- W empik go
Biały Kafka - ebook
Biały Kafka - ebook
Gorzka i ironiczna opowieść o alkoholowym uzależnieniu zdegradowanego dziennikarza. Jedyną wartością, która może ocalić bohatera z pijackiego piekła, jest miłość. Tylko czy w alkoholowym zatraceniu, wśród wielu spotykanych przypadkowo kobiet, bohater potrafi odnaleźć tę jedną, którą naprawdę pokocha?
"Niektórzy tego doświadczyli, mało kto miał odwagę opisać z taką szczerością. Przejmujący i błyskotliwy zarazem zapis walki z nałogiem, odarty z otoczki przyjemności doznań i fałszywego mistycyzmu. Abstynenci powinni przeczytać ku przestrodze, uzależnieni – jako ostatnie ostrzeżenie".
Jakub Porada, dziennikarz telewizyjny
"Chociaż 'Biały Kafka' jest przesycony alkoholem i papierosowym dymem, to autorowi daleko do pochwały nałogu. Wódka, wino, kobieta, przypadkowy seks – do pewnego momentu jest miło, nawet zabawnie, ale rano zawsze czeka kac. Ta przewrotna książka to lustro, w którym powinien się przejrzeć każdy, kto pije 'tylko dla zabawy', a potem zapytać samego siebie: mnie to nie dotyczy? Na pewno?"
Marcin Wikło, publicysta
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64184-14-7 |
Rozmiar pliku: | 671 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy „Biały Kafka” ukazał się w 2004 roku, w skromnym nakładzie. To był mój debiut powieściowy i byłem tym faktem tak przejęty, że nie zwracałem uwagi na takie rzeczy, jak liczba wydrukowanych egzemplarzy. Cieszyłem się, że jest wydawca i są pieniądze na publikację, nie myślałem o tym, że książka może kogoś zainteresować za kilka lat. Ekscytacja nowicjusza.
Dość szybko okazało się, że nakład pierwszego wydania jest zbyt niski, a mnie pytano, gdzie można kupić „Białego Kafkę”. Jeszcze częściej słyszałem pytania, dlaczego książki nigdzie nie można dostać i czy będzie wznowiona? Niestety, mogłem jedynie szczerze odpowiadać: „Nie wiem”. Co ciekawe, a raczej – co gorsza, nikt nie był zainteresowany drugim wydaniem czy choćby dodrukiem. Ja zresztą też się o to nie starałem, zajęty pracą i pisaniem kolejnych książek. Pisarze rzadko sprawdzają się w roli swoich agentów.
Powieść tymczasem żyła swoim życiem. Największe wzięcie miała wśród ludzi, którzy zerwali z alkoholem, ale także wśród tych, którzy w gronie bliskich mają osoby uzależnione. Nie wiem, czy sprawiła, że ktokolwiek przestał pić, w końcu to tylko powieść, a nie fachowy poradnik. Łatwiej mi przypuszczać, że niepijący alkoholicy po lekturze utwierdzili się w przekonaniu, iż dobrze zrobili, decydując się na leczenie. Całkiem niedawno dowiedziałem się, że niektórzy terapeuci powołują się na nią w czasie spotkań z uzależnionymi. Przeczytałem też, że „Biały Kafka” uczynił więcej w terapii alkoholików niż niejedna grupa AA. Mocno wątpię, żeby to była prawda, lecz były to jedne z najbardziej niezwykłych słów uznania, jakie otrzymałem jako autor.
Właściwie przyzwyczaiłem się już do myśli, że książka nie zostanie wznowiona, a te nieliczne egzemplarze będą krążyć między zainteresowanymi nią czytelnikami. I niespodziewanie otrzymałem propozycję z Dobrej Literatury, gdzie publikuję od trzech lat. Agnieszka Brzezińska, szefowa DL, oznajmiła, że możemy zrobić drugie wydanie! Trochę było to jak sen, więc obawiając się, że zaraz się obudzę, zgodziłem się natychmiast.
Tekst drugiego wydania nie różni się od tego z 2004 roku, jeśli nie liczyć niewielkich poprawek redakcyjnych i korektorskich. Uznałem, że wprowadzenie jakikolwiek zmian fabularnych byłoby nieuczciwe wobec czytelników pierwszej wersji. Ponadto nauczyłem się, że książka raz wydana jest utworem zamkniętym i skończonym, nawet jeśli autor dostrzega jej niedoskonałość. Gdybym chciał cokolwiek zmieniać, powinienem „Białego Kafkę” napisać od początku. Takiej potrzeby jednak nie odczuwam.
Grzegorz KozeraKarta dań
Dwie rzeczy udawały mi się życiu naprawdę: zdobywanie kobiet i chlanie. Od jednego i drugiego byłem i jestem uzależniony, jedno i drugie robiłem nałogowo. Mogę to dzisiaj wyznać bez skrępowania i przechwalania się, bez posądzenia samego siebie o mitomanię, mizdrzenie się do kogokolwiek i zabieganie o czyjekolwiek względy. Mogę to wszystko opowiedzieć, bo podniosłem się z upadku, choć całkowitej pewności przecież nie mam, że się z upadku dźwignąłem. Może nadal jestem na dnie swego pijaństwa, lecz tego nie wiem. Może leżę z rozrzuconymi ramionami w ponurej, obskurnej bramie, a to, że o tym piszę, jest tylko rojeniem menela, któremu wydaje się, że wreszcie nadszedł znienawidzony i upragniony dla każdego długotrwałego pijaka moment ostatecznego wytrzeźwienia. I który w nagłym przebłysku ma nadzieję, że nachylająca się nad nim kobieta jest kimś więcej niż siostrą miłosierdzia, że jest właśnie tą jedną jedyną, którą kocha, do bólu i szczerze. Kobietą, która go więcej razy nie opuści.
Kobiety i alkohol. Powinienem jeszcze dodać literaturę, gdyż towarzyszyła mi przez wiele lat, czy raczej odwrotnie: ja jej towarzyszyłem przez wiele lat, byłem jej kibicem, ale ona jest dla życia tematem obocznym, w każdym razie w moim przypadku. Literatura nigdy nie będzie prawdziwym życiem i odwrotnie, chociaż nie da się ukryć – pierwsza żywi się zwykle tym drugim, wysysa z niego krew i obgryza jego mięso do kości. Literatura żyje cudzym kosztem. No i nigdy nie odpłaciła mi się za wierne kibicowanie, dlatego, przynajmniej na razie, pominę ją, zwyczajnie udam, że nie istnieje.
Tak więc kobiety i alkohol, a gdybym chciał być trywialny i wulgarny, co zdarza mi się w końcu nierzadko, powiedziałbym bez skrupułów – dupy i gorzała. Kobiety i alkohol, dupy i gorzała, oto one, „te dwie są miłości i dwie śmierci moje”. To Lechoń, zacytowałem jednego z moich młodzieńczych mistrzów, budzącego mój podziw nie tyle swoją niemodną poezją, ile tym, że z tęsknoty i samotności ów okularnik w garniturku skutecznie skoczył z okna wieżowca w Nowym Jorku. Podobnych idoli samobójców, niekoniecznie w garniturach i okularach, miałem w młodości więcej, i traf chciał, że wszyscy byli pisarzami. Jana hrabiego Potockiego, któremu mózg rozbryzgała srebrna kula. Edwarda Stachurę, który najpierw zwariował, a potem zgodnie z samobójczą logiką powiesił się. Rafała Wojaczka, który skończył tak samo. Sergiusza Jesienina, który skończył podobnie. Panią Sylvię Plath, co zwieńczyła swój żywot z głową w piekarniku. I Anne Sexton, która z butelką wódki w ręce zeszła do garażu, włączyła silnik czerwonego cougara i zaczęła głęboko oddychać. (Jeśli nie wymieniam Sarah Kane, w której sztukach bohaterowie kastrowali się i zjadali nawzajem, to dlatego, że była młodsza ode mnie; kiedy powiesiła się na sznurowadle w szpitalnej łazience, moja fascynacja samobójcami nie była już tak silna co kiedyś, poza tym wcale nie jestem pewien, czy Kane zasłużyła sobie na bycie moją idolką). I wreszcie Heinricha von Kleista. Jego samobójcza śmierć, jestem o tym przekonany, a poznałem trochę samobójczych przypadków, była jedną z piękniejszych w historii, godną epoki, w jakiej żył. I może dlatego była tak piękna, że Kleistowi w ostatnich godzinach, zanim nad jeziorem Wannsee strzelił sobie w głowę przez usta, towarzyszyła kobieta, żona, ale nie jego, Henrietta Vogel, której chwilę wcześniej, za jej zgodą, był uprzejmy przestrzelić serce.
