­dziej­ka wy­ro­śnie, to i le­piej – mruk­nął.

– Lu­dzie mrą na wa­szej zie­mi z gło­du, wy zaś zda­je­cie się nic o tem nie wie­dzieć – ode­zwał się do nie­go to­nem na­po­mnie­nia Kon­rad.

– Kła­mie cham­skie szcze­nię, przy­się­gam – od­parł pod­cza­szy.

– Je­śli kła­mie, wi­sieć bę­dzie; je­śli praw­dę mówi, wy oszczer­stwo od­szcze­ka­cie. Ko­nia mi po­dać, sam spra­wę roz­pa­trzę.

To mó­wiąc, zwró­cił spoj­rze­nie na opo­dal sto­ią­ce­go ko­niu­sze­go, któ­ry po­śpie­szył na­tych­miast po jego wierz­chow­ca.

Ko­nie my­śli­wych pa­sły się za wo­zem, ksią­żę do­siadł ka­re­go.

– Mo­ści pod­cza­szy, to­wa­rzy­szyć mi po­win­ni­ście – rzekł to­nem roz­ka­zu Kon­rad – wa­szych pod­da­nych mam od­wie­dzić wszak­że. Ty nas pro­wadź – do­dał, zwró­ciw­szy się do Grze­sia.

Już ru­szyć mie­li, gdy ścią­gnął ksią­żę wo­dze ko­nia.

– Toć to ma­leń­stwo może tyl­ko omdla­ło – rzekł – spró­buj­cie pa­no­wie na­po­ić je wi­nem.

Z pnia naj­dal­sze­go pod­niósł się siwy, jak go­łąb, sta­rzec, ode­brał Grze­sio­wi z rąk nie – przy­tom­ne dziec­ko i wró­cił z nie­mna po­przed­nie miej­sce.

– Pa­nie pod­cza­szy, wina – rzekł.

– Nie twój ja pod­da­ny, roz­ka­zów mi nie da­waj – od­parł po­sęp­nie pan z Ba­bic.

Lecz inni po­śpie­szy­li z usłu­gą.

Każ­dy miał przy­tro­czo­ną u pasa fla­szę gli­nia­ną, w tej wino. W jed­nej chwi­li wy­cią­gnę­ło się do le­ka­rza księ­cia Kon­ra­da kil­ka rąk; on uśmie­chem po­dzię­ko­wał, po­czem zbli­żył fla­szę do si­nych ust dziec­ka.

Kil­ka kro­pel wpa­dło do gar­dła. Grześ pa­trzał prze­stra­szo­ny, jak Ma­ry­sia po­czę­ła się krztu­sić; ale kie­dy w chwi­lę po­tem na bla­dą twa­rzycz­kę dziec­ka wy­stą­pi­ły ru­mień­ce, gdy otwo­rzy­ła oczka, wów­czas przy­padł z pła­czem do ko­lan le­ka­rza.

– Nie damy jej śmier­ci, wy­rwie­my ją ze szpo­nów gro­du – rzekł sta­rzec, nie od­ry­wa­jąc spoj­rze­nia od przy­cho­dzą­cej do przy­tom­no­ści dziew­czyn­ki. Ma­ry­sia otwo­rzy­ła sze­rzej oczy i na swe­go do­bro­dzie­ja spoj­rza­ła, a w źre­ni­cach jej od­ma­lo­wał się śmier­tel­ny nie­po­kój. Grześ spo­strzegł to i po­chy­lił się ku niej.

– Jeść – szep­nę­ła, po­znaw­szy go.

– Daj­cie, mo­ści Zy­chwo, dziew­czy­nie upie­czo­ną dla mnie prze­piór­kę – ode­zwał się Kon­rad – toć bie­dac­two musi zno­sić ka­tu­sze nad siły i głód ści­ska jej wnętrz­no­ści, a za­pach pie­czo­nej zwie­rzy­ny draż­ni jej pod­nie­bie­nie.

Je­den z my­śli­wych zbli­żył się do le­ka­rza ze srebr­ną misą, na­peł­nio­ną pie­czo­nem ptac­twem i, schwy­ciw­szy cie­ką­cą tłusz­czem prze­piór­kę, chciał po­dać ją Ma­ry­si, lecz Zy­chwa za­trzy­mał jego ra­mię.

– Po­wo­li, po­wo­li – rzekł – toć chci­wość za­bi­ła­by ją jesz­cze prę­dzej, niż głód.

Po­czem wziął sam prze­piór­kę, ode­rwał udko i po­dał dziec­ku.

Ma­ry­sia schwy­ci­ła kost­kę drżą­ce­mi rę­ko­ma i, do ust po­nió­sł­szy, szar­pać mię­so zę­ba­mi po­czę­ła.

– Wil­czę – – mruk­nął pan z Ba­bic – zwie­rzę­ta, cha­my!

– Bo­daj­by wa­ści nig­dy głód w wil­ka nie prze­mie­nił – od­parł Zy­chwa.

Tym­cza­sem ksią­żę zwró­cił się do Grze­sia.

– Bierz sio­strę na ra­mio­na i pro­wadź do cha­ty – rzekł. – Bia­da ci, je­śli skła­ma­łeś.

Lecz chło­piec nie zląkł się groź­by; wziął sio­strę na ra­mio­na i po­szedł przo­dem. Głód ści­skał jego wnętrz­no­ści, lecz on pa­trzał z za­do­wo­le­niem na po­si­la­ją­cą się sio­strę.

– Ura­du­je się ma­tuś – szep­tał do niej – dźwi­gnie się z po­ście­li… do­bre pany głód od nas wy­gna­ją.

– Źle, że po­zwa­la­cie gło­do­wi pa­no­wać u sie­bie – mó­wił tym­cza­sem Kon­rad do pod­cza­sze­go, dą­żąc z nim ra­zem zwol­na za dzieć­mi. – – Nie na to ksią­żę­ta roz­da­ją zie­mię pa­nom i ry­ce­rzom, by na niej lud­ność mar­nia­ła, ale na to, by ro­sła w licz­bę. Na­sza spra­wa ob­da­rzać was zie­mią za wa­szą służ­bę, ale wa­sza czu­wać nad po­da­ro­wa­ną i nad kmie­cia­mi.

– Rad­by człek, cóż kie­dy cza­su nie­ma, służ­ba trzy­ma przy zam­ku – od­parł pod­cza­szy.

– Wa­sze nie­wia­sty mało na zam­ku prze­sia­du­ją, księż­na nie za­trzy­mu­je ich: one was za­stą­pić win­ne. 1 mnie służ­ba nie po­zwa­la py­tać co­dzień, jak żyją kmie­cie po mych sio­łach, ale mat­ka moja i sio­stra wie­dzą o tem. Nie­ma dnia, by księż­na z Han­ką w od­wie­dzi­ny do le­pia­nek się nie wy­bra­ły.

Pod­cza­szy tym ra­zem nie zna­lazł od­po­wie­dzi, je­chał więc da­lej mil­cząc.

Nie­ba­wem uka­za­ła się na­prze­ciw nich le­pian­ka, gniaz­do ja­skół­cze przy­po­mi­na­ją­ca. Grześ zwró­cił się do księ­cia i ra­mię przed sie­bie wy­cią­gnął.

– To na­sza cha­ta – rzekł. – Ma­tu­si nie wi­dać, wid­no nie wsta­ła, głód siły ode­brał.

– Ojca nie masz? za­py­tał Kon­rad.

– Dzie­dzic na łowy go po­wo­łał – od­parł chło­piec.

– Więc z nami być musi – rzekł ksią­żę i zwró­cił py­ta­ją­ce spoj­rze­nie na pod­cza­sze­go.

– Czyj ty? – rzu­cił z nie­chę­cią py­ta­nie Grze­sio­wi pan z Ba­bic.

– Ja­kó­ba No­ska – od­parł chło­piec.

– Po­sła­łem go po wodę do źró­dła – rzekł pod­cza­szy do księ­cia – gdy wró­cim do boru… za­sta­niem go przy ogni­sku.

Wła­śnie do­tar­li do cha­ty. Ma­ry­sia koń­czy­ła po­si­lać się. Grześ spu­ścił ją z ra­mion, dziew­czyn­ka chwie­ją­cym kro­kiem wbie­gła do izby.

– Ma­tuś! – sła­biut­kim gło­sem za­wo­ła­ła, lecz mil­cze­nie jej od­po­wie­dzia­ło. To za­nie­po­ko­iło Grze­sia.

Zląkł się chło­piec. Cze­go? nie umiał zdać so­bie spra­wy, wy­prze­dził jed­nak sio­strę i obiegł izbę peł­nym nie­po­ko­ju wzro­kiem.

Tym­cza­sem ksią­żę, za­trzy­maw­szy ko­nia przed le­pian­ką, zsiadł i roz­glą­dał się po nędz­nem oto­cze­niu; na­wet koł­ka la­da­ja­kie­go nie mógł do­pa­trzyć, wbi­te­go w zie­mię, by ka­zać pod­cza­sze­mu przy­wią­zać swe­go wierz­chow­ca. Po pra­wej stro­nie wi­dać było stos śmie­cia, któ­ry sta­no­wił stół bie­siad­ny dla wró­bli: całe gro­ma­dy zbie­ga­ły tam co chwi­la; po le­wej wiatr ko­ły­sał kol­cza­ste li­ście po­krzyw.

– Po­trzy­mam ru­ma­ka wa­sze­go, mi­ło­ści­wy pa­nie – ode­zwał się pod­cza­szy.

– Pono nie­ma in­ne­go spo­so­bu zwie­dze­nia wnę­trza tej le­pian­ki – od­parł Kon­rad.

W tej sa­mej chwi­li krzyk strasz­ny, bo­le­sny wy­biegł z wnę­trza cha­ty; w krzy­ku tym drżał je­den tyl­ko wy­raz:

– Ma­tuś! ma­tuś!

Twar­de ser­ce Kon­ra­da II drgnę­ło li­to­ścią Po­dał szyb­ko wo­dze swe­go ko­nia pod­cza­sze­mu i do izby po­śpie­szył, na pro­gu cof­nął się wszak­że.

– Toć to nora li­sia, nie izba ludz­ka – szep­nął.

Norą w isto­cie moż­na było na­zwać wnę­trze le­pian­ki. Pro­myk słoń­ca, któ­ry wbiegł tu­taj przez otwór, znaj­du­ją­cy się w ścia­nie, te­raz oświe­cił je całe. Z gli­ny były ule­pio­ne ścia­ny tej izby, pod­ło­gi w niej nie było; w po­środ­ku w zie­mi był dół wy­ko­pa­ny, po­piół, tam się znaj­du­ją­cy, świad­czył, iż roz­pa­la­no w nim nie­gdyś ogni­sko; nad owym do­łem znaj­do­wał się otwór w da­chu, ko­min za­stę­pu­ją­cy. Żad­nych sprzę­tów do­pa­trzyć się nie było moż­na, tyl­ko w ką­tach izby le­ża­ły li­ście ze­schłe, za po­sła­nie słu­żą­ce za­pew­ne. W jed­nym z tych po­sęp­nych ką­tów klę­cze­li Grześ i Ma­ry­sia. Kon­rad po chwi­li wa­ha­nia przy­stą­pił do nich.

– Cze­go ję­czy­cie? – za­py­tał.

Lecz żad­ne nie od­po­wie­dzia­ło. Zo­ba­czył jed­nak­że le­żą­cą przed nimi nie­wia­stę, więc się po­chy­lił i cof­nął na­tych­miast.

– Traf – rzekł zmie­nio­nym gło­sem i wy­szedł z izby.

Chmu­ra wi­sia­ła na jego czo­le.

– Wy­pro­wadź dzia­twę z cha­ty – rzekł, ko­nia do­sia­da­jąc – po­trzy­mam twe­go wierz­chow­ca.

Pod­cza­szy oka­zał zdzi­wie­nie, jed­nak­że nie śmiał być nie­po­słusz­nym. Prze­mo­cą nie­le­d­wie ode­rwał Grze­sia od mat­ki i ka­zał mu wziąć na ręce sio­strę.

Ma­ryś, któ­rą chłód mat­ki prze­ra­ził, chęt­nie po­szła w bra­ta ra­mio­na.

– Mat­ka umar­ła – szlo­cha­ją­cym gło­sem ode­zwał się Grześ do księ­cia.

– Wiem – od­parł szorst­ko Kon­rad – łza­mi jej nie wskrze­sisz; źle jej było na zie­mi, le­piej bę­dzie u Boga. Trze­ba ojca po­wia­do­mić o tem, co się sta­ło w jego cha­cie. Wró­ci­my do boru.

To rze­kł­szy, ko­nia bod­nął.

Pła­cząc ci­cho, dą­żył Grześ za księ­ciem. Ma­ry­sia tu­li­ła się do nie­go. Pod­cza­szy chmur­ne spoj­rze­nia rzu­cał dzie­ciom.

– Prze­klę­te cha­my! Przez nie go­tó­wem stra­cić urząd – mó­wił sam do sie­bie.

Mil­cze­nie księ­cia nie­po­ko­iło go. Kon­rad je­chał po­grą­żo­ny w smut­nem za­my­śle­niu.

Na­resz­cie do­tar­li do boru; za­sta­li wszyst­kich sku­pio­nych oko­ło ogni­ska, wy­cze­ku­ją­cych ich po­wro­tu z wi­docz­ną nie­cier­pli­wo­ścią. Po­mię­dzy pa­na­mi wi­dać było sta­re­go kmie­cia, któ­re­go twarz bar­dziej, niż inne, nie­po­kój wy­ra­ża­ła. Był to Ja­kób No­sek. Po­wró­cił już z wodą źró­dla­ną.

Uj­rzaw­szy zda­la dzie­ci, bla­dy, jak chu­s­ta, i drżą­cy po­szedł na­prze­ciw, lecz mi­nął je i do księ­cia się zbli­żył.

– Mi­ło­sier­dzia! – za­wo­łał, padł­szy na ko­la­na z ra­mio­na­mi do góry wznie­sio­ne­mi – niech na mnie kara spad­nie, gdy chło­piec za­wi­nił. Czwo­ro Bóg mi za­brał, tych dwo­je tyl­ko osta­ło.

– Nie Bóg za­brał ci tam­tych, jeno głód – prze­rwał mu ksią­żę. – Bóg do­bre lu­dziom daje, a źli lu­dzie drę­czą sie­bie; wstań, nie chcę krzyw­dy two­ich dzie­ci, jeno ich do­bra…

– Mo­ści Bab­ski – do­dał su­ro­wo, zwró­ciw­szy gniew­ny wzrok na pod­cza­sze­go – prze­strzeż­cież wa­sze nie­wia­sty, aby pil­niej do chat za­glą­da­ły i da­wa­ły wam znać, ile­kroć głód wkro­czy na wa­szą zie­mię: bo gdy­by­ście wie­dzie­li, tu­szę, za­sła­nia­li­by­ście pod­da­nych wa­szych przed tym sro­gim na­jeźdź­cą; kmieć nie­wol­ny rów­nie nam po­trzeb­ny, jak wol­ny. Gdy Ta­tar zie­mię na­szą na­wie­dza, zbro­imy się prze­ciw nie­mu; kto się nie zbroi, temu ką­dziel po­sy­ła­ją jako tchó­rzo­wi… Czy­liż głód nie jest rów­nież sro­gim wro­giem, czy­li nam mło­dzi nie za­bie­ra? Toć przez wa­sze nie­dbal­stwo kil­ku lu­dzi mi uby­ło; dzie­ci to przy­szli lu­dzie, przy­szli nasi to­wa­rzy­sze w bo­jach.

Pod­cza­szy słu­chał zmie­sza­ny i mil­czał, gdyż znał na­tu­rę Kon­ra­da; wie­dział, że po­ko­rą moż­na roz­bro­ić gniew księ­cia, i roz­bro­ił go.

– Na szczę­ście wa­sze wi­dok tych sie­rot zmięk­czył mi ser­ce – cią­gnął da­lej ksią­żę – na­wet za wami ser­ce się wsta­wia; uwol­nię was od obie­ca­nej kary, jeno roz­ka­zu­ję, aby­ście dziś jesz­cze zaj­rze­li do każ­dej cha­ty wa­szej wło­ści… Bacz­cie pil­nie, aby głód nie oba­lił mi wię­cej ani jed­ne­go z mło­dych dę­bów, ro­sną­cych na wa­szym grun­cie; nie­chaj wy­ro­sną zdro­wo na po­ży­tek zie­mi, któ­ra je żywi.

Pan z Ba­bic po­chy­lił się do ko­lan księ­cia, wdzięcz­ny mu wiel­ce za tak ła­god­ny wy­rok.

Kon­rad, za­do­wo­lo­ny z sie­bie, oparł dłoń na ra­mie­niu klę­czą­ce­go wciąż Ja­kó­ba.

– Idż do cha­ty, po­cho­waj żonę, po­tem zgłoś się do Czer­ska na za­mek księ­cia Kon­ra­da, znaj­dzie się i dla cie­bie służ­ba – rzekł.

Kmieć ob­jął jego ko­la­na.

– Bóg w nie­prze­bra­nem Swo­jem mi­ło­sier­dziu niech was na­gro­dzi, mi­ło­ści­wy pa­nie – od­parł, po­czem po­stą­pił do syna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: