Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Biała wódka, czarny ptak - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 maja 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biała wódka, czarny ptak - ebook

13 grudnia 1981 roku w Warszawie znika znana niemiecka pisarka Anna Eckart. Władze milczą o jej zaginięciu, więc synowa Anny prosi o pomoc Daniela, bezrobotnego dziennikarza. Inwigilowany przez esbeków, Daniel jedzie do miasta Stary Krzyż i tam wplątuje się w mroczną, kryminalną historię, która zaczęła się za III Rzeszy...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7687-2
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Cze­kał na tę chwilę od dawna. Cho­ciaż czas stę­pił ból i stłu­mił nie­na­wiść.

Kobieta, która nawie­dzała go w snach, już pra­wie z nich znik­nęła. Prze­stała go drę­czyć. Zda­rzały się dni, kiedy w ogóle o niej nie myślał. Cza­sami łapał się na tym, że mógłby nawet jej nie poznać.

Aż do tam­tego gru­dnio­wego poranka, gdy nagle przed nim sta­nęła. Nie mógł uwie­rzyć, że to nie uro­je­nie. Jakby bóg zemsty wysłu­chał modli­twy, powta­rza­nej naj­pierw po kilka razy dzien­nie, z tym samym żarem, a potem coraz rza­dziej i ostat­nio już tylko od czasu do czasu, siłą przy­zwy­cza­je­nia.

Stała tak bli­sko, że czuł inten­sywny zapach jej per­fum, wymie­szany z wypeł­nia­jącą nie­wiel­kie apteczne pomiesz­cze­nie wonią wale­riany i mięty. Kupo­wała lek na bez­sen­ność. Czyżby prze­szłość dopa­dła ją po latach? Ode­brała spo­kój duszy? Obu­dziła sumie­nie?

Nie od razu ją poznał. Nie tylko dla­tego, że jasne jak psze­nica włosy ufar­bo­wała na kru­czo­czarny kolor, a sta­lo­wo­szare oczy zasło­niła gru­bymi szkłami. Wytworna, ubrana w szy­kowny kożuch, nie miała w sobie nic z pro­stej pro­win­cjuszki, którą pamię­tał. Ale kiedy zdjęła oku­lary, żeby odli­czyć pie­nią­dze, nogi się pod nim ugięły.

Pew­ność, że to ona, ukłuła go bole­śnie, jak cienka, ostra igła. Zro­zu­miał, że cię­żar, który nosił w sercu, na­dal tam jest. Zachwiał się, przy­gnie­ciony jego masą. Bał się, że zemdleje i zwróci na sie­bie uwagę.

Szybko wyszedł na ulicę i ode­tchnął mroź­nym powie­trzem. Odda­lił się od apteki. Nasu­nął czapkę głę­biej na oczy. Cze­kał.

Gdy wyszła, spu­ścił głowę i powoli, jakby się wahał, podą­żył za nią.

Wie­dział, że nie powi­nien zwra­cać na sie­bie uwagi, ale nie mógł ode­rwać od niej oczu.

Na szczę­ście ani razu nie obej­rzała się za sie­bie. Niczego nie zauwa­żyła, niczego nie podej­rze­wała.

Z Sze­ro­kiej skrę­ciła w Szma­rag­dową, prze­cięła plac Reja i dotarła do Poznań­skiej.

Domy­ślił się, dokąd zmie­rza. Przy Poznań­skiej mie­ścił się jedyny hotel w mie­ście. Zaraz po wpro­wa­dze­niu stanu wojen­nego zamiesz­kali w nim komi­sa­rze woj­skowi, ale zajęli tylko par­ter. Pokoje na pię­trach pozo­stały otwarte dla przy­jezd­nych.

Kiedy weszła do środka, podą­żył za nią. Sta­nął przy oknie i uda­wał, że na kogoś czeka, ale nie spusz­czał z niej wzroku.

Popro­siła o klucz. Po nie­miecku. Przez lata robił wszystko, by wyrzu­cić z pamięci tę skrze­kliwą, nie­ludzką mowę, ale im bar­dziej się sta­rał, tym moc­niej sły­szane przed laty słowa, frazy i zda­nia wbi­jały się w mózg.

Zro­zu­miał dosko­nale, co mówi. Zresztą po krót­kiej chwili, widząc nie­pewną minę recep­cjo­nistki, powtó­rzyła numer pokoju po pol­sku. „Dwie­ście sie­dem”.

Kiedy znik­nęła na scho­dach, na­dal trwał na poste­runku. Zasta­na­wiał się, co zro­bić.

A potem po pro­stu wró­cił do domu. Wyczer­pany padł na łóżko. Dopiero wtedy coś w nim pękło. W kąci­kach ust poczuł słony smak łez.

Leżał kilka godzin. W gru­bej, wytar­tej jesionce, w cięż­kich zimo­wych butach. Miał nadzieję, że zmo­rzy go sen. Długi, wie­lo­go­dzinny sen. A kiedy się obu­dzi, kobiety nie będzie już w mie­ście. Ale sen nie nad­szedł.

Kiedy pod­niósł się z łóżka, był już śro­dek nocy. Wszedł do kuchni, otwo­rzył szu­fladę i wybrał naj­ostrzej­szy nóż. Ten, któ­rym kroił mięso. Wsu­nął go do kie­szeni płasz­cza.

Na ulicy pano­wał cał­ko­wity mrok. Jak pod­czas praw­dzi­wej wojny.

Ciemne latar­nie, ciemne okna, ciemne niebo. I jaśnie­jące na skraju chod­ni­ków nie­równe pagórki śniegu, usy­pane przez wła­ści­cieli domów i dozor­ców.

Mia­steczko spało.

Przez myśl prze­mknęło mu, że może natknąć się na patrol Obrony Cywil­nej. Obo­wią­zy­wała prze­cież godzina mili­cyjna. Ale gro­bowa cisza uspo­ka­jała: jesteś sam.

Szedł powoli. Zmę­cze­nie i prze­raź­liwe zimno coraz bar­dziej dawały się we znaki. Nogi stały się jak z oło­wiu, buty wyda­wały się coraz cięż­sze. Ale jakaś wewnętrzna siła cały czas pchała go przed sie­bie.

Tylko w holu na par­te­rze paliło się świa­tło, w poko­jach, wszyst­kich bez wyjątku, było ciemno. Zasta­na­wiał się, jak dosta­nie się do środka. I co powie recep­cjo­ni­stce. A przede wszyst­kim, jak nakłoni kobietę w gru­bych szkłach, by w środku nocy wpu­ściła go do sie­bie.

Ale drzwi do hotelu nie były zamknięte. Otwo­rzył je bez­sze­lest­nie. Zdjął buty i posta­wił w przed­sionku pod ścianą. Z ulgą stwier­dził, że w recep­cji nie ma nikogo. Jedy­nie w głębi kory­ta­rza, w pół­mroku, ktoś drze­mał na fotelu.

Powoli, nasłu­chu­jąc, czy nikt nie idzie, wspiął się na dru­gie pię­tro. Serce waliło mu w piersi, ale nie czuł stra­chu. Ze zdu­mie­niem stwier­dził, że nie ma w nim nawet cie­nia emo­cji.

Zasta­na­wiał się, co go pcha do przodu. Pamięć o nie­na­wi­ści, która dawno stra­ciła żar? Przy­sięga zło­żona samemu sobie i duchom zmar­łych?

W ciem­no­ściach nie widział nume­rów poko­jów. Wyjął z kie­szeni zapałki. Pierw­sza roz­bły­sła na moment i zga­sła. Dopiero druga roz­ja­śniła kory­tarz. Dwie­ście pięć, dwie­ście sześć, dwie­ście sie­dem.

Zga­sił zapałkę, pocze­kał chwilę, aż osty­gnie, i wsu­nął do kie­szeni.

Zapu­kał. Był prze­ko­nany, że kobieta śpi. Wsta­nie z łóżka, podej­dzie do drzwi i zapyta po nie­miecku, kto ją nie­po­koi o tej porze. Co jej odpo­wie? Może po pro­stu zacznie mówić cokol­wiek, licząc na to, że zdez­o­rien­to­wana zechce spraw­dzić, o co cho­dzi, i prze­kręci klucz w zamku.

Drzwi otwo­rzyły się bez­sze­lest­nie. Kobieta, ubrana w gra­na­towy swe­ter i czarne spodnie, popra­wiła fry­zurę i obej­rzała się za sie­bie, jakby cze­goś szu­kała. Zapo­mniała o dopeł­nia­ją­cych kamu­flaż oku­la­rach?

Miał wra­że­nie, że na kogoś czeka. Zdzi­wiła się, że na progu stoi ktoś, kogo się nie spo­dzie­wała.

Kiedy jej zimne, nie­ru­chome spoj­rze­nie prze­szyło go na wylot, poczuł drże­nie kolan. Bał się, że zabrak­nie mu odwagi i siły, by wyko­nać zada­nie, które przy­cza­jone cze­kało na niego od dawna. Wie­dział, że jeśli teraz się zawaha, wszystko prze­pad­nie. Zro­bił krok do przodu i całym cia­łem pchnął kobietę do środka.

Nie rozu­miała, co się dzieje. Powinna krzyk­nąć, wezwać pomoc. Tym­cza­sem, zdez­o­rien­to­wana, zro­biła jedy­nie krok do tyłu. Na jej twa­rzy malo­wało się zmę­cze­nie. Bruzdy zmarsz­czek wyda­wały się głęb­sze niż pod­czas spo­tka­nia w aptece. Ale w sta­lo­wo­sza­rych oczach nie było stra­chu. Któż zresztą prze­ra­ziłby się wymi­ze­ro­wa­nego aste­nika w znisz­czo­nej jesionce, nawet jeśli jego zacho­wa­nie było dziwne i nie­po­ko­jące?

Dopiero gdy wyjął z kie­szeni nóż, zwy­kły kuchenny nóż, zdała sobie sprawę z grozy sytu­acji. Widział, że prze­ra­że­nie, które poja­wiło się dopiero teraz, cał­ko­wi­cie ją spa­ra­li­żo­wało. Nie mogła wydo­być z sie­bie głosu.

Ude­rzył z całej siły. Cof­nął dłoń i pchnął znowu, a potem jesz­cze raz i jesz­cze raz.

Był znu­żony i słaby, ale w jego cio­sach sku­mu­lo­wały się moce, które gro­ma­dził w sobie od dawna.

Pró­bo­wała wyrwać mu nóż, ale jej roz­pacz­liwe, nie­sko­or­dy­no­wane ruchy nie mogły mu prze­szko­dzić. Na moment skrzy­żo­wała dło­nie na brzu­chu, ale był to ostatni, żało­sny i nie­sku­teczny gest obrony przed pona­wia­nymi ata­kami.

Zdzi­wił się, że tak szybko osu­nęła się na pod­łogę.

Z jej ust wydo­był się nie­ar­ty­ku­ło­wany char­kot, któ­remu darem­nie pró­bo­wała nadać kształt słów.

Nie zro­zu­miał, co chce powie­dzieć. Pyta dla­czego? Błaga o łaskę? Poznała go i prosi o wyba­cze­nie?

Kiedy leżała już na ziemi, z bez­ład­nie roz­rzu­co­nymi nogami, jak u szma­cia­nej lalki, ukląkł nad jej poora­nym, zakrwa­wio­nym, odar­tym z resz­tek god­no­ści cia­łem i pchnął jesz­cze trzy­krot­nie.

Z tru­dem się pod­niósł i oparł o ścianę. Zro­biło mu się słabo. Zdu­miony, że nóż stał się taki ciężki, upu­ścił go na pod­łogę.

Wie­dział, że odci­ski pal­ców mogą go zdra­dzić. A jed­nak nie miał siły, by się schy­lić. I raz jesz­cze spoj­rzeć z bli­ska na zma­sa­kro­wane ciało.

Odwró­cił się i powoli ruszył w stronę wyj­ścia. Kiedy mijał duże lustro umo­co­wane do drzwi szafy, zauwa­żył, że jego ubra­nie też jest zakrwa­wione. Prze­tarł je kilka razy dło­nią, ale tylko roz­ma­zał lep­kie, ciemne plamy.

W budynku na­dal pano­wała cisza. Zbrod­nia, którą tak nie­zdar­nie zapla­no­wał i wyko­nał, nie zakłó­ciła niczy­jego snu.

Zszedł po scho­dach, minął pustą recep­cję, doszedł do drzwi i już chciał wyjść, kiedy uświa­do­mił sobie, że nie ma na nogach butów. Poszu­kał ich w kory­ta­rzu. Zało­żył powoli, z wysił­kiem i w końcu opu­ścił hotel.

Nie pamię­tał, jak dotarł do domu.

Kiedy obu­dził się po dłu­gich godzi­nach snu, stwier­dził ze zdu­mie­niem, że ma na sobie piżamę. Nie rozu­miał, jak zna­lazł w sobie siły, by prze­brać się do snu. Nie bar­dzo też potra­fił odtwo­rzyć w pamięci prze­bieg zda­rzeń minio­nej nocy.

Nie wie­rzył w powta­rzane bez­wied­nie w myślach słowa, wyra­ża­jące prze­ko­na­nie, że wresz­cie wydo­był się z cie­nia roz­pa­czy i zasty­głego w każ­dej czą­stce ciała bólu.

Jedno wie­dział na pewno.

Kobieta, któ­rej imie­nia nie potra­fił wymó­wić gło­śno, była mar­twa.6 kwietnia 1982, wtorek

To Kry­sia zwró­ciła na mnie uwagę. Wyło­wiła z tłumu nie­opie­rzo­nych stu­den­tów pierw­szego roku, zacza­ro­wała wzro­kiem, zmu­siła, żebym pod­szedł i wydu­sił z sie­bie kilka słów, które mogłaby obu­do­wać czymś na kształt roz­mowy. To ona wymy­śliła pierw­szą randkę. W wio­senne, sobot­nie przed­po­łu­dnie w muzeum pla­katu w Wila­no­wie, gdzie można było patrzeć sobie w oczy i deli­kat­nie ocie­rać się o sie­bie, bez nara­ża­nia się na natar­czywe, osą­dza­jące spoj­rze­nia obcych, bo byli­śmy jedy­nymi zwie­dza­ją­cymi. To ona ścią­gnęła mnie jesz­cze tego dnia do miesz­ka­nia na Ursy­no­wie, które miała wyłącz­nie do swo­jej dys­po­zy­cji, bo jej rodzice, któ­rych ni­gdy nie pozna­łem, wyje­chali gdzieś daleko, bodajże do Afryki. To ona wyrwała mnie ze świata chło­pię­cych fan­ta­zji i wpro­wa­dziła do raju, czy raczej pie­kła grzesz­nych przy­jem­no­ści.

Zna­jo­mość trwała cztery czy pięć mie­sięcy. Spro­wa­dzała się do krót­kich popo­łu­dnio­wych spo­tkań, zawsze u niej, zawsze według tego samego sce­na­riu­sza. Naj­pierw roz­mowa o niczym, potem seks, znowu seks, skromny posi­łek, a na koniec, jeśli wystar­czyło sił, bo róż­nie z tym bywało, jesz­cze raz seks.

Z początku było cudow­nie, ale już po kilku tygo­dniach zaczą­łem nie bez zdu­mie­nia dostrze­gać, że kolejne spo­tka­nia zaczy­nają mnie nużyć. Zapach ciała Krysi, który tak mnie pod­nie­cał, wyda­wał się coraz bar­dziej mdły, nagość – oczy­wi­sta, cie­le­sna bli­skość – parząca.

Zro­zu­mia­łem, że seks, jak wszystko inne, można przedaw­ko­wać.

Zerwa­nie oka­zało się łatwe, bo w naszym związku nie było prze­cież żad­nych obiet­nic i wyznań. Z jed­nym wyjąt­kiem. Krótki list z waka­cji – z prak­tyk stu­denc­kich? – Kry­sia zaczęła sło­wami: „Kochany Danielu!”. Zdu­miało mnie to. „Kochana Kry­siu!”. Nie potra­fił­bym się tak do niej zwró­cić. Jesz­cze wtedy upa­ja­łem się każdą jej piesz­czotą, ale nawet przez myśl mi nie prze­szło, że łączy nas coś wię­cej niż pożą­da­nie.

Odsze­dłem bez słowa. Pew­nego dnia po pro­stu znik­ną­łem z jej życia. Zamkną­łem ten roz­dział edu­ka­cji ero­tycz­nej, jak postrze­ga­łem naszą zna­jo­mość. Na zawsze. A jed­nak po jakimś cza­sie poja­wiło się uczu­cie żalu. Pamięć o znu­że­niu szybko się bowiem zatarła, a wspo­mnie­nie bło­go­ści, jaką tak hoj­nie i wspa­nia­ło­myśl­nie raczyła mnie star­sza o dwa czy trzy lata kole­żanka ze stu­diów, pozo­stało żywe. Nie­ba­wem w moim życiu poja­wiły się jed­nak inne dziew­czyny. A seks zyski­wał stop­niowo nowy wymiar – sta­wał się dopeł­nie­niem cze­goś, co pew­nie na wyrost, nazy­wa­łem miło­ścią. Czymś wzbo­ga­ca­ją­cym wewnętrz­nie, a nie jedy­nie ćwi­cze­niem z fizycz­nej roz­ko­szy.

Od dawna nie myśla­łem o Krysi, gdy nagle sta­nęła przede mną w małym, cichym barze w hotelu War­szawa, dokąd wpa­dłem napić się piwa.

Wyglą­dała ina­czej niż daw­niej. Ele­gancka, wystro­jona w beżowy żakiet narzu­cony na gra­na­tową suk­nię z koron­ko­wym koł­nie­rzy­kiem, wyma­lo­wana jak modelka, nie przy­po­mi­nała dziew­czyny, którą zna­łem sie­dem czy osiem lat wcze­śniej. Wtedy swo­bod­nej, ubra­nej w białą baweł­nianą koszulkę i zie­lone sztruk­sowe spodnie, nie­uzna­ją­cej maki­jażu. A jed­nak nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że to ona. Zwłasz­cza kiedy świa­tło jedy­nej jaśniej­szej lampy wydo­było z pół­mroku zło­tawą grzywkę, wysy­pu­jącą się spod sta­ran­nie uło­żo­nej fry­zury, pełne bla­sku, zie­lo­no­szare oczy, zadarty nosek, namięt­nie wydęte mali­nowe usta i filu­ter­nie zaokrą­glony pod­bró­dek.

Dopiero po dłuż­szej chwili nasze spoj­rze­nia się spo­tkały. Z początku mia­łem wra­że­nie, że nie zosta­łem roz­po­znany. Pomy­śla­łem, że to lepiej. Nagle zabra­kło mi odwagi, by spo­tkać się z prze­szło­ścią.

Pocią­gną­łem kilka łyków piwa, bo szkoda mi było zosta­wiać pełną szklankę, i już chcia­łem ruszyć w stronę wyj­ścia, kiedy na twa­rzy Krysi poja­wił się uśmiech. Bez zasta­no­wie­nia wstała od sto­lika i ruszyła w moją stronę. Ocze­ki­wa­łem, że po pro­stu poda mi rękę. Tym­cza­sem rzu­ciła mi się na szyję, jak­by­śmy nie widzieli się mie­siąc czy dwa i po kilku tygo­dniach bez­gra­nicz­nej tęsk­noty znowu się spo­tkali.

Nie mia­łem poję­cia, co ta wylew­ność ozna­cza i w jaki spo­sób powi­nie­nem na nią zare­ago­wać. Zaczę­li­śmy roz­ma­wiać, jak nie roz­ma­wia­li­śmy ze sobą ni­gdy.

Zasta­no­wiło mnie, że Kry­sia zupeł­nie ina­czej zapa­mię­tała wspólne chwile sprzed lat niż ja. Mówiła o nich z zaska­ku­jącą czu­ło­ścią. Może rze­czy­wi­ście mnie wtedy kochała? A jeśli tak, moje odej­ście musiało być dla niej bole­sne. Nie zda­wa­łem sobie z tego sprawy. Nawet przez myśl mi nie prze­szło, że ją zra­ni­łem.

Naj­bar­dziej zdu­miało mnie jed­nak to, że przez cały czas obser­wo­wała mnie z odda­le­nia. Cho­ciaż wyje­chała na stałe do NRD, czego ni­gdy bym się nie domy­ślił – marzyła o życiu na Zacho­dzie, kil­ka­krot­nie wspo­mniała o ewen­tu­al­nej ucieczce do Szwe­cji, ale któż emi­gruje do NRD? – miała sporo infor­ma­cji na mój temat.

Wie­działa o moich pierw­szych doświad­cze­niach i suk­ce­sach dzien­ni­kar­skich. Czy­tała naj­waż­niej­sze tek­sty. Pochwa­liła repor­taż o pol­skich stu­den­tach w Buł­ga­rii, opu­bli­ko­wany przez „Poli­tykę”. Byłem z niego dumny, ale wspo­mi­na­łem źle, oka­zał się bowiem źró­dłem wielu nie­przy­jem­no­ści. Kiedy ktoś z amba­sady Buł­ga­rii zapro­te­sto­wał prze­ciwko nie­praw­dzi­wemu jego zda­niem opi­sowi warun­ków panu­ją­cych w domach aka­de­mic­kich w tym kraju, tygo­dnik wstrzy­mał publi­ka­cję następ­nych moich arty­ku­łów. A póź­niej także w wielu innych redak­cjach dano mi do zro­zu­mie­nia, żebym spa­dał, w czym nie­szczę­sny arty­kuł miał zapewne swój udział.

Tak czy ina­czej, od trzy­na­stego grud­nia nie napi­sa­łem ani słowa. Czy zresztą mia­łem prawo nazy­wać sie­bie dzien­ni­ka­rzem? Po ukoń­cze­niu stu­diów eko­no­micz­nych zosta­łem skie­ro­wany do pracy w war­szaw­skim Przed­się­bior­stwie Remon­towo-Budow­la­nym imie­nia Janka Kra­sic­kiego. Doga­da­łem się jed­nak z dyrek­to­rem, by dał mi bez­płatny urlop, i pró­bo­wa­łem zara­biać na życie pisa­niem. Uda­wało się aż do wpro­wa­dze­nia stanu wojen­nego, kiedy wyda­wa­nie więk­szo­ści dzien­ni­ków i cza­so­pism zawie­szono.

W ostat­nim cza­sie nie­które tytuły zaczęły się co prawda odra­dzać, ale z zespo­łów dzien­ni­kar­skich wyeli­mi­no­wano osoby myślące ina­czej niż woj­skowa wła­dza. Uzna­łem, że w tej sytu­acji ja rów­nież powi­nie­nem odło­żyć pióro do szu­flady, cho­ciaż wol­nych strzel­ców wery­fi­ka­cje nie objęły. Tak czy ina­czej, od kilku mie­sięcy żyłem z nie­wiel­kiego spadku po ojcu, mia­łem jed­nak świa­do­mość, że pie­nię­dzy nie wystar­czy na długo. Zwłasz­cza że ich war­tość po kolej­nych pod­wyż­kach cen, takich jak ta lutowa, bar­dziej dra­styczna niż wcze­śniej­sze, z dnia na dzień malała.

Nie pró­bo­wa­łem ukry­wać, że ja z kolei nie mia­łem poję­cia, jak poto­czyły się losy Krysi. Nie wie­dzia­łem, że poślu­biła nie­miec­kiego reży­sera Hansa Eckarta i zagrała w kilku jego fil­mach. Nie śle­dzi­łem roz­woju kine­ma­to­gra­fii zachod­nich sąsia­dów. Nie zna­łem nazwisk tam­tej­szych twór­ców. Oczy­wi­ście widzia­łem kil­ka­na­ście, a może nawet kil­ka­dzie­siąt fil­mów z NRD, bo czę­sto pre­zen­to­wała je tele­wi­zja. Ale zapa­mię­ta­łem tylko jeden, bar­dziej udany niż inne: _Legenda o Paulu i Pauli_. W żad­nym nie dostrze­głem Kri­stiny Eckart, jak nazy­wała się teraz. Zresztą tytuły, które wymie­niała, nic mi nie mówiły. Przy­zna­łem, że głu­pio mi z tego powodu, i obie­ca­łem, że od tej pory będę śle­dził jej karierę. Zapew­ni­łem, że kiedy tylko nada­rzy się spo­sob­ność, obej­rzę ostat­nie dzieło Eckarta, _Trupa na torach_, w któ­rym jak wyja­śniła, zagrała jedną z ofiar seryj­nego mor­dercy.

Wła­śnie pokaz tego filmu w Ośrodku Kul­tury i Infor­ma­cji Nie­miec­kiej Repu­bliki Demo­kra­tycz­nej przy Świę­to­krzy­skiej, tuż obok hotelu War­szawa, był powo­dem przy­by­cia Krysi wraz z mężem na dwa dni do Pol­ski. Nie­je­dy­nym. Ale dopiero po dłuż­szej chwili sie­dząca przede mną ele­gancka kobieta wyznała, że główny motyw jej przy­jazdu był zupeł­nie inny.

Popro­siła o lampkę koniaku, wypiła ją szybko, niczym kie­li­szek taniej wódki, i opo­wie­działa ści­szo­nym gło­sem, jakby się cze­goś oba­wiała, o znik­nię­ciu w War­sza­wie, dokład­nie w dniu wpro­wa­dze­nia stanu wojen­nego, Anny Eckart. Wiel­kiej – tego okre­śle­nia użyła – pisarki nie­miec­kiej. Jej teścio­wej.

Owiana aurą tajem­nicy histo­ria obu­dziła we mnie dzien­ni­kar­ską cie­ka­wość. Ale jeśli znik­nię­cie Anny Eckart miało zwią­zek z wyda­rze­niami trzy­na­stego grud­nia, roz­pra­wia­nie o nim, nawet kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem, mogło być nie­bez­pieczne.

Unio­słem głowę znad szklanki i rozej­rza­łem się po sali. Wyda­wało mi się, że jeste­śmy w barze sami, tym­cza­sem przy sto­liku w głębi sie­dział – od jak dawna? – zezo­waty męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze i pił kawę z małej fili­żanki. Odnio­słem wra­że­nie, że nas obser­wuje. Lecz w tej samej chwili pomy­śla­łem, że gapi się, bo w sali nie ma po pro­stu nic cie­kaw­szego.

Zapro­po­no­wa­łem Krysi, mimo wszystko, byśmy kon­ty­nu­owali roz­mowę u mnie, ale wyja­śniła, że to nie­moż­liwe, bo za pół godziny spo­tyka się z mężem. Wysłu­cha­łem więc opo­wie­ści o zagad­ko­wym znik­nię­ciu nie­miec­kiej pisarki, która przy­je­chała do War­szawy, by wziąć udział w kon­fe­ren­cji na temat obsza­rów wol­no­ści w lite­ra­tu­rze kra­jów socja­li­stycz­nych. Cały czas jed­nak sta­ra­łem się nie spusz­czać oka z faceta w sza­rym gar­ni­tu­rze, a także z bar­manki, zaję­tej wycie­ra­niem sto­ją­cych przed nią szkla­nek i co jakiś czas spo­glą­da­ją­cej spode łba w naszą stronę.

– Przy­le­ciała ósmego grud­nia z dele­ga­cją pisa­rzy z NRD – zaczęła Kry­sia. – Dzie­sią­tego wygło­siła odczyt na uni­wer­sy­te­cie. Były tłumy. Tak sły­sza­łam. Jede­na­stego wzięła udział w nagra­niu jakiejś audy­cji. I już dwu­na­stego miała wra­cać do Ber­lina. Zmie­niła plany, kiedy dzien­ni­karz zachod­nio­nie­miec­kiej tele­wi­zji, który krę­cił coś w War­sza­wie, popro­sił ją, by w następ­nych dniach udzie­liła mu jesz­cze wywiadu. Zde­cy­do­wała się lecieć pięt­na­stego. Kole­dzy naci­skali, żeby wra­cała z nimi, ale się uparła. A potem… Jak wiesz, trzy­na­stego grud­nia zamknięto gra­nice. I cho­ciaż trzy dni póź­niej pociągi do Ber­lina znowu ruszyły, mama nie wró­ciła.

Jak to nie wró­ciła?, pomy­śla­łem, gdy Kry­sia zała­mu­ją­cym się gło­sem wyszep­tała:

– Daniel… _Ich habe das Gefühl_… No wiesz. Że wyda­rzyło się coś strasz­nego…

Nie mia­łem poję­cia, jak się zacho­wać. Jesz­cze nie widzia­łem Krysi tak poru­szo­nej. Ale zanim zdą­ży­łem się zasta­no­wić, jak mógł­bym ją pocie­szyć, moje myśli podą­żyły w innym kie­runku.

Do baru wszedł męż­czy­zna w roz­pię­tej czar­nej kurtce, rozej­rzał się, zoba­czył gościa w sza­rym gar­ni­tu­rze, szybko się odwró­cił i wyszedł. Cóż to mogło ozna­czać? Kim był zezo­waty nie­zna­jomy?

Dopiero po chwili wzno­wi­łem roz­mowę z Kry­sią, która zdą­żyła zapa­no­wać nad emo­cjami, i zapy­ta­łem, czy nie mieli z mężem żad­nej wia­do­mo­ści od zagi­nio­nej.

– Żad­nej! – zaprze­czyła. – Żad­nego listu. A tele­fony trzy­na­stego wyłą­czono.

– Wsz­częto poszu­ki­wa­nia?

– Oczy­wi­ście. W sprawę zaan­ga­żo­wał się nasz amba­sa­dor. Mama jest prze­cież wielką pisarką, lau­re­atką Nagrody Pań­stwo­wej. Dzięki niemu mogli­śmy się kon­tak­to­wać z War­szawą. Ale… Sam wiesz. W Pol­sce pano­wał chaos. Mimo że woj­sko robiło wszystko, by zapro­wa­dzić porzą­dek.

Zasta­no­wiło mnie, czy Kry­sia naprawdę wie­rzy, że trzy­na­stego grud­nia woj­sko przy­wró­ciło w Pol­sce ład zbu­rzony, jak twier­dziły reżi­mowe media, przez wichrzy­cieli z Soli­dar­no­ści, ale uzna­łem, że oko­licz­no­ści nie sprzy­jają dys­ku­sji na takie tematy.

– Poin­for­mo­wano nas – Kry­sia kon­ty­nu­owała – że mama wymel­do­wała się z hotelu Forum, w któ­rym się zatrzy­mała, już trzy­na­stego rano po dzie­wią­tej. Dokład­nie o dzie­wią­tej dwa­dzie­ścia sie­dem. Dla­czego? I co robiła potem? Dokąd się prze­nio­sła czy wyje­chała? W następ­nych dniach… Wiesz, raporty były coraz krót­sze i coraz mniej kon­kretne. A potem wszystko się urwało.

– Wasz amba­sa­dor nie naci­skał na zin­ten­sy­fi­ko­wa­nie poszu­ki­wań? – zapy­ta­łem.

– Zapew­nia, że naci­skał, ale coraz bar­dziej w to wąt­pię. – Kry­sia sku­liła się w sobie. I gło­sem peł­nym rezy­gna­cji dodała: – Mam wra­że­nie, że nikt nie trak­to­wał tych poszu­ki­wań poważ­nie.

– Dla­czego tak myślisz? – Szcze­rze się zdzi­wi­łem.

– Zbyt wiele się działo. Pol­skie wła­dze miały za dużo na gło­wie. A poza tym wiesz… Kiedy znika kobieta… Naj­prost­sze wyja­śnie­nie jest takie, że pole­ciała za jakimś face­tem…

Stwier­dzi­łem, że to cał­kiem praw­do­po­dobne, ale moja roz­mów­czyni gwał­tow­nie zapro­te­sto­wała.

– To nie­moż­liwe. Mama miała, co prawda, wiele przy­gód. Z mężem roz­stała się wkrótce po uro­dze­niu Hansa. Ale po pierw­sze, nie kry­łaby przed kole­gami, z któ­rymi przy­le­ciała do Pol­ski, że się z kimś spo­tyka. I po dru­gie, miała mnó­stwo pracy. Zbli­żał się ter­min odda­nia książki do druku. A ponie­waż jest osobą odpo­wie­dzialną…

– Żeby skoń­czyć książkę, nie trzeba sie­dzieć w domu – zauwa­ży­łem. – Wystar­czą notes i dłu­go­pis. Może jed­nak kogoś poznała? I zde­cy­do­wała się zostać w Pol­sce dłu­żej. A ponie­waż tele­fony nie dzia­łały, nie mogła was zawia­do­mić, gdzie jest i co robi.

– Tak, wiem. _Dem Glücklichen schlägt keine Stunde_. Szczę­śliwi czasu nie liczą. Ale… Jest już kwie­cień. Do tej pory na pewno by się z nami skon­tak­to­wała. Coś się musiało stać! Dla­tego kiedy poja­wiła się pro­po­zy­cja poka­za­nia w War­sza­wie _Trupa na torach_, zde­cy­do­wa­li­śmy się z Han­sem jechać. Mimo że jeste­śmy bar­dzo zajęci. Udźwię­ko­wie­nie nowego filmu, przy­go­to­wa­nia do kolej­nego… I mimo tego, że w Pol­sce nie jest bez­piecz­nie. Łudzi­łam się, że na miej­scu dowiem się cze­goś wię­cej, a może nawet sama tra­fię na jakiś ślad. Oczy­wi­ście nie było na to żad­nych szans.

– Dla­czego?

– Przy­je­cha­li­śmy wczo­raj, wra­camy jutro. Cóż mogłam zdzia­łać? Byłam w Forum, gada­łam z jakąś idiotką z recep­cji, i co? Dokąd jesz­cze mia­ła­bym pójść? No, powiedz! Dokąd?

Zro­zu­mia­łem, że Kry­sia szuka we mnie wspar­cia. Bez więk­szego prze­ko­na­nia zapro­po­no­wa­łem:

– Może ja mógł­bym powę­szyć?

Oczy­wi­ście czu­łem, że mie­sza­nie się w sprawę zagi­nię­cia cudzo­ziemki w cza­sie trwa­nia stanu wojen­nego nie jest dobrym pomy­słem. Ale urok Krysi znowu na mnie dzia­łał.

– Niczego nie obie­cuję, ale… – bąk­ną­łem. – Mogę spró­bo­wać. Zwłasz­cza że nie mam nic do roboty.

Nie ode­zwała się, ale wyraz napię­cia na jej twa­rzy zdra­dzał, że ocze­kuje pomocy. Dopiero po chwili stwier­dziła:

– Tobie łatwiej byłoby się cze­goś dowie­dzieć. Jesteś dzien­ni­ka­rzem. Masz prawo zada­wać pyta­nia.

Pod warun­kiem że znik­nię­cie Anny Eckart nie miało nic wspól­nego z wyda­rze­niami trzy­na­stego grud­nia. Jeśli kobieta została z jakichś powo­dów albo nawet w wyniku dzia­ła­nia zło­wiesz­czego przy­padku zmiaż­dżona przez machinę wojenną, a jej śmierć zatu­szo­wano, każda próba dogrze­ba­nia się do prawdy mogła oka­zać się nie­bez­pieczna. Czy Kry­styna wzięła to pod uwagę? Pew­nie tak, ale dodała tylko, z nadzieją w gło­sie:

– Może wycią­gniesz od kogoś infor­ma­cję, którą prze­ga­pili śled­czy…

Wie­dzia­łem już na pewno, że pakuję się w kło­poty. Dobra, pomy­śla­łem. Popy­tam, powę­szę, pew­nie niczego się nie dowiem, ale przy­naj­mniej uspo­koję sumie­nie. Nagle Kry­sia poło­żyła dłoń na mojej dłoni i odmie­nio­nym gło­sem, z czu­ło­ścią, szep­nęła:

– Sły­szysz? Nasza pio­senka!

Z radio­wego gło­śnika dobie­gły mnie dźwięki jakie­goś sta­rego prze­boju, któ­rego w ogóle nie koja­rzy­łem z Kry­sią. Nie przy­po­mi­na­łem sobie, by towa­rzy­szył chwi­lom, które spę­dzi­łem z nią w miesz­ka­niu na Ursy­no­wie. Naszymi melo­diami były raczej tematy z seriali, które Tele­wi­zja Pol­ska przy­po­mi­nała popo­łu­dniami, od _Stawki więk­szej niż życie_ po _Czte­rech pan­cer­nych i psa_. Moja prze­wod­niczka po świe­cie seksu śle­dziła je z zapar­tym tchem, jakby oglą­dała je pierw­szy raz. Nawet kiedy się kocha­li­śmy, tele­wi­zor był włą­czony i naszym unie­sie­niom towa­rzy­szyły żoł­nier­skie komendy oraz nie­po­ko­jące odgłosy wystrza­łów i wybu­chów. Kry­sia tylko na kilka chwil pod­da­wała się fali roz­ko­szy i prze­no­siła szkli­ste spoj­rze­nie z ekranu na sufit. Ale wystar­czyło, że Brun­ner wark­nął: „Rączki, rączki, Hans!”, by ponow­nie odpły­wała do seria­lo­wej rze­czy­wi­sto­ści.

– No tak – wró­ci­łem do prze­rwa­nego wątku – ale jeśli mam szu­kać two­jej teścio­wej, muszę dowie­dzieć się cze­goś wię­cej. Na przy­kład kto jesz­cze był w dele­ga­cji.

– Trzech pisa­rzy – wyja­śniła. – Rein­hard Lange, wyjąt­kowy głu­pek. Klaus Hemp­fling. Może czy­ta­łeś? Jego książka o rewo­lu­cji fran­cu­skiej była wyda­wana w Pol­sce. Nie pamię­tam tytułu…

– Nie, nie sądzę.

– No i Wol­fgang Micha­lak, naj­in­te­li­gent­niej­szy z nich, ale…

– Tak?

– Prze­mą­drzały to mało powie­dziane.

Wyją­łem z kie­szeni wymiętą kartkę z listą zaku­pów, które pla­no­wa­łem zro­bić od trzech dni, i po dru­giej stro­nie zano­to­wa­łem wszyst­kie nazwi­ska, cho­ciaż w tej samej chwili zda­łem sobie sprawę, że aku­rat z nie­miec­kimi pisa­rzami nie mam szansy się spo­tkać.

– Oczy­wi­ście roz­ma­wia­łaś z nimi? – zapy­ta­łem przy­tom­nie.

– Kil­ka­krot­nie – zapew­niła. – Hemp­fling pró­bo­wał mnie pod­ry­wać. Naj­pierw obiad w jakiejś knaj­pie na Hac­ke­scher Markt… Byłeś w Ber­li­nie?

– Pew­nie. Kilka razy. Ale Hac­ke­scher Markt? Pierw­sze sły­szę.

– No i dobrze. Okropne miej­sce. Cho­ciaż ber­liń­czycy mają inne zda­nie. No więc Hemp­fling… Ale co tam Hemp­fling! Micha­lak zapro­sił mnie do sie­bie! Do Pan­kow! Tam, gdzie miesz­kają czo­łowi poli­tycy NRD. Liczył chyba na to, że namó­wię Hansa na film na pod­sta­wie jego książki o Róży Luk­sem­burg. Kadził mi, prze­ko­ny­wał, że była­bym świetna w głów­nej roli… No więc tak, roz­ma­wia­łam z nimi. Ale nie­wiele się dowie­dzia­łam. Poza tym, że mama była umó­wiona na ten tele­wi­zyjny wywiad. No i dla­tego prze­ło­żyła datę wyjazdu.

– Pró­bo­wa­łaś dotrzeć do kogoś z ekipy tele­wi­zyj­nej, która była wtedy w Pol­sce?

– Nie wiem nawet, co to była za tele­wi­zja. Pew­nie ZDF, ale kto to wie?! Nie pró­bo­wa­łam się dowie­dzieć. Myślisz, że dotar­ła­bym do dzien­ni­ka­rzy z Zachodu? Zapo­mnij.

Zezo­waty jego­mość w sza­rym gar­ni­tu­rze na­dal pił kawę i przy­glą­dał się nam z oddali. Pomy­śla­łem, że gapi się nie na nas, a na Kry­stynę. Każdy facet zwró­ciłby na nią uwagę. Chcia­łem już odwró­cić wzrok, kiedy męż­czy­zna zro­bił coś dziw­nego. Uniósł dłoń, zawa­hał się i szybko ją opu­ścił. Chciał mi dać jakiś znak? Nie wiem dla­czego się prze­stra­szy­łem.

– W War­sza­wie teściowa spo­tkała się z kimś pry­wat­nie? – zmie­ni­łem temat.

– Mówi­łam ci już… – Zaczęła, ale nie dokoń­czyła. – Micha­lak twier­dzi, że nie. A przed nim nic się nie ukryje.

– Kie­row­nik grupy? – zapy­ta­łem.

– _Grup­pen­le­iter_ – potwier­dziła.

I gość do pil­no­wa­nia kole­gów, pomy­śla­łem, ale ugry­złem się w język. Kry­styna popra­wiła fry­zurę.

– Pamię­tasz, w jakiej roz­gło­śni nagrała tę audy­cję? – zapy­ta­łem.

– Wydaje mi się, że w Pro­gra­mie Trze­cim. Auto­rem był kry­tyk o nie­miec­kim nazwi­sku. Wer­ner? Tak, Wer­ner. Imie­nia nie pamię­tam.

Bez wąt­pie­nia cho­dziło o Marka Wer­nera.

Zasta­na­wia­łem się, co jesz­cze powi­nie­nem wie­dzieć, ale nic nie przy­cho­dziło mi do głowy. Nie byłem detek­ty­wem, nie czy­ta­łem powie­ści kry­mi­nal­nych, a jedy­nie cza­sem oglą­da­łem przy­pad­kowe odcinki seriali tele­wi­zyj­nych w rodzaju _Kojaka_ i _Columbo_. Dopiero po chwili zada­łem kolejne pyta­nie.

– Teściowa czę­sto przy­jeż­dżała do Pol­ski? Miała tu przy­ja­ciół, zna­jo­mych?

– Nie, to była jej pierw­sza wizyta – odpo­wie­działa z nie­za­chwianą pew­no­ścią. – Wiem, bo roz­ma­wia­łam z nią przed wyjaz­dem. I chyba nikogo stąd nie znała. Z wyjąt­kiem Kurty. Tego pisa­rza, Hen­ryka Kurty. Jakiś czas temu mignęło mi ich wspólne zdję­cie z Lip­ska czy Dre­zna.

Wie­dzia­łem, że Hen­ryk Kurta od kilku lat publi­ko­wał w pra­sie emi­gra­cyj­nej, a w osiem­dzie­sią­tym roku, pod­czas strajku w Stoczni Gdań­skiej, krę­cił się koło dorad­ców Soli­dar­no­ści. Zna­jo­mość z nim mogła ozna­czać, że Anna Eckart była zaan­ga­żo­wana w pol­skie sprawy. A jeśli tak…

– Rozu­miem, że się z nim nie spo­tkała? – Chcia­łem się upew­nić.

– Poda­łam jego nazwi­sko pol­skim wła­dzom – wyja­śniła. – Podobno od dawna nie miał z nią kon­taktu.

Zasta­na­wia­łem się, czy Kurta jako czło­wiek obozu soli­dar­no­ścio­wego nie został inter­no­wany. Tak czy ina­czej, uzna­łem, że nie będę podej­mo­wał w roz­mo­wie wątku jego sym­pa­tii poli­tycz­nych. Zwłasz­cza że Kry­sia, od dawna nie­obecna w kraju, raczej nie zda­wała sobie z nich sprawy.

– Danielu, pomóż nam – powie­działa bła­gal­nym tonem. – Nie mam do kogo się zwró­cić. A pol­skim wła­dzom już nie wie­rzę…

Jej oczy znowu zawil­got­niały.

– Zna­czy wie­rzę, oczy­wi­ście. – Zaczęła się wyco­fy­wać. – _Aber…_ Wiesz, tutej­sze wła­dze mają teraz tyle innych spraw na gło­wie…

– Spró­buję się cze­goś dowie­dzieć – zapew­ni­łem bez prze­ko­na­nia.

Kry­sia spoj­rzała ukrad­kiem na zega­rek i wstała od sto­lika. Myśla­łem, że chce się już poże­gnać, ale wyszła jedy­nie do łazienki. Na opar­ciu krze­sła zosta­wiła żakiet. Z kie­szeni wysta­wały dwie koperty: bar­dziej znisz­czona brą­zowa i pozba­wiona zagnie­ceń biała. Nie mam poję­cia, dla­czego po nie się­gną­łem.

Zaj­rza­łem do pierw­szej, bez żad­nych napi­sów. Zawie­rała zdję­cia kobiety. Anny Eckart? Na bia­łej wid­niał adres: „Kri­stina Eckart, 10111 Ber­lin, GDR, PO Box 1234”. Był tak pro­sty, że wrył mi się w pamięć. Wysu­ną­łem list, napi­sany po angiel­sku. Cho­ciaż nie mia­łem zwy­czaju czy­tać cudzej kore­spon­den­cji, cie­ka­wość zwy­cię­żyła. Rzu­ci­łem okiem na tekst i wychwy­ci­łem jedno zda­nie. Była w nim mowa o pie­nią­dzach, dużych pie­nią­dzach, tysią­cach dola­rów czy fun­tów. Czyżby Kry­sia stała na progu mię­dzy­na­ro­do­wej kariery? Dla­czego mi się tym nie pochwa­liła? Żeby nie zape­szyć?

Odkła­da­jąc koperty na miej­sce, uprzy­tom­ni­łem sobie, że grze­ba­łem w rze­czach daw­nej przy­ja­ciółki na oczach faceta w sza­rym gar­ni­tu­rze. Oczy­wi­ście nie powinno go to obcho­dzić, ale… Spraw­dzi­łem, czy się gapi. Jak­żeby ina­czej? Cały czas mnie obser­wo­wał, wła­śnie mnie, bo nikogo innego nie było w pobliżu, tym swoim roz­bie­ga­nym wzro­kiem. Co wię­cej, w pew­nej chwili pokrę­cił z nie­sma­kiem głową, jak nauczy­ciel, który przy­ła­pał ucznia na ścią­ga­niu. Wiem, powi­nie­nem podejść i powie­dzieć, żeby się odwa­lił, ale zabra­kło mi odwagi. Prze­sta­łem zresztą zaprzą­tać sobie jego iry­tu­ją­cym zacho­wa­niem głowę, gdy zoba­czy­łem powra­ca­jącą z łazienki Kry­się.

Wyglą­dała ina­czej niż przed kil­koma minu­tami. Co się zmie­niło? Popra­wiła maki­jaż? Nie mogłem ode­rwać od niej wzroku. Ale wtedy wyda­rzyło się coś, co pozwo­liło mi zoba­czyć ją w tro­chę innym świe­tle.

Gdy z radia popły­nęły pierw­sze dźwięki jakie­goś nie­zna­nego mi utworu, skrzy­wiła się, prze­klęła po nie­miecku i poiry­to­wa­nym tonem, z twar­dym akcen­tem, zażą­dała od bar­manki, by wyłą­czyła „tę cho­lerną muzykę”. Posta­wiona na bacz­ność kobieta unio­sła głowę znad szkla­nek, przez moment zasta­na­wiała się, jak zare­ago­wać, ale w końcu prze­krę­ciła gałkę. W barze zapa­no­wała nie­przy­jemna cisza.

– Masz zdję­cie teścio­wej? – zapy­ta­łem, kiedy Kry­sia wró­ciła na miej­sce, wygła­dziła sukienkę i obrzu­ciła mnie nie­obec­nym spoj­rze­niem. – Bar­dzo by mi pomo­gło.

– Mam, oczy­wi­ście – powie­działa po chwili mil­cze­nia. – Chyba od tego powin­nam była zacząć.

Się­gnęła po brą­zową kopertę, którą przed chwilą trzy­ma­łem w dło­niach, i wyjęła z niej kilka foto­gra­fii. Przed­sta­wiały ubraną zawsze w tę samą ciemną gar­sonkę, nie­młodą, ale cał­kiem atrak­cyjną blon­dynkę. Mia­łem wra­że­nie, że wycięto je z więk­szych zdjęć, zro­bio­nych pod­czas róż­nych ofi­cjal­nych uro­czy­sto­ści. Zato­piona w myślach pisarka nie patrzyła w obiek­tyw, może nawet nie zda­wała sobie sprawy, że jest foto­gra­fo­wana. Na jed­nym z por­tre­tów widać było dłoń przy­pi­na­jącą do jej piersi jakieś odzna­cze­nie. A jed­nak twarz Anny Eckart nie wyra­żała żad­nych emo­cji.

Chęt­nie dowie­dział­bym się cze­goś wię­cej na temat oko­licz­no­ści powsta­nia zdjęć, ale zapy­ta­łem tylko, czy foto­gra­fie pocho­dzą z ostat­nich lat.

– Tak, z zeszłego roku – usły­sza­łem w odpo­wie­dzi.

– Teściowa nie­źle się trzyma – stwier­dzi­łem.

– Zawsze dbała o sie­bie. – Kry­sia zapew­niła z dumą, jakby cho­dziło o nią samą.

Jedno ze zdjęć miało inny cha­rak­ter niż pozo­stałe. Anna Eckart obej­mo­wała na nim rówie­śniczkę Krysi.

– Kto to jest? – zain­te­re­so­wa­łem się.

– Angela, moja kole­żanka z Ber­lina – wyja­śniła. – Nie­dawno roz­stała się z mężem. Chcia­łam wcią­gnąć ją do filmu, ale… Wiesz, nie każdy czuje się przed kamerą swo­bod­nie.

– Wygląda raczej na naukowca niż na aktorkę – zauwa­ży­łem. – Albo na poli­tyka.

– Skąd wie­dzia­łeś? Pra­cuje w Insty­tu­cie Che­mii Fizycz­nej Aka­de­mii Nauk NRD. Poli­tyką też się inte­re­suje. Ale jak wiesz, kobiety są w poli­tyce bez szans.

– Jak to? – Wygło­szone tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu stwier­dze­nie wydało mi się absur­dalne. – A Mar­ga­ret That­cher? Indira Gan­dhi?

– _Ausnah­men bestätigen die Regel_. – Nie­miec­kie wtręty w wypo­wie­dziach daw­nej przy­ja­ciółki coraz bar­dziej mnie iry­to­wały. Na szczę­ście zaraz się popra­wiła: – Wyjątki potwier­dza­jące regułę. Wyobra­żasz sobie kobietę jako pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych? Czy przy­wódcę NRD? Albo kanc­le­rza RFN?

– No… – Zawa­ha­łem się.

– Tak czy ina­czej, mama bar­dzo lubi Angelę…

Kiedy cho­wa­łem zdję­cia do kie­szeni, do baru wszedł ele­gancki, ale nie­zbyt przy­stojny męż­czy­zna po trzy­dzie­stce, rozej­rzał się po nie­wiel­kim wnę­trzu i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem pod­szedł do naszego sto­lika. Domy­śli­łem się, że to Hans Eckart.

Facet dość obce­sowo przy­wi­tał się z żoną, a kiedy przed­sta­wiała mu mnie, oczy­wi­ście po nie­miecku, jako przy­pad­kowo spo­tka­nego zna­jo­mego sprzed lat, prze­lot­nie spoj­rzał także w moją stronę. Nie podał mi ręki. Przy­po­mniał Kry­sty­nie, że spie­szą się na jakieś ofi­cjalne spo­tka­nie, i pomógł jej okryć się żakie­tem.

Przy­ja­ciółka sprzed lat na chwilę przy­su­nęła się do mnie, jakby chciała mnie uści­snąć, ale chyba nie miała odwagi zro­bić tego w obec­no­ści męża, bo powie­działa tylko „do widze­nia”, szybko odwró­ciła się na pię­cie i ruszyła w stronę drzwi. Hans Eckart bez słowa poże­gna­nia podą­żył za nią.

Dopiero po kilku minu­tach uświa­do­mi­łem sobie, że Kry­sia nie zosta­wiła mi numeru tele­fonu i adresu. Cho­ciaż pamię­ta­łem dane, które odczy­ta­łem z koperty, poczu­łem się zwol­niony z danej jej obiet­nicy.

Dopi­łem piwo, a przed opusz­cze­niem baru raz jesz­cze spoj­rza­łem w kie­runku sto­lika zaj­mo­wa­nego przez męż­czy­znę w sza­rym gar­ni­tu­rze i ze zdu­mie­niem stwier­dzi­łem, że nikogo tam nie ma. A mała fili­żanka znik­nęła, jakby roz­pły­nęła się w powie­trzu.13 grudnia 1981, niedziela, ranek

Anna Eckart obu­dziła się z uczu­ciem, że ktoś zało­żył jej na głowę meta­lową obręcz i zaczął powoli zaci­skać. Znała już ten nara­sta­jący, prze­ni­kliwy ból i wie­działa, że jedyne, co może zro­bić, to pocze­kać, aż minie, bo leki, które wzięła ze sobą z Ber­lina, skoń­czyły się dzień wcze­śniej.

Przez kwa­drans czy dwa leżała w ciem­no­ściach i dopiero gdy dole­gli­wo­ści zelżały, zesztyw­niała pod­nio­sła się z łóżka, zapa­liła lampkę nocną, owi­nęła się cie­płym szla­fro­kiem i usia­dła przy sto­liku.

Wzięła do ręki dłu­go­pis i na papie­rze listo­wym hotelu Forum skre­śliła kilka zdań, które – mimo bólu – przy­szły jej do głowy zaraz po prze­bu­dze­niu. Dawno już nabrała prze­ko­na­nia, że warto zapi­sy­wać wszyst­kie intry­gu­jące, nie­oczy­wi­ste myśli, które pod­suwa pod­świa­do­mość, bo na gorąco trudno oce­nić ich war­tość i zna­cze­nie. A jed­nak po dwu­krot­nym prze­czy­ta­niu tego, co zano­to­wała, skrzy­wiła się z nie­sma­kiem, zgnio­tła kartkę i wyrzu­ciła do kosza.

W pierw­szej chwili wyda­wało się, że nie­ja­sne słowa wyło­wione ze snu mają w sobie moc zaklę­cia, pozwa­la­ją­cego zmie­rzyć się z odrę­twie­niem, które spa­dło na nią po wizy­cie Hen­ryka Kurty. Ale prze­nie­sione na papier, uka­zały całą swą mar­ność. Beł­kot, pomy­ślała.

Spoj­rzała na zega­rek. Było kilka minut po pią­tej. Lubiła wsta­wać wcze­śnie, ale nie aż tak wcze­śnie. Odrzu­ciła szla­frok i wró­ciła do łóżka. Z nie­chę­cią myślała o podróży do Alt-Kreuz. Ale czy miała inne wyj­ście?

Poiry­to­wana, że nie może zasnąć, pod­nio­sła się znowu, zdjęła koszulę nocną i weszła do łazienki, żeby się umyć. Kąpiel spra­wiła, że poczuła się lepiej. Powoli ubrała się i ucze­sała, zamknęła pokój i windą zje­chała na dół.

W recep­cji dyżu­ro­wał star­szy męż­czy­zna, na któ­rego pod­czas pobytu w hotelu natknęła się już kilka razy. Robił wra­że­nie zde­ner­wo­wa­nego. Zagad­nęła go po nie­miecku o lek prze­ciw­bó­lowy, ale chyba nie zro­zu­miał, bo powie­dział po pol­sku coś, co nie miało związku z jej prośbą i co nie od razu do niej dotarło:

– Stan wojenny. W nocy wpro­wa­dzili stan wojenny.

Znie­chę­cona wró­ciła do pokoju. Zasta­na­wiała się nad sło­wami recep­cjo­ni­sty, które na­dal dźwię­czały w jej uszach. „Stan wojenny”? Co to niby miało zna­czyć? Wszystko stało się jasne, kiedy wyj­rzała przez okno i w bla­dym świe­tle brud­nych latarń doj­rzała na samym środku dużego ronda, pośród hałd śniegu, znie­ru­cho­miałe masywne syl­wety wozów opan­ce­rzo­nych.

Z początku uznała, że to siły zbrojne Układu War­szaw­skiego wkro­czyły do Pol­ski, aby wziąć za mordę wichrzy­cieli z Soli­dar­no­ści. Publi­cy­ści w Nie­miec­kiej Repu­blice Demo­kra­tycz­nej od dawna pod­kre­ślali, że w sierp­niu osiem­dzie­sią­tego roku wła­dze peere­low­skie nie powinny były ulec wro­gom ustroju, a skoro oka­zały sła­bość, obo­wiąz­kiem całego świata socja­li­stycz­nego stało się zdła­wie­nie kontr­re­wo­lu­cji i zaże­gna­nie anar­chii. Zwłasz­cza po maju osiem­dzie­sią­tego pierw­szego, kiedy – jak prze­czy­tała w „Neues Deutsch­land” – Soli­dar­ność zaczęła two­rzyć bojówki wzo­ro­wane na Oddzia­łach Sztur­mo­wych NSDAP.

Musiało minąć kilka godzin, nim przyj­rzała się żoł­nie­rzom i pojaz­dom opan­ce­rzo­nym z bli­ska i zro­zu­miała, że misję przy­wró­ce­nia porządku w kraju wzięło na sie­bie Woj­sko Pol­skie.

– Szkoda, gene­rale Jaru­zel­ski, że tak późno! – mruk­nęła wtedy pod nosem, szu­ka­jąc w myślach odpo­wie­dzi na pyta­nie, czy powinna się cie­szyć, że obyło się bez inter­wen­cji zbroj­nej z zewnątrz, praw­do­po­dob­nie sku­tecz­niej­szej, ale i bar­dziej bru­tal­nej niż ope­ra­cja wła­snej armii.

Tym­cza­sem zasta­na­wiała się, czy stan wojenny nie prze­szko­dzi jej dotrzeć do Alt-Kreuz, odna­leźć i wydo­być przed­mioty ukryte przez Olafa, a potem, nie wzbu­dza­jąc niczy­ich podej­rzeń, wró­cić z nimi do Ber­lina.

Długo krą­żyła po pokoju, roz­cie­ra­jąc inten­syw­nie skro­nie, a kiedy na chwilę zasty­gła w miej­scu, uspo­ko­iła ją myśl, że stan wojenny może się wręcz oka­zać uła­twie­niem.

Wojna to zamęt, chaos i bała­gan. A w zamę­cie, cha­osie i bała­ganie łatwiej zro­bić coś nie­zgod­nego z usta­lo­nym porząd­kiem niż w cza­sie spo­koj­nym, kiedy każde zda­rze­nie nie­co­dzienne, wyła­mu­jące się z rutyny dnia powsze­dniego, musi zwró­cić uwagę ludzi sto­ją­cych na straży prawa.

Anna Eckart weszła do łazienki, się­gnęła po kosme­tyczkę, wyjęła z niej krem prze­ciw­zmarszcz­kowy, odkrę­ciła pojem­ni­czek, nabrała tro­chę na dłoń i powoli wtarła w skórę twa­rzy. Czyn­ność ta zawsze dzia­łała na nią kojąco.

Było już wpół do ósmej, kiedy roz­le­gło się puka­nie do drzwi. Zapy­tała, kto zakłóca jej spo­kój. Nie­ocze­ki­wany gość zachryp­nię­tym gło­sem mówił coś po nie­miecku, ale ponie­waż jego zna­jo­mość języka pozo­sta­wiała wiele do życze­nia, nie mogła zro­zu­mieć, o co cho­dzi. Po chwili waha­nia zde­cy­do­wała się otwo­rzyć drzwi.

Nie­ucze­sany, nie­dbale ubrany męż­czy­zna przed­sta­wił się jako jeden z orga­ni­za­to­rów sym­po­zjum, na które została zapro­szona do War­szawy, przy­wi­tał się wylew­nie i wygło­sił długą mowę, z któ­rej wyło­wiła tylko jedną infor­ma­cję, dobrze jej już znaną, o dzia­ła­niach woj­sko­wych w kraju.

Wpu­ściła gościa do pokoju, popro­siła, by powtó­rzył tro­chę wol­niej to, co zamie­rzał jej prze­ka­zać, i dopiero wtedy zro­zu­miała, że dzien­ni­karz tele­wi­zji ZDF, który chciał prze­pro­wa­dzić z nią wywiad, na wieść o wpro­wa­dze­niu stanu wojen­nego zde­cy­do­wał się na natych­mia­stowy powrót do kraju. Na szczę­ście dys­po­no­wał wła­snym samo­cho­dem, bo komu­ni­ka­cja lot­ni­cza i kole­jowa na tra­sach mię­dzy­na­ro­do­wych została przez pol­skie wła­dze zawie­szona.

– W związku z tą nie­do­god­no­ścią musi pani zostać u nas jesz­cze kilka dni – dodał męż­czy­zna z głu­pa­wym uśmiesz­kiem na twa­rzy. – Aż sytu­acja się unor­muje. Oczy­wi­ście nasz insty­tut pokryje wszel­kie koszty. – Podra­pał się po gło­wie i dodał: – Mam nadzieję, że pokryje.

A zaraz potem wyjął z kie­szeni zaświad­cze­nie potwier­dza­jące, że Anna Eckart jest ener­dow­ską pisarką i prze­bywa w Pol­sce na zapro­sze­nie rek­tora Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego.

– W obec­nej sytu­acji – zaczął nie­pew­nie. – No, lepiej mieć przy sobie doku­ment wyja­śnia­jący, kim pani jest i dla­czego przy­je­chała pani do Pol­ski.

Wzięła zaświad­cze­nie, zło­żyła na pół i stwier­dziła, że sobie pora­dzi. Zapy­tał, czy na pewno. Na pewno. Zapro­po­no­wał, że da jej tro­chę pie­nię­dzy. Mruk­nęła, że nie ma takiej potrzeby.

Chciała jak naj­szyb­ciej pozbyć się intruza. Nie słu­chała powta­rza­nych do znu­dze­nia prze­pro­sin za nie­ocze­ki­wane utrud­nie­nia. Raz czy dwa chrząk­nęła zna­cząco, ale chyba nie rozu­miał, że go pona­gla. I dopiero gdy znik­nął za drzwiami, ode­tchnęła z ulgą.

Odwo­ła­nie wywiadu było jej na rękę. Posta­no­wiła nie zwle­kać z wyjaz­dem do Alt-Kreuz. Wie­rzyła, że stam­tąd bez trudu dosta­nie się do domu. To prze­cież tak bli­sko! A poza tym nie mogą jej trzy­mać w tym okrop­nym kraju wiecz­nie!

Pode­szła do szafy, wyrzu­ciła całą jej zawar­tość na łóżko i cho­ciaż w pierw­szej chwili zamie­rzała po pro­stu zwi­nąć ubra­nia w jeden wielki tłu­mok i wci­snąć do torby, po chwili namy­słu zaczęła sta­ran­nie skła­dać każdą bluzkę, każdą spód­nicę, każdą część gar­de­roby tak, żeby się nie pognio­tły, i dopiero cho­wać według wypra­co­wa­nego przez lata sche­matu pako­wa­nia bagażu. Przy­po­mniała sobie jesz­cze o bie­liź­nie upchnię­tej do gór­nej szu­flady szafki noc­nej, doku­men­tach roz­rzu­co­nych koło łóżka oraz przy­bo­rach do mycia i kosme­ty­kach usta­wio­nych na umy­walce w łazience.

Kiedy chciała już zasu­nąć suwak, zasty­gła na moment, się­gnęła do kosza na śmieci po zapi­saną przez sie­bie kartkę, wci­snęła ją mię­dzy ubra­nia i dopiero wtedy zamknęła torbę.

Zro­biła sobie maki­jaż, narzu­ciła na żakiet ele­gancki kożuch i ponow­nie zje­chała windą na dół. Przed wpół do dzie­sią­tej wymel­do­wała się z hotelu i zapy­tała recep­cjo­ni­stę o naj­bliż­szy eks­pres do Pozna­nia. Wyja­śnił, że według roz­kładu powi­nien wyje­chać ze sta­cji War­szawa Cen­tralna o dzie­sią­tej trzy­dzie­ści osiem, ale w związku z wpro­wa­dze­niem stanu wojen­nego nie wia­domo, czy w ogóle poje­dzie.

Anna Eckart wie­rzyła w nie­za­wod­ność insty­tu­cji takich jak koleje pań­stwowe i była abso­lut­nie prze­ko­nana, że o dzie­sią­tej trzy­dzie­ści osiem opu­ści War­szawę. A ponie­waż miała jesz­cze tro­chę czasu, posta­no­wiła poszu­kać lekar­stwa na ból głowy, choćby zwy­kłej aspi­ryny, oraz zjeść szyb­kie śnia­da­nie.

Wstą­piła do kio­sku. Nie­stety, sprze­dawca zagad­nięty po nie­miecku o leki roz­ło­żył bez­rad­nie ręce. Zapy­tała więc, tym razem po angiel­sku, o mapę Pol­ski. Ze zdu­mie­niem stwier­dziła, że nie przy­po­mina sobie pol­skiej nazwy Alt-Kreuz. Kiedy męż­czy­zna podał jej roz­wi­niętą przez sie­bie płachtę, poło­żyła ją na ladzie i zaczęła szu­kać. Ach tak. Stary Krzyż. Jak mogła zapo­mnieć?! Się­gnęła na półkę po opa­ko­wa­nie fla­ma­strów, wyjęła jeden i wzięła odczy­taną nazwę w kółko. Stary Krzyż, powtó­rzyła w myślach.

Otwo­rzyła torebkę, aby wyjąć port­mo­netkę i kupić mapę, ale w tej samej chwili doszła do wnio­sku, że to zbędny wyda­tek. Była pewna, że wydo­byta z zaso­bów pamięci nazwa już z nią zosta­nie. Kiedy sprze­dawca zaczął usta­wiać coś na półce, wrzu­ciła odru­chowo fla­ma­ster, który trzy­mała w dłoni, do torebki i szyb­kim kro­kiem opu­ściła kiosk. Wzięła bagaż, który zosta­wiła w holu, i skie­ro­wała się do wyj­ścia, a stam­tąd pro­sto na dwo­rzec War­szawa Cen­tralna.

W kasie kupiła bilet, na razie tylko do Pozna­nia, a w punk­cie aptecz­nym leki prze­ciw­bó­lowe. Wstą­piła też na dwor­cową pocztę. Popro­siła o wido­kówkę, napi­sała na niej po angiel­sku: „Zdo­będę to, czego pan szuka. Ode­zwę się za kilka dni”, dodała swoje ini­cjały, sko­pio­wała z notesu adres i przy­kle­iła zna­czek. Po chwili waha­nia, czy cze­goś nie dodać, uznała, że nie ma takiej potrzeby, i wrzu­ciła kartkę do skrzynki.

Spoj­rzała na zega­rek. Ponie­waż zro­biło się późno, zde­cy­do­wała się zjeść śnia­da­nie w wago­nie restau­ra­cyj­nym. Cho­ciaż torba coraz bar­dziej jej cią­żyła, ruszyła szyb­kim kro­kiem na peron. Ponie­waż wszyst­kie wagony były nie­mal puste, wsia­dła do pierw­szego z brzegu. Weszła do jed­nego z prze­dzia­łów, posta­wiła bagaż na pod­ło­dze, zdjęła kożuch i zajęła miej­sce przy oknie. Kiedy pociąg ruszył, z ulgą pomy­ślała, że opusz­cza mia­sto, które zro­biło na niej tak nie­ko­rzystne wra­że­nie. Dopiero po chwili zorien­to­wała się, że zamiast do Pozna­nia jedzie na wschód.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: