Biała Skała - ebook
Biała Skała - ebook
Dwa państwa, które czterysta lat wcześniej rozdzieliła nienawiść.
Niezwykłe zdolności, które napawają Kharów lękiem.
Dawni wrogowie dziś muszą stanąć ramię w ramię.
Po wielu miesiącach Kharowie opuszcząją Aberię. Nadchodzi czas liczenia zysków i strat. Khaben odjeżdża z klejnotem koronnym w dłoni, ale zrozpaczony i bardziej samotny niż kiedykolwiek. Wojna z Garlothem o tron jest nieunikniona. Stawką będzie nie tylko korona Kharu, ale i wolność Aberii.
Waleczna Mawin jako jeniec wojenny i przyszła żona Askharida z rodu Wygnanych zostaje odesłana do jego rodowych włości w Kharze. Jedzie w nieznane, do innego świata. Zmierza tam także Leonia z Mchowego Lasu, łuczniczka, pragnąc zostawić wojenne zło za sobą, zapomnieć o doznanych krzywdach i zbudować na obcej ziemi nowy dom. Inny cel ma Arida, nieokiełznana i pełna sprzeczności przyrodnia siostra Askharida, która wie, że tylko tam może znaleźć odpowiedzi na dręczące ją pytania.
Biała Skała to trzeci tom cyklu Królowe Kharu, po Alabastrowych pannach (2019) i Królestwie nadziei (2020).
Dorota Pasek jest także autorką powieści Czas gniazdowania (2018) i Dziewczyna od trawnika (2019).
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-564-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
— Głupia, jaka ja jestem głupia! Jedna Matka Ziemia wie, dlaczego jeszcze żyję!
Mawin karciła się nie wiedzieć który raz w życiu za własną głupotę. Obijała się o twarde ławki powozu przypominającego raczej więzienną karetkę niż komfortowy powóz wielkiego pana, jakim z pewnością był wybranek jej serca, i klęła. Zgodziła się na wyjazd do Kharu, do rodowego zamku szlachetnego pana Askharida, bo nie miała właściwie innego wyjścia, ale nie godziła się na traktowanie jej jak worka rzepy!
Ile by dała, żeby zostać w Agneis, z Sinką i pozostałymi
Przewodniczkami... I Askharidem! Jednak zbieg okoliczności sprawił, że doszło do jej aresztowania, przesłuchania i skazania. I tak naprawdę mogła mieć o to pretensje tylko do siebie. Gdyby w złości nie zabrała Askharidowi rodowego miecza, nigdy by nie wszedł do jej pokoju, nie przetrząsnął jej kufra, nie nabrał przekonania, że musi mieć drugie dno. Był wspaniałym kochankiem i mężczyzną godnym uwagi, ale w Aberii przede wszystkim był Kharem gotowym na wszystko, by zapewnić bezpieczeństwo Khabenowi Askharowi i misji, jaką wypełniali. A ona o tym zapomniała!
To, że Kharowie przetrząsnęli jej kufer i znaleźli w schowanku karty zawierające dokładną relację z zamachu na życie Khabena Askhara, było tylko jej winą. Zajęta Askharidem nie zauważyła, że ją śledzili. A kharscy szpiedzy bez trudu odkryli skrytkę, w której zostawiała raporty. Poczekali na gońca, śledzili go poza Agneis i dalej, i dalej...
Siedząc w celi, przyznała, że z powodu jej impulsywności Aberia straciła bezbłędnie działającą siatkę posłańców. Zawiodła. A ileż razy nauczycielki mówiły, by najpierw myślała, a potem robiła... Ale ona, jak idiotka, nieustannie popełniała te same błędy. Chciała się odegrać na Askharidzie, a zrobiła krzywdę nie tylko sobie samej, ale także wielu innym ziomkom. Zachowała się jak dziecko, nie jak dorosła kobieta i Przewodniczka. Dobrze, że nie przypłaciła tego życiem. A przecież wiedziała, że gdyby Khaben powiedział: „Zabić!”, to Sinka, zamiast bandażować jej ramię, nawijałaby na szpulę Nici jej życia.
— Czas dorosnąć, idiotko! — pomstowała na siebie.
Jednakże z rozmarzonym uśmiechem myślała również o Askharidzie i wyznaniach, których pełna była noc poprzedzająca jej wyjazd. O pocałunkach i uściskach, i o jednej prośbie, którą wygłosił tonem tak poważnym, że prawie się zaśmiała.
— Mawin, pamiętaj o tym, że ci ludzie są moją rodziną. Nie daj się ponieść złości. Nie daj się sprowokować. Nie czyń nic, co mogłoby się obrócić przeciwko tobie. Nie chcę mieć żony skłóconej z połową rodu. Obiecaj mi, że będziesz rozważna! — zażądał, a ona obiecała, patrząc mu w oczy, by widział, że czyni to z głębi serca.
Z takim postanowieniem wsiadła do powozu, który wiózł ją w nieznane. Obstawa dawała jej jeść i pozwalała pójść w krzaki, ale traktowała jak groźnego więźnia. Kharowie z eskorty nie byli członkami rodu Askharida. Mieli na skórze tyle różnych kolorów, że z pewnością nie należeli do żadnego z wysokich rodów, ale jedno musiała im przyznać: znali się na swojej robocie. Skutecznie odgrodzili ją od świata. Nawet w karczmach, w których się zatrzymywali na posiłki i noclegi, żądali oddzielnej sali i nigdy nie zostawiali Mawin samej. Raz, kiedy wynajęli dla niej oddzielny pokój i na jej wyraźne żądanie zapewnili także kąpiel, pod drzwiami postawili strażnika.
— To twoja ostatnia noc w Aberii — rzucił dowódca, kiedy służba wyniosła balię, a Mawin obwiązywała ranę, pamiątkę pojedynku z Askharidem. — Wyśpij się dobrze, bo przed nami przeprawa przez góry.
Ta krótka, beznamiętna informacja nie wiedzieć czemu przybiła ją. Pospała trochę, ale niezbyt głęboko. Na długo przed świtem cichutko się ubrała i wylazła przez okienko na dach. Siadła przy kominie i obserwowała najpierw gwiaździste niebo, a potem wstający nad Aberią nowy dzień. Ostatni, jak myślała, dzień jej życia wśród swoich. Nie czuła wielkiego żalu, ale nieoczekiwanie świadomość opuszczenia ojczyzny przygnębiła ją. Oczywiście mogła zostać w Aberii, wystarczyło zejść z dachu i zniknąć w lesie, a żaden Khar by jej nie wytropił. Nie o to jednak jej chodziło. Zdecydowała się na związek z Askharidem, więc musiała dotrzeć do Kharu i tam pozostać. Musiała chociaż spróbować nauczyć się żyć wśród obcych. Jechała w nieznane, do innego świata. A przecież nie umiała nawet po kharsku poprosić o łyk wody! Nagle poczuła w sercu lęk. I jakiś nieokreślony żal... Siedziała więc na dachu, patrzyła, jak niebo zmienia barwy, i pozwalała łzom płynąć po twarzy. Rzadko płakała, ale ten świt aż się prosił, by wylać nad nim, nad sobą, nad życiem kilka strwożonych łez.
Godzinę po świcie Kharowie odkryli, że nie ma jej w pokoju, i zrobił się raban. Mawin otarła łzy, a oni biegali wokół, pokrzykiwali na siebie, szukając jej we wszystkich zabudowaniach oberży, ona zaś nie mogła się zdecydować, by do nich zejść.
W końcu podniosła się i stanęła na wprost słońca, a potem powoli odwróciła się na zachód, w stronę gór i Kharu.
— Na zawsze tu nie zostaniesz, dziewczyno — mruknęła do siebie i ostrożnie zeszła po połaci dachu, która obniżała się niemal do samej ziemi. Zeskoczyła i skierowała się do sali, w której wczoraj jadła kolację. Nie pomyliła się — za stołem zastawionym miskami i kubkami siedziała obstawa. Na widok Mawin strażnik spod drzwi zerwał się z miejsca tak energicznie, że przewrócił szklanicę z winem, a szkarłatna smuga rozlała się po stole i spłynęła na podłogę.
— Szkoda dobrego trunku — odezwała się, kiedy wbił w nią wściekłe spojrzenie. — Musiałeś być zmęczony, panie, bo tak donośnie chrapałeś... Po prostu nie miałam sumienia cię budzić. W końcu od wielu dni jesteś w siodle.
Dowódcę prawie trafił szlag, ale zacisnął zęby i nie skomentował. Nie zapytał też, gdzie była, ale widziała, jak się gotuje ze złości.
— Mogę prosić o śniadanie? Poranne przechadzki zaostrzają apetyt — oświadczyła i wgryzła się w kawał chleba.
Khar, który pilnował jej drzwi, zaklął pod nosem, zacisnął pięści i pochylił się do niej, jakby miał ochotę chwycić ją i wytłuc. Kharib zwinęły się wściekle na jego głowie, usta zacisnęły w wąską kreskę, ale mężczyzna zdzierżył.
— Przygotuję konie — oznajmił, rzucił Mawin jeszcze jedno złowrogie spojrzenie i wyszedł.
Ledwo zdążyła zjeść, już siedziała w powozie i przez kolejne dni nie opuściła go na chwilę dłuższą niż potrzebna do pójścia w krzaki. Górskie szlaki były fatalne, wytrzęsło nią okrutnie, zmarzła i wynudziła się ponad miarę, mimo że od zmroku do świtu towarzyszył jej jeden ze strażników. Niestety, najwyraźniej nie mieli ochoty na gry towarzyskie, bo zapadali w sen, kiedy tylko przywiązali się do niej sznurem, dla wygody dość długim. Z tego też powodu wschód słońca często był wybawieniem od ich paskudnego chrapania i zapachu. Za dnia nie było lepiej, bo przez okno widziała tylko szare skały pokryte gdzieniegdzie zielonkawymi i brunatnymi porostami. Wreszcie po trzech dniach niewygody i nudy dojrzała nie nagie skały, tylko krzewy i drzewa. Byli po drugiej stronie przełęczy.
— Witaj w Kharze, Mawin — powiedziała do siebie.
Pierwsza karczma na ich drodze była tak przepełniona żołnierzami, że nie znaleźli w niej nic, nawet miski strawy. Zatrzymali się więc tylko na krótką chwilę, ot tyle, by wymienić konie, i powóz potoczył się dalej. I dalej, i dalej... Była strasznie znużona i czekała jedynie na koniec tej okropnej podróży.
W dwa dni po przeprawie przez góry zatrzymali się na popas przy niewielkim zajeździe na brzegu wsi. Mawin pierwszy raz od kilku dni pozwolono wysiąść i pochodzić wokół zabudowań. Później wzięła kąpiel, uprała swoje rzeczy i położyła się do łóżka z prawdziwą pościelą. Nic się nie trzęsło, nie ruszało; znikąd nie wiało nocnym chłodem. Zasnęła jak kamień i nie obudziły jej nawet hałasy, które dobiegały z dołu.
2
O świcie drzwi pokoju, w którym spała, potraktowano tak, że niemal wypadły z futryną. Otumaniona snem uniosła głowę i ciągle nieco nieprzytomna wpatrzyła się w Kharów stojących na progu. Kiedy do niej dotarło, że żaden z nich nie jest członkiem jej eskorty, usiadła i całkiem bezmyślnie ziewnęła, zamiast wrzasnąć. Ten odruch pobudził ich do działania. Weszli do pokoju i po chwili zawinęli walczącą już i wrzeszczącą pod niebiosa Mawin w kołdrę, pod którą spała, i wynieśli na korytarz. Wiła się i próbowała wierzgać, ale nie przynosiło to pożądanych efektów. Wprost przeciwnie. Mężczyźni na moment przystanęli, po czym na jej głowie wylądował gruby worek, który stłumił krzyk, ale nie wściekłość.
Wylądowała w dobrze sobie znanym powozie. Znowu rzucało nią na wszystkie strony, do tego nie mogła się niczego przytrzymać, bo ręce miała pod kołdrą, którą obwiązano wokół jej ciała. Pomyślała, że musi wyglądać jak szynka przygotowana do wędzenia, i naprawdę miała nadzieję, że nie spotka jej podobny los.
Nie jechali długo. Powóz się zatrzymał, skrzypnęły drzwiczki. Silne ręce uniosły ją i postawiły na ziemi. Musieli być w lesie, bo w stopy kłuły ją igły i szyszki. Zmrużyła oczy, kiedy zdjęli jej worek. Po chwili rozejrzała się dookoła.
Kilku Kharów o kolorach nieznanego jej rodu, na pewno niepowiązanego z Wygnanymi, uwijało się, wyprzęgając konie z powozu. Mężczyzna, który stał przed nią, nie czekał, aż raczy na niego spojrzeć, tylko przeciął sznur, a kiedy kołdra spadła na ziemię, wcisnął w ręce Mawin jej rzeczy.
— Ubierz się! — rozkazał, a kiedy nie drgnęła, dodał: — Możesz jechać konno przez las w tej koszulinie i gatkach albo się ubrać. Twój wybór.
Stwierdziła, że to żaden wybór, bo było nieco za zimno na paradowanie w samej bieliźnie. Wzięła od Khara rzeczy i cofnęła się do powozu. Próbowała zatrzasnąć drzwiczki, ale jej nie pozwolił, więc przysiadła na brzegu ławki i ubrała się najszybciej, jak mogła. Wciągała buty, kiedy podprowadzono dla niej karą klacz o smukłej szyi.
— Wsiadaj! — padł rozkaz, a potem jej prześladowca wskazał chudego Khara na jabłkowitej klaczy. — Widzisz tego tam? — zapytał. — To doskonały jeździec i strzelec. Jeśli spróbujesz uciec, ustrzeli albo ciebie, albo konia. Tak czy siak, nie umkniesz nam. Co najwyżej wylądujesz związana na końskim grzbiecie, a to najmniej przyjemny sposób jazdy.
Mawin przyznała, że konia może by i odżałowała, ale wolała nie dostać w plecy bełtem z kuszy.
— Pod siedzeniem jest trochę moich rzeczy. Chcę je zabrać — powiedziała spokojnie i rzeczowo.
Khar zajrzał pod siedzenie i wyjął ze schowka juki z rzeczami, które zapakowały jej Przewodniczki w Agneis. Przejrzał je pobieżnie i chyba nie znalazł nic niepokojącego, ale i tak zarzucił juki na własnego konia.
Ruszyli niespiesznie. Mawin od wielu dni siedziała zamknięta w powozie, więc mięśnie jej zesztywniały. Teraz jednak, jak podejrzewała, będzie miała okazję przypomnieć im, do czego służą. Godzinę później wiedziała już, że jej klaczka nie lubi, gdy zbyt mocno ściągać cugle i głośno gwizdać.
Tkwiła w samym środku grupy Kharów, a dwa kroki za nią jechał mężczyzna z kuszą.
— Zabiliście moich strażników? — zapytała tego, który z nią rozmawiał.
— Nie.
— Po co mnie porwaliście? — zapytała ponownie.
Khar spojrzał na nią.
— Interesy — odpowiedział i odwrócił głowę, dając jej do zrozumienia, że to koniec rozmowy.
Jechali długo leśnymi duktami, zwierzęcymi ścieżkami, na przełaj przez niekończącą się puszczę. Pamiętała dobrze stare mapy Kharu, które przyniosła kiedyś Sinka, a Przewodniczki studiowały je w Agneis, gdy poznawały mieszkających z nimi Kharów. Mawin, wtedy bardziej z nudów niż ciekawości czy potrzeby, spędziła nad nimi kilka godzin. Oczywiście nie wszystko zapamiętała, ale doskonale wiedziała, że z Aberii do Kharu najłatwiej się dostać przez trzy przełęcze. Droga przez Przełęcz Wiatrów, którą właśnie pokonali, wiodła na zachód wzdłuż pasma gór nazywanych przez Drainów Mostem Mgieł, a przez Kharów po prostu Górami Mglistymi. Tu były źródła rzeki Kwasher, która biegła na północ od ziem rodu Askharida przez równiny aż do morza. Mawin wiedziała, że twierdza, do której miała zostać odstawiona, jest na południu. Teraz jechała dokądś przez teren całkiem jej nieznany, ale nie była byle dzierlatką oderwaną od mamusi i tatusia. Uważnie śledziła ruchy słońca i las, więc pod wieczór zorientowała się, że jadą na południe lub południowy zachód, w kierunku, który całkiem jej odpowiadał.
Teren wznosił się i opadał, las był gęsty, dziki, a niektóre drzewa wyglądały na kilkusetletnie. Mawin pomyślała nawet, że Leonia czułaby się tu jak w Mchowym Lesie. Na noc stanęli w uroczej kotlince, gdzie banda porywaczy musiała już wcześniej zatrzymywać się na popas, bo znali tu każdy kąt i wydało się jej, że każdy miał swoje miejsce spoczynku. Tak szybko rozłożyli obóz, że to miejsce z pewnością nie było im obce.
Od wielu godzin nikt z nią nie rozmawiał. Nawet Kharowie nie wymieniali żadnych uwag. Musieli mieć z góry określoną marsz-
rutę i wyznaczone zadania, skoro niczego nie ustalali. Kolacja była skąpa, ot, kawał chleba, ogryzek wędzonego mięsa i wody ile dusza zapragnie, bo niewielki strumień płynął kilkanaście metrów od obozowiska. Mawin dostała końską derkę i nędzny koc do nakrycia, ale po całym dniu w siodle była tak zmęczona, że zjadła, co jej dali, poszła w krzaki i umyła się pod strażą Khara, a potem z westchnieniem ulgi zległa na wyznaczonym jej miejscu pośrodku obozu. Zamknęła oczy i wyrównała oddech. Wiedziała, że za kilka minut będzie wyglądać tak, jakby w najlepsze spała: rozluźnione ciało, równy, spokojny oddech. A oni, jej porywacze, wreszcie zaczną gadać. I nie pomyliła się.
Rozmowa była krótka, prowadzona po kharsku, ale Mawin i tak pojęła, że jadą w stronę jakiejś wieży. Kharowie wymieniali swoje imiona, zapamiętała trzy: Karhim to ten, który z nią rozmawiał, Larhin mówił nader niewyraźnie, a Dorleth kilka razy się zaśmiał. Dwóch kolejnych trzymało wartę, więc nie brali udziału w wieczornych przekomarzaniach. Z tonu rozmowy, cichszych i głośniejszych śmiechów Dorletha wywnioskowała, że rozmawiają o czymś mało strasznym czy poważnym. Myśl, że porwali ją i po całym dniu ucieczki siedzieli przy ognisku i dowcipkowali, wydała jej się niedorzeczna.
Strażnicy, z którymi wyjeżdżała z Agneis, na pewno wiedzieli, że ona i Askharid... Nigdy się nie afiszowali, jednak ludzie mają dwie cechy: są spostrzegawczy i namiętnie plotkują. Była więc pewna, że straż wiedziała, kim jest dla Askharida, i dlatego jej nie wytłukli po ucieczce na dach. Ci tu, jak stwierdził Karhim, porwali ją „dla interesu” — chodziło im o zarobek, więc nie mogła liczyć, że będą dla niej przesadnie mili. Chociaż utłuc też jej nie mogli, jeśli chcieli dostać mieszek monet od swego zleceniodawcy. No, chyba że zleceniodawcy było obojętne, czy przeżyje. Ale wtedy już dawno byłaby gnijącym w rowie kawałem mięsa. Kharowie ani razu nie potraktowali jej źle. Owszem, patrzyli spode łba, ale nie bili jej, nie poniżali. Ocena tego wszystkiego była dla Mawin jednoznaczna: była bezpieczna. Zasnęła więc z sercem lżejszym, niż wypadałoby porwanej dzierlatce.
Jechali kolejne trzy dni, nieustannie na południowy zachód. Nigdy nie minęli choćby jednego człowieka, nie zobaczyli uczęszczanej drogi, nie poczuli dymu z komina jakiejś chałupy. Tylko stoki były coraz bardziej strome i coraz więcej skał wyrastało między drzewami. W końcu trzeciego dnia po południu stanęli na nocleg przy grupie skał, pomiędzy którymi lśniła niewielka płycizna, a z niej wypływał strumyk. Czysty żwir na dnie sadzawki zachęcał do kąpieli i odpoczynku.
Mawin pogrzebała w swoich jukach i znalazła ostatnią zmianę bielizny, czystą koszulkę, spodnie i narzutkę. Ułożyła wszystko, by nieco się wywietrzyło i rozprostowało, a sama podeszła do ogniska i wyszukała nóż, solidny i odpowiednio ciężki. Kharowie obserwowali ją, jak z ubraniami w garści szła w stronę źródełka.
— Nóż zabieram na wypadek, gdyby któryś z was, nędzne szumowiny, zapomniał, że nie dla psa kiełbasa.
Khar z błękitną łatą na prawym policzku mruknął pod nosem kilka słów, z których Mawin doskonale znała dwa: draińska wiedźma.
— Proszę, jednak rozumiesz, co do ciebie mówię! — stwierdziła ironicznie. — I nie jestem wiedźmą, kharski półgłówku. Jestem Przewodniczką, a ty co najwyżej możesz za mną wozić juki. — Zaśmiała się, bo faktycznie jej juki wylądowały ostatecznie na koniu Khara z błękitną łatą na policzku. — Masz jakieś imię? Bo wiesz, na razie nazywam cię Błękitek od tej łaty na policzku.
Khar rzucił jej nienawistne spojrzenie, ale znowu się zaśmiała.
— Zawsze mogłam cię przezwać Łata... Ale jakbyś powiedział mi swoje imię, to może bym zaczęła go używać.
Khar nie odezwał się, póki stała, ale kiedy odeszła w stronę źródełka, wypluł z siebie mnóstwo słów. Zaśmiała się raz jeszcze, zadowolona z odrobiny fermentu, jaki wywołała. Serdecznie miała dość ich udawania, że nie rozumieją, co mówi. A mówiła sporo i głupio. Teraz, rozbierając się, podśpiewywała pod nosem piosenkę, którą dręczyła ich od wczoraj. Słowa były nad wyraz durne i w większości składały się z mniej lub bardziej wulgarnych określeń mężczyzn, męskich członków i zachowań. Podśpiewywała ją sobie cichutko, ale zawsze w chwili, gdy któryś z Kharów mógł ją usłyszeć. Wiedziała, że to ich drażni, ale ją też drażniło ich nieustanne milczenie. Nie miała więc żadnych wyrzutów sumienia. Poza tym oni wciąż udawali, że nie rozumieją draińskiego, więc... Zaśmiała się znowu i odśpiewała głośno tę głupią piosenkę, popiskując od czasu do czasu, bo woda była lodowata, a kamyki ostre i śliskie.
Wreszcie umyta, z naręczem wypranych ubrań, weszła z powrotem do obozowiska. Rozwiesiła mokre rzeczy na okolicznych krzakach i miała nadzieję, że choć trochę obeschną w nocy. Potem siadła na derce i zabrała się do rozczesywania włosów. Nie miała ich czym umyć, ale przynajmniej spłukała brud wielu dni bez balii i ciepłej wody, w pyle drogi i zaduchu powozu.
— Dokąd mnie wieziecie? — zapytała nieoczekiwanie i, jak wiele już razy wcześniej, nie otrzymała odpowiedzi. — Kiedy siedziałam w powozie, miałam chociaż mgliste pojęcie, dokąd mnie wiozą. Teraz potrafię co najwyżej określić kierunek, a że nigdy mnie nie interesowały mapy i geografia Kharu, to... Jestem jak dziecko we mgle. Tylko las i las. Ani zwierzyny, ani ludzi. Pusto, dziko... Cały Khar jest taki dziki? A wszyscy Kharowie to takie mruki?
— Panna próbujesz nas sprowokować.
— Niby jak, panie Kharze?
— Piosenka, którą nucisz, jest wielce niestosowna i obraźliwa.
— Przecież oprócz ciebie żaden z twoich towarzyszy nie rozumie, co mówię, prawda? Słowa piosenki dziwek portowych z Kort nie robią na nich żadnego wrażenia, bo ich nie pojmują. Tak samo jak ja nie wiem, o czym mówicie wieczorem przy ogniu. Może coś knujecie, a może się ze mnie wyśmiewacie...
Śmiech Dorletha rozładował sytuację.
— Ty jesteś Dorleth, poznaję cię po śmiechu.
— A ty jesteś Mawin, Przewodniczka, kochanka Askharida.
— Zgadza się, chociaż powinieneś do tej wyliczanki dodać słowo „więzień”. Najpierw króla, potem Rodowego Khara, a teraz bandy porywaczy. Widać taki mój los, być wiecznie czyimś więźniem. Ale i tak wolę wasze towarzystwo od tych mrukliwych strażników, którym sprzątnęliście mnie sprzed nosa.
— Wolisz nasze towarzystwo? — zapytał wyraźnie rozbawiony Dorleth.
— Pewnie. Siedzenie w zamkniętym powozie to najgorsze, co mnie do tej pory spotkało. No, może prócz dni spędzonych w kharskim więzieniu.
Dorleth znowu się zaśmiał.
— Jakim cudem Przewodniczka — zamachowiec i więzień, kobieta o niewyparzonej gębie i niewielkiej skromności — została kochanką wielce szlachetnego Askharida, królewskiego przyjaciela i doradcy, człowieka powściągliwego i odpowiedzialnego? — zapytał najspokojniejszy z Kharów, ten, który nigdy nic nie mówił, nawet podczas wieczornych biesiad.
— Zbieg okoliczności, szlachetny panie.
— Dlaczego myślisz, że jestem szlachetnym panem?
— Macie te same kolory, więc jesteście z jednego rodu. Macie dobre konie, porządne ubrania i niezłą broń. Rozumiecie się bez słów, więc pewnie żyjecie obok siebie od lat. Znacie teren. Zakładam, że jesteśmy na ziemiach waszego rodu, do tego uważam, że graniczą one z ziemiami Askharidów. Oczywiście mogę się mylić, ale jedziemy cały czas na południowy zachód, więc w stronę ich zamku.
— Więc jednak masz jakieś pojęcie o mapie Kharu — mruknął Karhim.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki