- W empik go
Białe Morze - ebook
Białe Morze - ebook
Malownicze wybrzeże Las Esperanzas pachnie jaśminem i solą. Aniele pierze okala morze, ciepło Anielicy promienieje płatkami róży, a róże upijają filigranowe łyki z morza. Najpiękniejsza z twarzy ukryła się w białym welonie, cóż więc mogło pozostać morzu innego, niż przetopić swoje kryształowe laguny na mleczne akweny, spływające po złocie ich krople nie były znów takie wdzięczne, rzeźbiąc w rozmytym kwarcu różanym. Czy ciągnie poezję do prozy, czy to proza stronić może od wierszy wzburzenia?
Kategoria: | Poezja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-356-5 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Odgłos umierania
Bez gracji, za to w objęciach
Albo na tylnym siedzeniu
Ściśnięta pod oknem dziewięć na cztery
Ktoś wisi wyżej niż samoloty
Warszawa-Kraków
Czeka
Jak dzieci w przedziale
Daleko jeszcze do domu?
Plecak ledwo mieści pamiątki z wakacji
Ledwie mi pozostało parę starych płaszczy
10 ml de La Petite Robe Noir
Reszta to nikłe szklane flakony
Kołyszące krople fantazji
I zdjęcia z urlopów w kapokach
Święta narodzin, jeszcze przed zmrokiem wigilii
Urodził się Anioł i wzleciał
Razem z największą gwiazdąLato, tak mi się zdaje
Ostatnimi dniami, prawdę powiedziawszy, czuję się jakaś półprzezroczysta. Wychodzę z autobusu, przystanek Złotej Jesieni, ratuję oczy przed promieniami. Mam na myśli, że odwracam je od telefonu i… Wszystko wygląda inaczej. Niby miasto, miasteczko, ale a nuż pomyliłam przystanki. Nie! I słońce tak ślicznie świeci i śnieg na chodniku wygląda, jakby usypał ktoś z niego koronki obrusu. Złota Zima w rzeczy samej! Jakbym została nagle przepchnięta w jakiś sąsiedni wymiar, o jeden krok bliżej słońca, o jeden krok bliżej Źródła. I mogę z lekkim rozleniwieniem pisać o tym wprawdzie do woli, mogę mówić, krzyczeć uderzając rytmicznie głową w ścianę, ale wciąż nie ma tego we mnie. We mnie notuje coś:
jak pięknie, urokliwie, niesamowicie
bez niekontrolowanego śmiechu na policzkach.Po raz pierwszy
Salon przepełniali ludzie wiele zbyt zajęci zasmucaniem siebie samiutkich
Na zewnątrz marzliśmy dość kameralnie
Wiatr wyjątkowo był delikatny, nacisk na plecach
Ale się plątał we własnych malutkich huraganach
Po raz ostatni
To rzeźba końcowa
Nikt nie ośmielił się poprawić sztywnego kołnierzyka
Wysunąć złotawe pasemko włosów, a broń tylko ich cały świecie
Zostawić po sobie odcisku na kurzu
Biedny rzeźbiarz, niezbyt był szanowany, za mrokami w oczach
Każdy przecież znajdzie coś wdzięczniejszego niż prosty brązowy kostiumik
Nie mogę nawet winić nikogo, w ciężkich kozakach palą mnie palce
I ja siebie zdradziłam, wtedy na śniegu, gdy żeby ją ogrzać
Którąś z dziewczynek mocniej do piersi przycisnęła mamaSpotkanie-zapoznanie (Już po świętach)
Kapliczka mojej oddzisiejszej świętości była
Była zamurowana, cement wystawał,
Nie cement, od lat już arcyskuteczny manifest
Trywialności najpiękniejszych z ciał i pożegnań
Otuliłam własne rozmiękłe ramiona
Zaprosiłam ją do mnie, do środka
W oczach suchych z miłości
By mogła wolna uśmiechać się w niebie
Gdy tylko podniosę wzrok
Uśmiechać się, znaczy najśliczniej w górze, w świetle zza chmur, w zorzach zachodu, po smugach samolotów, wesołych pocieszeń już-nie-byle-dni, zwyczajnych gwiazd za chmurami, kocham Cię.Znaj mnie, znaj mnie
Na powrót ze szroniastą płachtą na twarzy, miała zasiać nową przyszłość
Szuka, pusto, szuka, ściśnięta
Nie chciała się łudzić, a więc wyprana z barw słońca biega szczęśliwa
A przynajmniej ma jeszcze siłę ładnie wyginać usta
Przez płachtę nie widać więcej niż cienie, mgiełki ulotne, barwne, wesołe
I ona pobudzona miota się jak w kalejdoskopie idylli muskając filigranowy
Teatr świateł
Zaraz
Zarzuca sobie samej dłonie na ramiona i pewna poucza:
Nie będziesz biegać po rozdeptanych wcześniej kwiatach
Spokojnie
Deszcz porywa do tańca drgawki, kiedy rozbijają się krople
Zawsze razem, czy warto więc samemu trwożyć się ziemi
Tak tylko szepczą niechciane bukiety
Krucha, wiruje spragniona, palce marszczone przez morze
Gdy widzi szarotki, ich szare oczy migają przez szparki w płótnie
Nie zrzuci go nigdy z głowy
Falą śmiechu je wciągnąć pod biel, przykuć zimna ręką, tak chciałaby
Ale to ciepłe dłonie, nie grad, co i tak ją omija, to dłonie chce słyszeć co ranka
Życie nie tylko własne za zasłoną
Szarość niżej upada, z nią upór
Podnosi siną dłoń zza słodkiej poświaty
Płótna służą wszak barwom, spajają na nich portrety
Przykryta nim więc z marmurową frenezją, podążą za szarym niewolnica okrycia
Znajcie mnie, znajcie mnie
Do każdego z odcieni, łzawym entuzjazmem
Spokojnie
Promienista szarość kamienieje
Szare oczy się gubią, walcząc ze spętanym sercem
Deszcz za zasłonką wymiera, spadać więc można spokojnie
Zbijają się razem i toną w milionach żyć sobie znanych i głębiej
Wtedy więc zdecydowała, empatią będzie ona i wszystko co znała
Oczy te szare napoiła morzem, jedynym piruetem
Tęczówki teraz tęczowe błękitem, mruknęły, wdzięcznie, mrugnęły
Płochliwie i wyschły uciekły
Ona nie uleci, nie ucieknie od morza
Kręci tylko białą falbanką,
Czy znasz mnie, czy znasz mnie?
Czysty marmur otula ból ozięble, już dobrze
Znajcie
Ściska ciepłe płótno, dobre, złe, ciepło odwzajemnia
Znajcie mnie!
Na bieli zimnym piedestaleKwiaty wdeptane w ziemię
To nie był sen, nie była iluzja, w bańce mydlanej, nie było to życie, toporne istnienie. Stan nieważkości mnie wyrwał z pościeli, nie bacząc na te mięsiste jęki. Przeleciały mi przed oczyma pióra, cała gęś, a może tylko kos marzyciel, w każdym razie brązowe pióra, które mogły też i noc całą czerni snuć plany. Widziałam, jak sroka z białawą tasiemką ugania się za fiołkową, kształtną gołębicą.
Teraz stoję na arenie wydeptanych kwiatów, z moimi zagłodzonymi jak małe wilczęta podeszwami u stóp, które to wyciągają palce, pięty do mniszków grzywiastych błagając o uleczenie ich w tej niedoli sprzyjającym tutaj kaczym puchem.
Nie widzę żadnej fontanny, a uszy moje smaga i penetruje psalm silników, silników ciągnących pociągi. Nie wiem, czy to pociągi. Nie poznałabym mojej metropolii zamieszkiwanej w dzieciństwie, nie poznam kiedyś mojego rodzinnego osiedla. Bo to nie szare tablice ogłoszeń mnie nauczyły czytać spod zeskrobanych kartek. To jak długi wałek, uformowana spiralka giętkiej truskawkowej lukrecji. Walczy o nią mój język, dobierz mi się, piękny świecie do przełyku. Dobry świecie sprawdź, co drzemie, pod moimi zeskrobanymi skórkami. Walczy mięsień ze szparek w mych ustach, walczą o słodycz mięśnie w mej głowie.
No już, złóż ręce do nabożeństwa! Zajączkowe futerka napierają mi tu na rękawy, myślałam, że były z jelonka, a jednak musiały udawać, nie odgarniając nigdy z ich mordek zasp śniegowych nie mogłam zaskarbić sobie zaufania tych czarnych szklanych kulek, w których są zaklęte ich oczy.
Króliczki, aksamitne króliczki, króliczki o łapkach jedwabnych, dajcie się, proszę pogłaskać! Spójrzcie, odleciał mi gdzieś mój Aniołek, Aniołek szczęścia, Aniele, wyrwij mi proszę garść maków, tych zasadzonych zupełnie na opak, co dyszą nietknięte pod ziemią, złap proszę małą Persefonę, chcę żywej demonstracji! Jak mogę umrzeć, niech ktoś mi pomoże!
Na tym pustym polu, oddanym chmurom, oddanym roztopom i sercom powyrzucanym, sercom powstrzymywanym, widzę, jak rusza się, rusza drgawkami, lustrzana istota, gładka jak tafla, skremowana sumiennie w jakieś nadto wystrojone prześcieradła. A więc i ją zwabić musiał tu żar księżyca. Tak bardzo mnie teraz ciekawi, jak przeżywa nocną idyllę ta zadziwiająca syrena wrośnięta tu w ziemię. Obraca się, obraca. Z moich uszu opada cała maszyneria tortur. Dobiegły mnie szmery, szumy, to małe okrzyki bezmyślnej radości, słyszę, jak łyka to zagęszczone spóźnioną wonią lata powietrze, a może mgła ją samą połyka. Słyszę jak prześlizguje się to jej ciało, obmywane bezwolnie. Jak rozpaczliwie powiewa to prześcieradło, zasłona, jej nowo wydany welon. Czy ona się godzi? Jak ona może godzić się?
Ulewa mnie rozpogodziła. Czemu miałaby chcieć mnie oszukać, sceneria, czerń, biel, te ślady na trawie? Wykupić sobie dróżkę do duszy mojej, rozkuć z łańcuchów, pościelić płatkami róży, ale to nie jest możliwe, bo ja tak mocno już zaufałam, ufam deszczom, choć ten jest gorzki, a może właśnie z braku słodyczy, przesiąknął moją skórę tak miękko, wylewa się ze mnie, otacza, rozbrajam i bronię, rozstrojoną orkiestrę kołyszę w ramionach. Nade mną, to chyba śmierć przyszła piechotą. Jedna kropla z drugą, wysokie, razem tworzą serce, a coraz bliżej są mnie, coraz więcej zbitek napotkają. Serce do serca, cała szklista bombonierka, a w moją głowę uderza dopiero fala. Klęknęłam, czy to ona sprawiła, ale ja uklękłam. Nie wiem, o co chodzi z tym światem. Wczoraj łaknęłam poznać całą rodzinę odcieni każdego koloru, który bym napotkała. Dziś dość mam wrażeń i wszelkie apelacje o pokój i powrót do znajomej sypialni przeplatam jak sprasowane pasma zdrowszymi w warkoczu banalnymi frazesami. To takie frustrujące, boję się, że tak ludzie powiedzą: to dzieło jej marzenia, to bezsens i paplanina przeplatana morałem-banałem! Zauważcie proszę, mam policzki nie tylko różane, tam ściga się rosa.
Wyjrzyjmy jeszcze przeze mnie na zewnątrz. Kropi, kosi nienagannie miękkie fryzury, tak żniwo zbiera deszcz na całej płaszczyźnie. Męczą mnie jeszcze brzęki, ale cóż, że brzęczą, to brzęki natury kojące. Lgną do mnie ważki, muchy, pszczoły. Po drugiej stronie nikt tak nie skleja swojego z moim momentem. Może to i dobrze, bo przecież potem nie jest łatwo odkleić się, a trzeba by chodzić dalej z posmakiem pozostałym nie tylko w ustach. Ale nie jest dobrze być samotnym. Samotność większość osób sprowadza do konieczności obrony, lśniące naramienniki i inne elementy możliwej zbroi zduszają niemal wszystko, co nie stoi jedynie napompowane próżnością.
Po tamtej stronie znają moje żarliwe fanatyzmy pełne Anioła i aniołów. Ja już po tamtej stronie się urodziłam, raz, mówią, że to wystarczy. Ja jestem znana z dnia śniegu pełnego, gdy to się wszyscy wokoło zebrali. Na lekcji — ja, w wełnianej kamizelce, tak jak i wszyscy, udaję, że granatowa kamizelka to jedyne, co nie przepuszcza spojrzeń. Siostra mówi: złóżmy teraz ręce. Złóżmy ręce do nabożeństwa, bo ta krnąbrna, ta głupia dziewczyna, która tylko czekała, aby wybuchnąć prosto w wasze twarze jest tutaj dzisiaj z nami. Jak teraz będzie? Jak ja mam mówić? Użyją słów moich przeciwko mnie. Jesteś szczęśliwa, oh, ale szczęśliwa jesteś, bo nie pamiętasz, a my mamy władzę, to my darujemy ci chwile szczęśliwe, my, my, my, bo z dala trzymamy końce mrożących sopli, grudniowych sopli ostatnich świąt. Każda moja łza brana będzie za inną, za cudzoziemkę w tym polu komfortu, gdzie połączone dusze mogą pocieszać się, rozśmieszać nawzajem, jestem oczywistą rozbitą ścianą, w każdym pokoju, jestem skruszonym cementem. Jestem brudna niezapomnianym grzechem, urodzonym ze śmierci i czy tego nie chciałam? Prosiłam, mówiłam, to lepiej niż tak się męczyć i tylko mrugać powiekami, modliłam się i co mi teraz do tego? Nie przyjmie mnie nikt do chrztu ponownego, ta woda spłynie po zaropiałym złożeczeństwie, wiem, bo szorowałam się mydłem i końcówką prysznica, aż ta przewróciła którąś dziesiątką oczek, w przerwie między uwalnianymi długimi kordonkami wrzącej wody, powiedziała: dramatyzujesz, zgasła. Szczęśliwi są ci, którzy mogą wyjechać, w innym kraju stać się ciekawostką, w sensie jednak jak najbardziej pozytywnym, szczęśliwi są ci, którzy mogą się ukryć, spryskać kafelki różową farbą i obserwować łazienkowy sufit, już zawsze w wannie, mówić: mam całe życie, aby tylko się obmyć. Widziałam Anioła, Anioła, przepraszam, ja widziałam Anioła. Niech i ktoś wdepcze mnie w kwiaty.
A ona wiruje nadal. A może po prostu stoi, może sparaliżowana i wbita w ziemię, a kropelki, poszczególne morskie fale kręcą tym jej welonem w akcie wydania jej, komu? Może to jest kolejna panna Hadesa, może nie powinnam profanować tego wydarzenia tak podniosłego, nie powinnam niczego…
Złapała mnie za nadgarstek. Kropelki leniwie spływają, topnieją w kołysankę dla tych pozostałych jeszcze w obłokach. Śpijcie, śpijcie, jeszcze nie wasz czas, na ziemi stanie się wam krzywda, a krzywda zdążyła przerwać ulewę. Teraz jedna, jak ślimak, zostawia po sobie śluzowy tor na moim nosie, ah, on taki… Wykoleiła się. A Ona? Jestem pewna, że mamy takie same nosy. Mówi mi to jej tłumiony wdech, ale słyszę, Ona zawsze próbuje wycisnąć z siebie więcej powietrza, niż wzięła sama, Ona taka… Dlaczego Ona jest taka zawzięta? Coś daje od siebie, jej płuca, wyschnięte, z jej ust biały cukier puder. Oddaje i mówi: taki dla mnie byłeś dobry, świecie, pozwól, że ci pokażę! Nie. Zabierz to, zabierzcie to, zabierz tą ochydną, obślizgłą cząstkę, tą grudkę w moim przełyku! Ja widzę ją, czy ona wie? Ona mnie nie zna. Nic mnie tu nie zna. Za tą woalką, płócienną chustą, tam jest drugi świat.
Ona — biała, to porcelana — złapała mnie za nadgarstek. Dlaczego, więc Ona mnie widzi? Jednak mnie nie zna, to tunel. To ścieżka, prowadzi do złotych, bram Świata Drugiego. Dawniej zmarszczki zwykł mi rysować na czole obraz złota, różu, kokardek we włosach. Im bardziej dziewczęce, tym żałośniejsze.
Skończy się szarość, to będzie piękny, błękitny ptak, narodzi się w świecie, on będzie wolny. Błękitny ptak wykluje się ze złotego jaja. Błękitny ptak poszybuje kiedyś ponad oceanem.Lustro, czyli ja we mnie (+ty)
Stopień i kolejny, zaraz po nim następny. Szklanka między palcami, jakaś przedwcześnie letnia piosenka między ustami.
Kap kap kapuciekajmy!
Bose stopy niosą mnie w górę, tańczą między tymi sześcioma kropelkami wody, które tak ruszyły ze szklanego basenu, szukając wolności w nowym życiu pary wodnej.
To sukces! Ale!
Już mam lżejsze naczynko zabrać ze sobą pod kołdrę, przekonując wiatr północny, że dawno zasnęłam, gdy zauważam je! Czy moje niekończące się schody, wiecznie pod górę miały wzbudzić we mnie jakiekolwiek wątpliwości, a może to wiatr mnie przechytrzył i szumi teraz złośliwie nad moją śpiącą głową!
Wiatr, wiatr jest porywczy, brakuje mu subtelności, uczucia, którego nie mógłby posłać w parę oczu zakutych w marmurze. Para oczu patrzy się na mnie teraz jak, mówiąc pośpiesznie, jak zwykłe szczenię w schronisku patrzy się na mijające dżinsy, conversy, sukienki, torebeczki na łańcuszkach. Te wszystkie niezwykłości często nie dokarmiają raz wzbudzonej nadziei, ja jednak lubię myśleć, że wcale taka nie jestem.
Bezkształtna twarz
Zagubione spojrzenie
Przytuliły czarne jak noc
Nocne frustracje
Źrenice szeroko otwarte, łapią ostatni oddech
stoję z boku zaciekawiona, czy pozwolisz mu być tym ostatnim?
Oddech?
Bo co może robić tutaj ona, właśnie taka jak w środku, dziewczyna z którą cały wieczór podzieliłam na pół. To widocznie przełamało co było trzeba i wystarczyło aby w głowie oprawiony zawisł Twój obraz. Nie zostawiłabym go tu w przedpokoju, dla całego świata do przeżucia bezmyślnie.
W głowie! Tam wracaj.
Patrzę się gniewnie, a Ona, też w moją stronę zerka strapiona, jakby coś raz na zawsze miało się z niej wylać, jakby chciała uciekać, to siebie ratować, jak gdyby to coś nakazało mi:
Ne tak Ciebie chcę pamiętać, śpiąc, może nie, czy byłoby to za dużo gdybyś tylko…
I jak gdyby kąciki moich ust popchnęło wtedy aż do gwiazd.
Ale prosto przede mną, i Ty się uśmiechałaś.Tylko nieprzytomni tańczą
Poczułam na nadgarstku
Bransoletkę z klejnotami, gotowymi odłamać się, poturlać i zniknąć pod ziemią
Rubinowe
Kajdankę silną niedbale
Uśmiecham prosząc o założenie jej sobie
Naraz na dwie ręce
Dobrze, proszę pani, teraz
Kreślę palcem wokół przegubu
Owijając grubą nić
W ustach mam sól
Pragnienie białej soli
Odcinam krew od tej, którą świat rozlewa
Mijając czarne kruki
Nigdy krokiem nie spłoszone
Tak mija mi droga do szkołyZ dala od cmentarza
Chłodny dzień stępia się
Brakiem melancholii
Zgubiony jak iskra na torach
Próbuję wejrzeć go w niebie
Pomiędzy głowami flegmatycznych kominów gigantów
Chcę znaleźć Anioła
W moich włosach zbyt prostych
Zbyt prędkim sercu zwykłym rozstrajać
Nawet i stetoskopy
Stetoskopy są już bezpieczne
Skremowane w kartonie w odrażającym sterylu
Na malinowo różowych ustach
Chcę usłyszeć karesową melodię
Z uczuciem z szelestem kojącego gestu
Od pewnych chmur oddalających się bardziej
W moich oczach czystych
Oczach tylko rzeźbionych z łez Anioła
Gwiżdżą oddechy ospałych niedoszłych pasażerów
Obija się o kominy śmiertelny chrobot pociągówTeraz wiem dużo już więcej — TheArtDelight
Czy jak ludzie nie znają angielskiego, to do środka, do sklepu ma ich przyciągnąć to do rozszyfrowania?
Jeden człowiek jęczał przed mokotowską agencją reklamową, a mówili mu często, jako że stary jest to i pewnie doświadczony, jest SztukiRozkoszą.
Nic
Nie ma tu nic i wtedy przyszła Ona
Paleta kolorów większa niż między dniami
Między nami szyba
Pędzle testuję sobie na policzkach
Zielona dioda nad głową miga, miga, jest Ona
Zgrzytając radio przetarte piaskiem
Radio szemrze coś tam, coś tam, że grawitacja,
grupa Pod Prąd występuje jeszcze naprzeciw grawitacji:
byłeś moją grawitacją
jakikolwiek kłopot, zawsze my naprzeciw światu
ja byłam księżycem
ty byłeś słońcem
zdaje się, nie błyszczę już, teraz, gdy ciebie nie ma
Chyba nienawidzę radia
Palce jak zszyte uderzają w szybę
To deszcz, nie muszę słyszeć deszczu
Nie muszę poświęcać mu chwili spojrzenia
Rytmicznie
Pro-szę-na-praw-dę-cie-szę-się-że-cię tu-wi-dzę
Spraw komuś przyjemność, kto wie
Po deszczu wychodzi słońce
Wiesz, że tak lubisz słońce
Balansuje, tak jakby stała na palcach
Przez szybę widzę jej oddech i niezdarne ruch
I nawet Jej oddech na szybie się uśmiecha
A co to takiego?
Farba. Czasem maluję, zaczyna się szkoła i tak się wybrałam, chociaż mam daleko od domu.
Ah, tak.
Coraz trudniej się patrzy na wielkie oczy za mgłą
Za szybą
Nie widzę, nierozumiem
Spóźniony pop, pęka jak guma balonowa
Leci, za głośny
Ucieka za cicho
No tak
No tak. Ja bardzo lubię malować… Kiedy byłam mała, patrzyłam, jak na starówce pokaz tańca dawały panie w takich błyszczących kostiumach. No i spytałam się mamy, mamo, jak te wróżki mogą być takie duże, większe nawet niż ja?! Mama powiedziała, że takie być muszą, żeby wszyscy dostrzegli jak ślicznie tańczą. wróżki są dobre, a więc powinny zadbać także o krótkowidzów, tak powiedziała, ale tak… Tak właśnie jest, takie są wróżki, prawda? Gdy wróciłyśmy do domu, mama musiała jechać na dyżur, ale całe szczęście z pracy wrócił już tata! Tata chociaż wrócił, to i wtedy pracował, na swoim komputerze… Właściwie to był laptop, taki zupełnie malutki! Powiedział, żebym się czymś zajęła, czasem rysowałam i teraz więc wzięłam kartkę i kredki. Świecowe, takie akurat miałam i… No, takie ołówkowe są przecież dużo lepsze! Nie musisz potem zrywać tamtego papierka… Narysowałam panie, panie wróżki! Pokazałam tacie: “ah, to panie tancerki z ulicy.” Panie wróżki! “Kochanie, wróżki?” Spojrzał się na mnie, tak, z politowaniem! Dlaczego nie wróżki? A co to kogo obchodzi?! Zobaczyłam je, chwilę potem musiałam zrobić krok w tył. co ja widziałam? Latający wokoło magiczny pył, wonne bukiety, piruety w tiulowych, brokatowych spódniczkach. Nie mogło być to nic innego, jak tylko wróżki. mogę tych wróżek nigdy już nie zobaczyć, ale skoro tak przeniosłam je z pamięci na kartkę, to bez wątpienia właśnie tak było i nikt nie wmówi mi, że tamten dzień to codzienna historia, bez magii i wróżek!
Wróżki? Oh, to brzmi niesamowicie! Nie powinnaś przejmować się tym, co inni… A pokażesz mi kiedyś ten rysunek?
Właściwie nie wiem, czy go znajdę… To było dawno, ale poszukam…
Nie, nie!
Postaram się!
Nie, naprawdę, nie kłopocz się, poważnie!
Zza deszczu przyleciał bocian, szkoda, że nie mewa
Macha skrzydłami, szyba
Szyba odbija
Nienienienienienienienienienienienienienie
Ostre wpadają na jej zaczerwienioną twarz
To musi boleć
Porcelanę nietrudno uszkodzić
Rysy? Nie widać
Ale ktoś zręcznie wymalował rzeczy jeszcze piękniejsze
Wejdź… Może wejdziesz do środka?
Ona już mnie nie słyszy
Macham więc na pożegnanie
Nie smuć się, proszęRano w kuchni gra zawsze radio
Wierzę, że siwy już najpewniej pan w tym radiu jest kochany, bardzo, także ja wolałabym mu przy potencjalnym spotkaniem dać raczej uśmiech, nie papierki do urny.
Dumny, ze srebrnej korony, sam lśni jeszcze jaśniej.
Jakie to są głupie i próżne czasy, to nowe pokolenie, miota się przeraźliwie, sypie ziemią w uważne twarze.
Jakby wszyscy chcieli frunąć, na wypadek, gdyby Bóg przymknął oczy, on czuje jak żarzy się błękitne słońce. Błękitne słońce jest spragnione ciepła. Młodzi ludzie, gdyby ktoś mógłby mu przynajmniej podszeptać tajemnicę waszych płuc!
Ci młodzi ludzie, przychodzi kolejna wiosna, a oni dalej są puści, rzucając się do strumienia! Mówią, że to ich dom. Ale zdradza ich sam płytki fakt, że nie ma w nich schronu dla tego samego strumyka oskrzeli. Sakiewek wodnych cherubinków.
A oni pływają, łykają, szlifują przekrwiony organ na monetę. To we mnie jest woda, tak krzyczą, woda, która topi skrzela. Gdzieś w mule spać może skarb, mieni się kolorami jak łuski w słońcu.
A kiedy tak biją, płetwami, dzień w dzień, niczego nie są świadomi, bo ciągle wpatrują się w górę, po bokach ciężko stoją ściany, większe, niż oni mogą być kiedykolwiek. Tak oto znalazłeś dom, do łoża, do trumny, aż ziemia cię tam zasklepi.
Odbiornik, pan szumi, szumi na umyśle. Pan nie rozumie, że my, dzieci spod znaku ryb tylko ośmielamy się prosić w chmurach o jak najdłuższą drogę powrotną. Nad tymi dachami, kolażem cichych żyć, aż jedno z nich urośnie, zbliżając się do nas. To ja, to jest moje! Cieszylibyśmy się. To dom, do snu, do śmierci, ale to nie ważne, bo płyniemy pod prąd.
Kiedyś, dotrwajmy jeszcze Wodników, ich nowych pałaców.Mam na imię Mar
W gimnazjum, na pierwszej lekcji pani kazała się nam przedstawić. Nie imięnazwiskoodważniegłupawyuśmiech. Taki tam… Mały życiorys dotychczasowy, a właściwie to nie, pomińcie wszystko prócz pasji i zainteresowań, można oczywiście pochwalić się różnymi osiągnięciami, a im dalej zabrnęliście już w pasji pełne ścieżki życia, tym zdecydowanie i absolutnie lepiej, świetnie się też to składa, bo na paru przedmiotach będziecie mieli przynajmniej raz za zadanie napisanie własnego CV…
Myślę, że moim etapem powiatowym w konkursie z matematyki nie zapunktuję u żadnych potencjalnych Przyjaźniodawców-zarazem-biorców-wszystko-w-stosownych-proporcjach.
Najgorzej łamie mnie w sercu
Kiedy uśmiech się łamie, taki
Który nigdy nie wiedział, że to świat jest złamany
Rysunki dziecinne, zielone smoki,
Misie z futerkiem słodszym niż miód
Biegnę codziennie, zostawiam w śniegu
Piasku, na samochodach
Szczęśliwe dni dobrych twarzyczki
Mając nadzieję, że zdąrzą kogoś przekonać
Bardziej niż ja siebie jestem w stanie
Nie bardzo mnie słychać
Jak słychać to nikt nie płacze,
Nie milknie, rzadko się śmieje
Najbardziej tylko czasami, gdy proszę
Zostawcie mnie samą ze słońcem,
A że mieszkam w szarym mieście
Sama się tylko szarzeję albo się topię
W szarym mieście kwiaty
Rosną tylko dla tych, którzy już ich nie czują
Mogę zbudować swą pasję z tragedii
Niech ludzie łkają z uznaniemPlastyka i alegoria
Czasem malowałam, ale nie wychodziło mi
Tak jak bazgranie o różnych małostkowych Dumnych tragediach
A kim była ona?
Nie ma jej tu na płótnie
Gdzie jest?
Jestem tu w ciszy
Cisza jest we mnie, na zewnątrz szum
Więc jak wygląda się zza zasłonki?
Blado ja płótno
Dwie krople rzucone z rozmachem
Rozwodnione strużki seledynu gonią siebie nawzajem
Ah, miałaś przecież nie płakać!
Masz duże oczy, mogłyby zalać cmentarze
Te oczy nie chcą w lustro, oczy ciągnie w głąb piersi
Piersi żyjącej, przyjaznej jak ręce
Ręce młodziutkie, sięgają kosmosów
Ręce chcą poczuć, co oczy widzą
Zazdrosne
Oczy… Szukają… Czego nie ma!
Ale być może
Usta ledwo widoczne, usta to tęcza
Kolorowa, wygięta w dół
Nos chce się skurczyć, zadrzeć, popatrzeć
Nie wie jaki jest mały, bezradny
Twarz małej dziewczynki, to płótno
Cieszy się więc, wita w spokoju,
Ze swoim wyczekiwanym aniołem stróżem
Nie mam już kartek, zdrętwiałe ręce
Ona jest uśmiechnięta
Błękit tli się uparcie
Wszyscy już wyszli, ja malowałam
Wahadło we mnie się zatrzymało
Otulam ją więc w suknie anielskie
Odgarniam ciemny kosmyk na lewo
Bo znam cię
Oprawiona raz drugi, zasypia ze mną
I wstaje zanim ja wstaję
A noce są ciche
Chciałabym zdać tutaj teraz,
Że objęłam jej lekkie gipsowe ramiona
Uniosłam nas w górę, do niej do domu
Nad morze
Moje skrzydła czymś będą, na razie
Pędzel wyszlochał galony wody,
Wystają tylko jej oczy i nos
Wróciłaś
Przepraszam Ją spojrzeniem odlanym jak w gipsieMiasto z Bożej Łaski
Czy wspomniałam, mieszkam w Szarym Mieście, domu strzeże mi wiatr/
Ściany są tu ładne, ale pięknych rabatek nie sadzi żadna ze ślicznych pań.
Nie ma wieżowców, gdzie na dachach amant przepięknej pani błagał by jej opadające ramiączko z Satyny o dar życia jej miłości.
Spacerując zawsze można błagać
Żeby nie widzieć już więcej osiedla i lasu
Żeby przyjechał tu jarmark, skarby pirackie za grosze
Stare świeczniki gubiące brokat, perfumy de la fantaisie France, można przeklinać sklepik Osiedlowy, że milka jest tu dwa razy droższa niż dwa kilometry dalej.
Zedrzyj gardło jak papier, bo nie ma tu nikogo, a ktokolwiek jest nie powie nic nim nie znajdzie kolejnej dziurawej pary uszu.
Ale może jednak nie bądź za głośno, pomyśli ktoś, że źle ci na zimnym wietrze, a w wietrze przecież tyle tlenu, tyle życia!
Kiedy stoi się na ulicy, zupełnie na środku, pasy między stopami, wyglądasz, czekasz na pisk opon. samochód nie nadjeżdża. z czasem coraz słabsze podmuchy wloką ci się przez palce. serce się rozleniwia, do torów daleko, do iskierek na torach, a położyć się z zamkniętymi oczami tu na zimnym asfalcie też byłoby jakieś nadto desperackie.
Miasto z Bożej Łaski ma od stopniałego kiedyś śniegu jedną pociechę, między ciemnością a zszarzeniem absolutnym. w nocy szepczą, że to sprawa Anioła, że to ona na górze kręci się w słodkich sukienkach, przykrywa chmury. że wypełnia się jej kolekcja motyli, każdy po kolei ożywa i leci okryć nas magią rozbrajających odcieni najcieplejszej gwiazdy.
Jest tutaj mostek przeżarty zachłanną rdzą i rzeczka, może nawet rzeka, patrząc z jednego na drugie, myśli się, czy jakby zeskoczyć i płynąć, płynąć, płynąć, pod prąd, głową w dół, czy można by było wypłynąć w zupełnie innej rzeczywistości, wybiec z pomiędzy fal w samym tylko koronkowym staniku zagrzebać się w chłodny piasek. sprezentować sobie ogon syrenki, taki, który jest silny, nawdychać się fantazyjnie białym nieskazitelnie ozdobionym płotkiem, ozdobionym kotwiczkami, których jeszcze przez połowę życia będzie trzymać się farba.
A na przeciwko stoi kościół. wcale nie tak blisko, ale to jakoś bezczelnie łapać sentymenty do gorących plaż, gdy tam tylu klęczy, hiperobecnych w momencie. kiedy byłam młodsza, w hiperskupieniu śledziłam wężyki tramwajów przemierzających dzielnie żylastą korę jesionów całej parafii.
na ulicach spotkać można w ogromnym szczęściu kobietę. kobieta dla wszystkich, kobieta tego miasta, zawsze oczekująca, zawsze właśnie ciebie! kocha ją wielu, niektórzy „na zawsze”, inni w kłopocie. czasem komuś przyjdzie do głowy odpłacić się, kupują więc kwiaty, znicze, padają na kolana spoglądając wysoko, w otwarte na kamiennym pilarze ramiona Matki Boskiej. pomimo wszystkich wątpliwych szarości pewne jest w moich oczach, że ta pani gipsowa ma coś wspólnego z Aniołem, widocznie zostawiając te pola beznadziei w domniemanych dobrych rękach wyciągnęła własne do innego słońca.Białe morze
Usiadłyśmy razem
Smakując słodko-gorzkie mętne powietrze
Ukręcone z tych przepłoszonych
Z jasnych umysłów
Trzymałam wypłowiałe ręce
Jakby gołąbki w złotej klatce
Zamglone usta chciały zaśpiewać
Plecy sztywniały od drewna
Mówił do mnie księżyc więc
Ponad wszystko żarliwie
Wznieciłam w sobie słońce
Opowiedziała o barwach
O liliowych policzkach
Popielatych grafitach bez porcji humoru
Wypracowanych podłogach z kamienia
O lśniących melodiach w których toniesz
Ale nigdy nie słyszysz
Po co to
O tlącym się nagle promyczku
Pulsującym żądzą wydając nowe życie
Kwitnie piękniejąc niewypowiedzianie
Aż czujesz w sobie tyle kwiecia
Ukontentowany śledzisz ścieżki
Wyryte cierniami na skórze
Spijasz krew jak życiodajne wino z twoich modlitw
O morzu
Roztrzaskującym się na bryzę
Aby być połączonym by znowu
Wypaść z impetem na piasek
Jak to powabnie
Ciągnęło mnie do morza
Powietrze sprawione z umysłów
Znużonych krzykami świątecznej nocy
Wdraża się we mnie leniwie
Kręci rozochocone piruety
Na lewo przez płuca i dalej
Nadto wesołe
Nie ma we mnie uncji krwi
I przez chwilę przysięgam
Krócej niż światło pytać krople może
O asystę w narodzinach barw
Moment gdy styka się z ziemią
Różowy wymarszczony lotem płatek
To ja jestem morzem
Część za częścią upadam
Agonia wylewa szepty z moich ust i
Upadam
Upadam
Kradnę dech z piersi
Przyciągam bladolicą piękność
Nie wie jeszcze co Ją może za mną zgubą
Uszczęśliwić
Szumi śmiech zza słonej bryzy
Delikatny moment
Podsycał go wiatr i karmi fale wytrwaniem
Z twarzy skruszył mi się marmur
Oparłam dłonie na wycieńczonych w cień Ramionach
Nawet zakryte się męczą
Czasem wzlatują gwałtownie
Jak fale
Czasami nie
Wyblakła piękność podryfowała
Zbyt idyllicznie w moje objęcia
Próbowałam Ją trzymać jak
Mogłam być ja przez Anioła trzymana
Pożegnać się bardziej świadomie
Skurczyłam się w sobie od jej dotyku
Nie chciałam zupełnie wtapiać się w rozkosz
Szumiało w głowie szukałam Jej oczu
Szumiało nim odnalazła szarawe
Skręciła się w tył i śmiejąc do nieba
Upadła
Do morza jak to powabnie
Z dłońmi na moich ramionachPierwszy przypływ; rok nowy perłowy
Dryfuję
Na brudnej wersalce, nade mną bawią się konstelacje
Krzyczą, ściskają się, naśmiewają z finezyjnych buteleczek
Wpierw stopy, rozmięka głowa, starzeją się w truskawkowym szampanie
Głośne jak neony bez baterii
Brnę
W brudny piach, zacinam wrzaskiem mew głodnych jeszcze do słońca
W mule śpi dłoń, na zemdlonym ciele wzdycham do bluszczu kościstych ramion
Powiedz, nie ma nikogo równie…
Nie wiem, co pompuje skrzystą próżnię w Twoją pustkę,
Ani jak te kruche plecy uderzają w ścianę
Bloki i stare kościoły, loty dalekie nad plażą
Skręcają się, eksplodują u góry, mnożą w wytwornych kryształach żyrandola
Nie wiem, czy robię dobrze kładąc przed sobą mój welon
Nie powinnam odradzać się pośród głów Sączonych różowym alkoholem, alkoholem, czymś innym ze snów
Fale skaczą, głowa pięty
Żyrandol mógłby runąć i wbić się w ziemię do piasku
Dziękuję, że jesteś tu ze mną
Pisk odbijany od wielkich kryształów przebija się przez większe głośniki
Smakujesz ocean, a ja kopię w wodę
Malujesz na mnie aż słowem swoje zadurzenie,
Ale przynajmniej mam Cię przy dłoni
Na brudnej, dziurawej wersalce
Wyrzucona przez miasto małej dużej wiary i wyrzucona z miasta nad brzegiem
Bo nie wierzę, że uszczęśliwie siebie
Tym miastem, bo smucisz się, mając toń beztroskiego życia za oknem
Radują się istotki, małe i skrzydlate
Przekazując z rąk do rączek płomienne morzem miłości w buteleczkach
Fale skaczą, uda język
W buteleczkach kręconych tworzonych w szkle landrynkowym
Ostro jednak słodkim
Obmywa nas zawsze ocean
Droczy się, zlizuje gorące krople
Uderza dym z kremu, wanilii, słodyczy
Uderzają obiecane jęki
Muzyka i skóra na skórze
Kamienie śpiące na piasku, wypchnięte z miłosnej libacji
Nieraz ostatni nie widzę spod wody, ciągnie mnie zaraz w głębiny
Nie zniknę, chwytam pospiesznie za ciało, żarzące się, wyciągnięte nadzieją
Rwie się zasłonka, brwi cienkie, coś kaszle spazmami zza długich rzęs
Grzęznę po raz ostatni, zrywam się do marzenia
Z dołu kocha mnie druga połowa twarzyczki tak skrzętnie skrywanej
Mieniąc się kolorami upadam, upadam na Ciebie
Dobrze, więc znam Cię
Potem, nieboskłon płonie
Czy możliwym by było,
Że spoglądałaś odkryta do góry, na ognie te same
Te same co ja, tak samo jak księżycRóż atłasu
Patrzę na suknię zwieszoną przede mną. Jest świt, rozpalony, chłodny świt w muszli małżowej. To nowy rok, to tylko wielka bryła lodowa, która topi się i zamarza i topi się i zamarza i przydarzyło się odrodzenie. Wiem, że nie jestem u siebie, dryfuję na tym pierzastym materacu, dryfuję przez butelki z gloniastego szkła, szkła liliowego, akacjowego, w każdej butelce wątlutkie usypia zeszłoroczne morze. Ktoś kogoś kochał albo i nie. I tyle topielców i każdy ma oczy perełki wyjęte, nie dotarły jeszcze tu z poprzedniej ery. Salon, zasłona pachnie nieżyciem, a jednak widzę sukienkę przed sobą.
Suknia jest wcale nie szara. To biel godna nawet prawdziwych zaślubin, królewskich czy też mąk księżnej Diany. Obudziłam się w nowym roku, a po tej wielkiej pustce napowietrzonego oceanu krząta się tak jak pyłek Ona, ta którą ja wciągnęłam pod wodę i ona też mnie ostatniej nocy pod wodę wciągnęła. W Jej kroku szybują prędkie jaskółki, z jej śladów wyrasta trawa. Znajoma, jednak nie podeptana, walczy i karmi się kurzem. Wciąż wystrojone jesteśmy na druhny, przygładzam obojczyki rękami, a komu tu gratulować? Ceremonia morza i lądu. Uroczystość dwóch fal różnych zwrotów. Świętowanie dwóch oszlifowanych kamyków, które zderzyły się nanizane na jedną żyłkę. Nie zrozumiem tego w salonie i jego wielkich szafach z mahoniu, ich osiadłym jaśminowym dymem, nie zrozumiem tego w pustce, która dzieli nas wypełniona szklanymi stolikami do kawy, różami pachnącym imbrykiem. A jednak coś się tego dnia zaczęło, właśnie tak, jak nowy świat rozpoczyna każdy bąbelek co ulatuje z szampana, każdy bąbelek z piany zamalowanej koralowcem.
Dzień dobry, durmiste bien?
Przekładając palce przez włosy, to zamęt, wyginają się one mokre, kręcą i rozwijają. Łapię kątem, szklistym okiem huśtawkę z plecionki warkoczy. Wiązka ani trochę biała, czarna, wiązka okrutnie szara. Musnęłam tak samo szklanym paznokciem hebanowy wodospad przede mną. Prześliczne fale. Wolałabym patrzeć prosto móc przez nie, prawdę powiedziawszy. Na wprost, zawsze spoglądać na wprost. Chciałam i z nich upleść warkocze, tak tylko zwyczajnie mówię do siebie, zadowolić się tym chyba jedynym, co potrafię zrobić przepisowo nienagannie. Jakbym trzymała formę, foremki, a w nie strumieniem lała się uroda, którą, to dziwne, ale się cieszę, uroda, którą w końcu mogę oglądać, ale Ona potrząsnęła raz, dwa, trzy razy głową, potem znów tyle, gniewnie. Zwróciła twarz w moją stronę, ponownie zwróciła mi siebie.
Mo — rze.
Oceany i fale.
Mo — r — z — e!
Posłała palec, ten, któremu zazwyczaj należą się pierścionki, w moim kierunku. Albo raczej niezupełnie sięgał on mnie i niezupełnie z Nią był złączony.
Co teraz będziemy robić, zamknięte w krysztale, zatrzaśnięte w różowej poświacie kwarcu?
Teraz, gdy widzę, wyraźnie widzę, patrząc przez to, cokolwiek nas dzieli, teraz gdy owinęłam własne przezroczyste ramiona w zerwany poniekąd tak dawno welon przydarzył się życiu jakiś upadek. Zgon, a wraz z nim wszystko od nowa.Baldachim od Michała Anioła
A może to fresk, a może Anioł, sufit opleciony spojrzeniem szarotki
Niedbale o róże ani madonny haftem tu na poszewki zwabione
Fale dwóch źródeł się przenikają
Po prawej stronie, po prawej — właściwej — mówili w Biblii mądrzy królowie
Po prawej stronie pulsują chęci zwinięte w nocną koszulę
Nurkuję udami, łydkami wyłówmy je spod pościeli — róże, dwieście gram prochu
Brama rozchyla wrota obwieszona serc wisiorkami
Ziemskie niebiosa — kołdrę — strąciłam, podwoiłam warstwę na ciele
Tej niby niegodnej żadnej z pór roku, bo cóż to ja mogę wiedzieć
Ona, ptasie mleczko, ja, una puta nińeta, obgryzłam z czekolady
Kleją mi się palce do prześcieradła
Wychodzę, wrócę, sucha, czysta, ułożona
Odkażona mgiełką do ciała
Róże, róże, róże, wyjść muszę, zanim wrośniemy w wilgotną glebę
wstałam, przy piersiach ściskam zasłonę — to śmieszne — zasłonę barwy szampana
Dlaczego się zakrywasz? — gra na ciężkim instrumencie, który to ciągle gładzę po ręce
Bezwstydny sam cherubinek z wysoka
A może to wszystko, a może marmur, a może i porcelana
Są ziarnem, są farbą Drugiej Krainy
Orkiestra grać już przestała, daj mi, ah, salę opuścić
Czemu się zakrywasz, kiedy tu nie ma nikogo
Zasłona klei się do nagości, gdzie się podziało jakiekolwiek ciało
To prawda, jestem bezwstydna, na dwubiegunowy
Kiedy opuściłam łoże, naga, zakryłam ciało przed BogiemMy ghost where did you go
Dystans, odchodzę po nitce
Na dystans różowo-włóczkowy
Na dystans włóczkowej smyczy
Trzymaj dysonans poznawczy
Dysonans poznawczy
Rujnuje mnie bezpieczeństwem
Uparcie się wtapiam w dwie panie
Dwie panie w niebieskich perukach
Powyginane ciała syntetyczne
Raz w jedno i płonie tęsknota
Gdy tak się adorują i afiszują
Że są pierwszymi kobietami na Wenus
Raz wylewają mi wodę na głowę
Ubierają na biało i karmią dziecię boże
Że syntetyczna miłość nie praktykuje przy ambonie
Poniekąd dorastałam do hostii przy ustachModlitwa
Deszcz z nieba
Deszcz białych piór
Smugi tysiąca kolorów
Brutalnie rozrywane
Przez samoloty odległych myśli
Garstki pełne garście czerpane
Świateł ziewających z góry
Patrzących z kałuż i śliskich chodników
Rzucone jak garść brokatu
Przekrzykujące szpetną krzywość obrazu
Łzawiące refleksy
Świecące zza chmur spojrzenie
Jeśli Anioł wygląda pobłażliwie
Pocieszcie mnie stokroć większym zachwytem że
Piszę dobrą, dobrą historięUciekam
Wiatr szemrze
Dlaczego nie dam się nieść?
Jak dwa błękitne drozdy za ścianą
Dlaczego i ja nie mogę tak wiać, mierzwić skórę ziemską
Uciekam, coś trzeszczy, to całe ciepło świata
Pocieszenia i palce czeszące włosy powoli
Pozwalają im się wymykać tylko od czasu do czasu
Same staczając się zgrane idealnie
Wodospadem w dół pleców
Sięgają daleko głębiej niż kolorowe latawce
Bezwładne w powietrzu
Uciekam, złapałam wiatr w płuca, słyszę więc w krokach
A co, jeśli tak nigdy nie wzlecisz?
Są drzewa
I mury
Obłoki nieustraszone
I nic nie pozwala jak ja obracać się tornadom
Obite kolana kwitnące poinsecją
Jak Boże Narodzenie!
Tną zimny ranek, powstaje światło!
Świecąca mgła fosforanem wibruje
Kwasami chloranem sodu potasusiarczkusiarczanupożera!
Czy to sapie pociąg?
Samochodem można by uciec
Lakierki przeciekają przez chmury
I smucą ludzi rozbijając się o resztki lodem nakrytych kałuży
Właściwie między bratkami ciężko doszukać się tragedii
Tragedii tu nie ma do posmakowania, do zasypania,
Tylko w szybie prześliczne odbicie
Za szybą jest cicho, bo gra muzyka
Oczy są wielkie, ale nie patrzą na drugą stronę
Może tylko czasem, jak na horyzont zawiany bryzą
Podszedł chłopiec w kapeluszu, ze wstążką
Z dłońmi, z jedną na szybie
Chłopiec Ogrodnik skinął i dłonie cmokają opuszki, przez szkło
Uczą się siebie na serca, na pamięć
Dłoń jego i obca zza szyby
I widać po drugiej stronie tak samo żyje słońce
I piruety skrzydlatych laleczek z krótką radością wielkiego życia
Bo nagle poinsecje wrosły wśród inne, tak żywe
Porozrzucane tam płatki,
Powyginane łodyżki
Witaj w Las Esperanzas!Las Esperanzas
„Mówili, że droga do Las Esperanzas usłana będzie słonecznikami. Ale właściwie, widziałem tylko chwasty. Przy autostradzie. Nabrzmiałe, ogromne, podłe, przeszklone, zamurowane, zabite. Jakby w niebie, jednak nie do końca, niektóre! Niektóre, oh moje soczewki porozciągane, przedziurawione, gwałtowne freony! Jeśli sprzyja pogoda niektóre wychodzą szeleszcząc po ulicach i uliczkach pomiętymi korzeniami.”
„Więc wystawiłam stopę, pod nią, pod piętnastoma centymetrami asfaltu mógł ktoś zawczasu brać w usta rozmaite lśniące miłości. Miłość do tlenu nadto stężonego, coś chciało wstać na słoneczko, nasz kierownik budowy Hans był tu pierwszy. Podeszłam na stację benzynową, do środka, tam męczący się za kasą… Znów Hans! Guma do żucia, po niemiecku, zmarznięty niemiecki, trzeszczący w kaflowym piecu. Troszkę chyba jest jeszcze daleko do tamtych rozpalonych, czerwonych wciąż prochów, zabijających atmosferę wesołością białych zębów. Tak właśnie jak zwykli robić to moi południowcy w Las Esperanzas, przeżuwam zmięte płatki heliosowych kwiatów. Oni jednak… To prawdziwie dobrzy ludzie, jak mi powiedziano! Powiedziano, że pracowici, odważni, silni… Że osobliwi i choć znają języki świata, mówią w sposób z niczym wokoło nie powiązany. Jedźmy, jedźmy, czas nam w drogę! Jedziemy więc, Notre Dame za oknem, a potem już tylko wybrzeża.”