Białoczarny - ebook
Białoczarny - ebook
„Ekstrawagancko komiczna wizja amerykańskiego ruchu kulturowego”. – Publishers Weekly
„Po zniesieniu niewolnictwa czarni Amerykanie zyskali niewiele wolności. Z naszych nóg spadły kajdany, ale nie poszły w zapomnienie; ciałem udajemy wolnych, ale nasze umysły wciąż są spętane łańcuchami. Powieść Paula Beatty’ego rozkuwa te duchowe kajdany, które nosi wielu z nas. Po lekturze jego odważnej, wręcz zuchwałej prozy spojrzymy na siebie inaczej, a gdy jego postaci zwyciężą w grze o wolność, nie pojadą do jakiegoś parku rozrywki na Florydzie”. – Walter Mosley
Poruszająca, sprawna satyra na kwestie rasowe, a także opowieść o dorastającym Gunnarze Kaufmanie, współczesnym Afroamerykaninie, który nie jest ani trochę typowy. Literacka i uliczna, osobista i wszechstronna, wielokulturowa i wielopokoleniowa, żywiołowa, wciągająca i aktualna epopeja.
Pewnego dnia Gunnar dobitnie i bezpardonowo oznajmia, że nie jest siódmym synem siódmego syna siódmego syna. Co prawda chciałby nim być, ale do tego statusu brakuje mu sześciu braci i trzech wujków, a los, nie dając mu ich, odarł go bezlitośnie z mitologicznego dziedzictwa. I tak właśnie, w sposób niezapomniany, zaczyna się wyboista droga, którą Gunnar wyprawia się w wiek męski.
„Beatty ciągnie cię za ucho w tę komiczną, szaloną jazdę bez trzymanki, tragicznie wykręcającą flaki. Jego synkopujący, dożylny lingwistyczny rytm zwodniczo podkreśla błyskotliwy cynizm i nieustanny nihilizm. Chichot i łzy już się nie wykluczają wzajemnie, gdy Beatty uzbrojony w pióro uwalnia czczą gadaninę z każdego samochwalczego ruchu, postaci, religii, instytucji czy sekty, od afrocentryzmu i białego politycznie poprawnego liberalizmu po akademików i sportowców”. – The San Francisco Review
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8110-755-6 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z jednej strony ten cały numer z mesjaszem to jakaś porażka. Z drugiej – zdołałem obsadzić odwieczny wakat na stanowisku afroamerykańskiego przywódcy. Zniecierpliwieni obywatele drugiego sortu nie muszą już umieszczać anonsów w niedzielnych ogłoszeniach drobnych.
Czarnego demagoga przyjmę od zaraz
Wymagane umiejętności niezbędne do poprowadzenia podzielonego, uciśnionego i wyobcowanego ludu do ziemi obiecanej oraz zdolności komunikacyjne. Uposażenie proporcjonalne do kompetencji. Doświadczenie niekonieczne.
Jako poeta, a zatem ekspert od smutnego przymusu, jestem nadzwyczaj kompetentny. Moja książka, Hydromelanina, sprzedała się w nakładzie stu dwudziestu sześciu milionów egzemplarzy. Słuchają mnie naukowcy, bezdomni i polityczni spiskowcy. Przywódca Czarnej Społeczności? Robota w sam raz dla mnie.
Nie miałem rozmowy kwalifikacyjnej. Dwadzieścia dwa miliony dotychczas niestowarzyszonych dusz powołały mnie do pełnoetatowej służby w roli złego czarownika i rodzica zastępczego członków porzuconego narodu. Karmię ich papką daremności, obnażam nieświadomość, że istnieje coś takiego jak czarna Ameryka, i beznadziejność wysiłków. W zamian dostaję fanatyczne ptasie posłuszeństwo. Dokądkolwiek się udam, długa kolejka czarnych gąsiątek podąża za plastikowym nakręcanym wieszczem, prowadzona sprężyną ku autodestrukcji. Przecinają informacyjną autostradę, za żadne skarby nie rozglądając się na boki. Gdyby jakiś potentat filmowy kupił prawa do ekranizacji mojego życia, w streszczeniu w „TV Guide” przeczytalibyśmy:
W walce o wolność młody poeta przekonuje czarnych Amerykanów, żeby porzucili nadzieję i zabili się w kulminacyjnym katastroficznym momencie. Kupa śmiechu i szalonej zabawy. Odrobina przemocy i wulgaryzmów.
Poszukując równości, czarni próbowali już wszystkiego. Błagaliśmy, buntowaliśmy się, dostarczaliśmy rozrywki, zawieraliśmy mieszane małżeństwa – i ciągle traktuje się nas jak gówno. Nic nie działa, po co więc znosić powolną śmierć z powodu toksycznego uzależnienia i amerykańskiej etyki pracy, gdy można wybrać natychmiastową gratyfikację samobójstwa? Chwalebnie opierając się instynktowi przetrwania, czarni – jak jakieś lemingi – napływają do Hillside w Kalifornii. Codziennie z nadzieją wpatrują się w niebo, w kalifornijskim smogu wyglądając metalicznej atomowej kropki, która będzie miarowo rosnąć, aż wybuchnie jakieś trzysta metrów nad naszymi naturalnymi i przetworzonymi głowami. To będzie Upadek Wyzwolenia. Diabli wezmą knajpy, miejsca w autobusach i specjalne toalety; nasze zbiorowe samobójstwo będzie ostatecznym sit-inem.
Wszyscy tu są, wszelkiej maści czarni Amerykanie, czyniący ostatnie przygotowania przed przenosinami do Elizjum jakieś pięćset lat po naszym przybyciu do tego czyśćca. Elegancki gość, który pracował w korporacyjnej kancelarii i wił się wśród waszych protekcjonalnych wysiłków, by wciągnąć go w small talk, zastanawia się, czy wyłączył kuchenkę, a potem wybucha śmiechem na ten cały absurd. Nieszkodliwy były demokratyczny burmistrz twojego miasta pisze mierny elegijny wiersz, ignorując ten cały absurd. Fajna młoda czarnulka, do której śliniłeś się na wuefie w ósmej klasie, przechadza się po ulicy, patrząc, kogo by tu jeszcze rzucić na kolana. Kobieta, która siedziała obok ciebie, ściskając torebkę, gdy czekałeś rano na autobus, a potem wbiła ci łokieć w splot słoneczny, walcząc o wolne miejsce, zamierza zadzwonić do szefa i do ostatniej chwili gadać pierdoły, a potem wystawić słuchawkę w stronę wybuchu i podsumować: „Jutro nie przyjdę do pracy. Zostanie ze mnie, kurwa, tylko węglowy pyłek. Koniec niewolnictwa, ty jebany krwiopijco”.
Zeszłotygodniowe wydanie „Time’a” nazywa mnie Hebanowym Szczurołapem z Hameln. W „U.S. News & World Report” byłem „prowodyrem etnicznego harakiri”. Historia dopisze moje imię do listy szalonych mesjaszów, którzy siedzą na piekielnej odprawie, gdzie diabeł sprawdza listę obecności: Jim Jones, David Koresh, ten koleś, który prowadził szarżę Lekkiej Brygady, Charles Manson, generał Westmoreland i ja. Te karty to moje wspomnienia, bitewne szczątki przerażonego dezertera w wiecznej wojnie o uprzejmość.2
Moje najdawniejsze wspomnienia płyną na fali ciepłej, pokrzepiającej ponadczasowości wiatru Santa Ana, niosąc mnie po obsadzonych palmami ulicach Santa Monica. Ja i biali chłopcy, Steven Pierce, Ryan Foggerty i David Schoenfeld wyznawaliśmy sobie tajemnice i dzieliliśmy się gumą balonową. Nasza przyjaźń kwitła dzięki temu, że mieszkaliśmy blisko siebie, mieliśmy łatwe do zapamiętania numery telefonów, a Ryan zawsze miał dość kasy, żeby wystarczyło dla wszystkich. Byliśmy przyjaciółmi, ale nie postrzegaliśmy siebie jako całości. Nie mieliśmy wrogów, nie rywalizowaliśmy od lat ze straszliwymi Piaskowymi Diabłami z Hermosa Beach ani z Rozpuszczonymi Bachorami Na Pohybel Bogaczom z Brentwood. Nasze konflikty ograniczały się do kłótni z siostrami i umykaniem przed Nadbrzeżnym Patrolem Santa Monica. Ja i moi współspiskowcy w plażowym terroryzmie znosiliśmy niezliczone upomnienia ze strony nadgorliwych funkcjonariuszy, zadowolonych, że przyłapali jednego z nas na jakimś figlu, który zawsze miał zapowiadać dożywocie w towarzystwie wyrzutków społecznych. „Młody człowieku, wyobraź sobie przyszłość za kratami”.
– Za co siedzisz, byku?
– Przybrałem krabami piaskowymi sałatkę ziemniaczaną tej otyłej rodziny krów morskich z Orange County.
– Z premedytacją?
– I to jaką! Cała banda wyciągała się w ciuchach sześć metrów od wody. Turyści. Spierdolili miejscową aurę.
– No, to jest spoko warte kilka lat. Żarcie o szóstej.
Gdy policja odprowadziła mnie do domu „o jeden raz za dużo”, mama kazała mi wstąpić do zuchów, drużyny numer 251, wciskając mnie w uspołeczniający kierat prowadzący ku grupowej inicjacji i uroczystym inauguracjom. Wyrzucono mnie po trzech zbiórkach, bo nie nauczyłem się tekstu ślubowania, ale to doświadczenie już we mnie zostało. To tak, jakby ktoś kazał wilczycy objaśnić znaczenie obozowych mundurków z odznakami w każdym możliwym miejscu, flag i przysiąg. Mój świat słonego powietrza zaczął się dzielić na coraz bardziej skomplikowane dychotomiczne relacje. Na szczęście wciąż pamiętam czas, gdy mój światopogląd nie sprowadzał się do „my kontra oni” ani „my kontra świat”, tylko do „ja i świat”.
Byłem popielatonogim czarnym plażowym obibokiem, na głowie nosiłem nieczesane trapezoidalne afro, a mieszkałem w dwukondygnacyjnym domu na rogu Szóstej i Bay. O poranku serfowałem do upadłego i obserwowałem mewy, które wisiały nad oceanem i wprawnie chwytały frytki, a po południu odpoczywałem, wylegując się na palisandrowym balkonie. Siedząc na krześle turystycznym ze skrzyżowanymi w kostkach pająkowatymi nogami, wertowałem najnowsze albumy Time-Life’u z rodzinnego księgozbioru podręcznego, kupione wysyłkowo na raty. Drapieżcy świata owadów, Wojna lotnicza nad Europą, Strzelaniny dawnego Zachodu. Uwielbiałem czytać o wojnach czerwonych mrówek z czarnymi, pojedynkach na wysokości czterech i pół tysiąca metrów i o jakimś kowboju, „który był taki nikczemny, że kiedyś zastrzelił człowieka za chrapanie”. Z taniego białego radia tranzystorowego, które dostałem od ojca na siódme urodziny, wśród trzasków i chrzęstów leciało sprawozdanie meczu bejsbolowego. Cienki głosik komentatora Dodgersów Chipa Parkera, zaśliniony od zachwytów nad Rustym Lanahanem, co to pomimo zarzutów o napaść na małżonkę ze swoją na maksa amerykańską facjatą nadal jest idolem młodzieży. Gdybym wciąż jeszcze przysięgał na głowę matki, przysiągłbym na głowę matki, że pomiędzy jednym rzutem a drugim słyszałem syk zachodzącego za moimi plecami słońca, które stygło, zanurzając się w Pacyfiku, by udać się na zasłużony odpoczynek. Lubiłem bawić się lśniącymi fotografiami Time-Life’u w gasnącym żółtym świetle. Gdy modląca się modliszka z limonkowej stawała się upiornie biała, a bura wojskowa oliwka bombowca B-26 Marauder zamieniała się w błotnisty ciemny brąz, nadchodziła pora obiadu. Krzyk zagniewanej matki docierał do mnie ponad rykiem samolotów wylatujących z kartki.
– Gunnar, kurwa, nakryj do stołu.
– Dobra, mamo.
Zanim dotarłem do szuflady ze sztućcami, wychyliłem się przez balkon, wbijając wzrok w mrok, i popatrzyłem w stronę odległego o sześć przecznic niemal pustego nabrzeża. Wydłużone cienie poszukiwaczy skarbów na plaży i ich wykrywaczy metalu chybotały na wgłębieniach piasku zasnutego papierowymi kubkami, w nadziei że gdzieś się trafi zagubiona torebka śniadaniowa pełna ćwierćdolarówek skradzionych dawno temu z szuflady w komodzie rodziców. Wieża ratowników numer 26 stoi zasłonięta na noc deskami. Złocisty ratownik o włochatych nogach spieszy do swojego klasycznego garbusa kabrio, ubrany w wiśniowe winylowe szorty i wiatrówkę. Pokrzykuje: „Uwaga! Niebezpieczny prąd odpływowy!” i drży na silnym morskim wietrze. Dwóch lśniących, odzianych w piankę serferów siedzi okrakiem na deskach Day-Glo z włókna szklanego, czekając na ostatnią dobrą falę, żeby zabrała ich do domu. Biegusy bawią się w berka z cofającą się wodą, truchtając tuż poza zasięgiem fal zamierających u ich guzowatych nóg. Ptaki co raz proszą o czas, żeby odetchnąć od oceanu, i wtykają wąskie dzioby w mokry piasek. Słońce przestaje syczeć, chociaż podniecony Chip Parker dalej peroruje o potężnym czarnuszym tyłku lewozapolowego Nathaniela Gallowaya i przechodzi niepostrzeżenie do reklamy szynki Farmera Johna „wędzonej w orzeszniku, tak jak lubicie”.
Światła na stadionie Dodgersów i latarnie uliczne migoczą i jak Santa Monica długa i szeroka posłuszne dzieci machają na dobranoc swoim nieletnim przyjaciołom, gdy mieszkańcy gotują się do przerwy. „Jesse Stewart autuje po trzech strike’ach. I po szóstej rundzie mamy wynik: trzy dla Dodgersów, jeden dla Metsów”. Życie wypełniał mi słodki popcorn, wiwaty na cześć mojej drużyny i napierdalanka z matką.
– Gunnar! Nakryj do stołu!
– Mamo, wiesz co?
– Co?
– Pstro.
– Bardzo śmieszne. Nakryj do stołu albo wyszoruję ci mydłem ten twój niewyparzony jęzor.
Byłem bardzo zabawny, jak to każdy uczeń drugiej klasy, puk-puk-kto-tam-hipopotam, ale śmieszne, ha, ha, ha. Miałem wyczucie czasu, opanowałem zen i sztukę pomniejszania własnych zasług – a to dzięki zalewowi żydowskich stand-uperów w kablówce, którzy robili za żywe tablice chińskiej akupunktury komediowych punktów uciskowych: yin randkowania, yin rodziców, yang codziennych absurdów. Stare teksty Benneta Cerfa i zabawne anegdoty z rozmokłego „Reader’s Digest” babci stanowiły dla mnie jeśli nie I Ching, to co najmniej zbiór hymnów konfucjańskich.
Byłem fajnym czarnym luzakiem. W Santa Monica, jak w większości zasadniczo białych sanktuariów miejskich terenów zdegradowanych, „fajny czarny luzak” to wszechstronny identyfikator używany do odróżnienia nieszkodliwego czarnego mężczyzny od białego młodzieńca przy jednoczesnym zachowaniu poprawnej politycznie semiotyki. Jeśli ktoś planował przyjęcie urodzinowe, zaproszeni zawsze pytali: „Kto będzie?”. I dalej szło mniej więcej tak:
– Shaun, Lance, Gunnar…
– Jaki Gunnar?
– No wiesz, ten fajny czarny luzak.
Niektóre dzieciaki słyną z tego, że śmigają na deskorolce albo jedzą wosk z uszu. Moją mocną stroną była zdolność zachowywania kamiennej twarzy i płatanie śmiałych psikusów. Już we wczesnym dzieciństwie nauczyłem się, że białe dzieciaki uwierzą we wszystko, co mówi ktoś o skórze o odcień ciemniejszej niż mleko czekoladowe. Mówiłem więc łatwowiernym ajriszom, że jestem po części Cyganem i mam wrodzoną zdolność przepowiadania przyszłości. Machając wskazującym palcem lewej ręki jak wahadłem nad ich lepkimi dłońmi, przepowiadałem im długie życie w zdrowiu i dobrobycie. „Będziesz miał wielki dom na wzgórzach. Tu, na linii miłości, jest kort tenisowy. Tu, przy linii życia, lądowisko dla śmigłowców. To gdzie chcesz basen?” Niczego niepodejrzewający naiwniak wskazywał miejsce zwykle w połowie drogi pomiędzy krzyżem mistycznym a linią twórczą, a ja spluwałem mniej więcej w wyznaczonym rejonie. „Masz swój basen”.
Byłem jedynym fajnym czarnym luzakiem w Szkole dla Mieszańców Mulacko-Metyskich, wielokulturowej podstawówce wyłącznie dla białych w Santa Monica. Na pierwszy etap mojej edukacji składała się wielokulturowość dwojga rodzajów: wielokulturowość lekcyjna, która sprowadzała rasę, orientację seksualną i płeć do niespójności, oraz wielokulturowość pozalekcyjna, w której rządziły dzieciaki znające najwięcej dowcipów o Polakach, pedałach i blondynkach. Odbywająca się w klasach edukacja międzykulturowa nie miała szans z zajęciami realizowanymi na podwórku i boiskach, okrutnymi, ale przynajmniej zabawnymi. Jak większość aspektów skoszarowanej kartkówkowej pedagogiki, wielokulturowość urzędowa była wewnętrznie sprzeczna, chociaż jej zamierzenia były dobre.
Moja nauczycielka w trzeciej klasie, pani Cegeny, lubiła nosić tiszert z takim napisem:
Ilekroć miała go na sobie, odnosiłem wrażenie, że zwraca szczególną uwagę na mnie, na Salvadora Aguacalientego (milczącego Latynosa, który musiał szybko wracać do domu w Cinco de Mayo) i Sheilę Watanabe (najgłośniej w historii amerykańskiej edukacji powtarzającą słowa przysięgi na wierność sztandarowi), gdy uważnie wskazywała nam wielokulturową propagandę rozlepioną nad tablicą obok drukowanych i pisanych liter alfabetu: „Słońcu obojętne, jakiego koloru jesteś”.
W gorące dni alarmu smogowego trzeciego stopnia pani Cegeny obwieściła:
– Dzieci, odłóżcie ołówki i wyjmijcie podręczniki. Otwórzcie je na stronie osiemdziesiątej ósmej. Melissa, zacznij, proszę, czytać od słów: „Zabawa ze wschodem słońca i termodynamiką”.
Melissa Schoopmann zaczęła czytać swoim powolnym, nieustępliwym monotonem.
– „Nowicjusze… naukowcy z klasy trzeciej… mogą to uznać za zabawne… ale wschód słońca jest fajny. …Bez niego… ziemia… byłaby równie bez życia… jak katolicki pogrzeb… w deszczowy szary dzień”.
Próbowałem zasnąć, ale było za gorąco, nawet żeby się rozmarzyć. Moja przepocona koszulka Suicidal Tendencies z trasy You Can’t Bring Me Down przylgnęła do warstwy zaporowej brudu na skórze. Melissa ględziła dalej: „Ciemne kolory… takie jak… czarny… absorbują światło… a jasne kolory… takie jak biały… odbijają światło”. Przebiegłem wzrokiem po moich chudych ciemnobrązowych ramionach i odwróciłem się do koleżanki w ławce, Cecilii Peetemeyer, najbledszego dziecka w szkole. Miała tak przejrzystą skórę, że któregoś tygodnia na lekcji zdrowia pani Cegeny pokazała na Cecilii różnice pomiędzy tętnicami, naczyniami włosowatymi a żyłami.
– Cecilio, gorąco ci? – spytałem.
– Nie.
– Cholera.
– Gunnar, powtórz ostatnie słowa Melissy.
– Hm. Powiedziała „hm”. Powiedziała, że ciemne kolory wchłaniają promienie słoneczne w procesie, który nazywa się przewodnictwem i konwekcją, a jaśniejsze kolory widma zwykle zmieniają drogę promieniowania przez odbijanie i refrakcję.
– Dobrze, myślałam, że nie uważasz. Melisso, czytaj dalej, proszę.
Wszystko było wielokulturowe, ale nic nie było wielokulturowe. Klasa opanowywała azjatyckie sposoby liczenia, ucząc się dodawać i odejmować na liczydle, a potem stosowaliśmy te same zasady matematyczne na kalkulatorach Seiko. Gdy podkusiło mnie, by podnieść rękę i spytać naiwnie: „Czy Seiko XL-126 nie pochodzi z tej samej kultury co liczydło?”, pani Cegeny odrzekła: „Nie, to my daliśmy Japończykom tę technologię po drugiej wojnie światowej. Nowoczesna technologia to twór zachodni”. Och. Żeby jeszcze bardziej pokazać mi moje miejsce, Sheila Watanabe zanuciła My country ‘tis of thee, sweet land of liberty na tyle głośno, żeby wszyscy ją słyszeli.
Któregoś roku w czasie Tygodnia Zdrowia pracownicy wydziału zdrowia rozstawili szpital polowy w sali gimnastycznej, by sprawdzić, czy aby na pewno Ameryka ma zapewniony dopływ kierowników średniego stopnia, gotowych prowadzić posiłki żołnierzy pensji minimalnej na ich kapitalistyczne stanowiska bojowe. Penolog rynkowy to fizycznie sprawny penolog. Na patriotyczne wezwanie stawialiśmy się dwójkami: jedna dziewczynka i jeden chłopiec. Allison Abramowitz i Aaron Aaronson szli pierwsi. Mężni wojownicy opuścili nas bez imprezy pożegnalnej, jeśli nie liczyć przerażonych twarzy kolegów z klasy. Dziesięć minut później Allison wróciła cała i zdrowa. Doskoczyła do ławki, usiadła i zakryła dłonią ukradkowy uśmiech „a ja coś wiem, a ty nie”. Kent Munson szybko poprosił o pozwolenie na zaostrzenie ołówka. Upuścił ów ołówek obok Allison i spytał, co się stało. Syknęła: „Nie twoja broszka” i Kent jak niepyszny chyłkiem wrócił na miejsce. Kiedy słynąca z naśladownictwa i z wszawicy Katie Swickler próbowała tej samej techniki, Allison wyszeptała jej coś do ucha. Potem dziewczyny w całej klasie chichotały i uśmiechały się do Katie, dziękując jej za otuchę. Zupełnie jakby komunikowały się swoistą dla płci telepatią, przez co my, chłopcy, zmieszaliśmy się jeszcze bardziej niż zwykle.
Nagle wszedł Aaron Aaronson z twarzą pobladłą jak ściana, trzymając ramiona przyklejone do ciała i z nowym tikiem polegającym na tym, że co dwie sekundy odrzucał głowę do tyłu pod mdląco ostrym kątem. Wszedł do klasy krokiem zombie, zatrzymał się i krzyknął:
– O cholera, chłopaki. Macali mnie po jajach i kazali kaszleć.
Pan Cegeny zignorowała pedofilski komunikat Aarona, wyczytała kolejne dwa nazwiska i wróciła do wykładu o doniosłości życia w społeczeństwie niezwracającym uwagi na kolor skóry.
– Czy ktoś może podać przykład daltonizmu rasowego w amerykańskim społeczeństwie?
Ed Wismer podniósł rękę.
– Sprawiedliwość – powiedział.
– Świetnie. Ktoś jeszcze?
Millicent Offerman, która jako ulubienica nauczycielki zabierała głos bez podnoszenia ręki, krzyknęła:
– Prezydent chyba lubi kolorowych.
– Komuś jeszcze przychodzi do głowy przykład daltonizmu rasowego? Gunnar?
– Psy.
– Wierzę, że psy nie zwracają najmniejszej uwagi na kolor skóry, ale one już się takie rodzą. Dzieci, ważne jest, byśmy oceniali ludzi po czym?
– Po umyśle!
– A nie po czym?
– Po kolorze skóry!
Na pytanie pani Cegeny odpowiedziały głównie soprany. Wiem, że nie należał do nich żaden z chłopięcych altów – chłopców całkowicie pochłaniało przeklinanie faktu, że mieli na sobie dwudniowe gatki. Daltonizm? Miałem nadzieję, że doktor będzie całkowicie ślepy, bo jeśli zobaczy na moich białych gaciach z Montgomery Ward brązowe ślady, to skieruje mnie do placówki kształcenia specjalnego.
W końcu pani Cegeny wyczytała moje nazwisko i wyszedłem. Badała mnie cicha pielęgniarka i lekarz tak stary, że mógłby być współautorem przysięgi Hipokratesa. Zważono mnie i zmierzono. Lekarz puknął mi w kolana gumowym tomahawkiem, a potem poprosił, żebym ściągnął majty. Ignorując plamy, chwycił drżącą i pomarszczoną dłonią moją równie pomarszczoną mosznę. Ani drgnąłem. I to go zaskoczyło.
– Czy ktoś już ci to kiedyś robił, synu?
– Nie.
– Wiesz, co robię, synu?
– Dotyka pan moich jaj.
– A wiesz dlaczego? Kaszlnij.
– Ekh! Żeby ćwiczyć żonglowanie?
– O, widzę, że z ciebie taki fajny czarny luzak. Nie, sprawdzam, czy nie masz przepukliny. Kaszlnij.