Fascynowała mnie więc ta mroczna niezbadana siła, która ich wszystkich pchnęła do samobójczej śmierci. Fascynowała do tego stopnia, że kilka razy po pijanemu dla pozoru próbowałem podciąć sobie żyły, otruć się gazem i środkami nasennymi, skoczyć w przepaść, ukręcić sobie sznur, za każdym razem nieskutecznie, na koniec bowiem zawsze tchórzyłem i z ulgą i rozkoszą oddawałem się życiu w ramiona. Nigdy też nie próbowałem palnąć sobie w łeb, ale też nigdy nie byłem posiadaczem broni palnej, żadnej, jeśli nie liczyć pistoletu startowego, najlepszego do płoszenia gołębi z dachów bloków na moim osiedlu, co chętnie czyniłem.
Od czego, od kogo powinienem zacząć? Nie spisywałem imion i nazwisk, nie robiłem notatek, a fotografie dam mego serca i mego ciała ostały się w śladowych ilościach. Co nieco jednak pamiętam, mój mózg nie uległ całkowitemu wyjałowieniu i rozmiękczeniu, jeszcze jako tako pracuje. Jeśli więc miałbym sporządzić listę kobiet, z którymi byłem w związkach krótszych i dłuższych, przerywanych i trwałych, przypadkowych i zaplanowanych, z którymi przeżywałem przygody, romanse, namiętności i rozczarowania, to powinny się na niej znaleźć: studentka, dwie albo ze trzy dziennikarki, gospodyni domowa, sprzedawczyni w sklepie monopolowym, działaczka kulturalna, urzędniczka bankowa, instruktorka aerobiku. To lista niepełna, akurat teraz jestem w stanie sobie przypomnieć tylko tyle kobiet z prywatnego, najzupełniej osobistego pocztu panien, mężatek, wdów i rozwódek, a nieobecne tutaj niech mi wybaczą amnezję, chociaż sądzę, że będą mi raczej za tę nieobecność wdzięczne. Zresztą – opowiem jedynie o niektórych.
Tu muszę wyjaśnić pewną kwestię. Nie jestem i nie uważam się za żadnego cholernego Giacomo Casanovę, Don Juana, Micka Jaggera czy jakiegokolwiek innego playboya, zaliczającego dla sportu, przyjemności bądź czystej rozrywki kolejne panienki (gdyby zresztą przyjąć filmową interpretację Felliniego, to Casanova zdobył nie więcej kobiet niż przeciętny mężczyzna). Nie, z całą pewnością nie było moim zamiarem bycie amantem lub udawanie go, a jeśli ktoś odczyta moje postępowanie w ten sposób, będzie to wbrew moim intencjom. Wygląd mój zresztą nie predysponuje mnie do takowej roli, do roli i miana zdobywcy. W niczym nie przypominam Roberta Redforda czy Brada Pitta, nawet do Bogusława Lindy mi daleko. Mam odstające uszy i na dodatek mój duży nos jest krzywy od czasu, gdy w technikum podczas niewinnej sprzeczki otrzymałem prosty cios od największej lebiegi w klasie. Bolało krótko, ale skrzywienie nosa pozostało na zawsze. Ja wiem, że zadźwięczy to fałszywą skromnością, lecz sam się często dziwiłem i dziwię, że w ogóle wzbudzałem w kobietach zainteresowanie.
Co innego gorzała – żeby ją pić, nie potrzeba się wyróżniać na korzyść. Można być przystojnym lub odrażającym, nosić schludne ubranie albo łachmany, być biznesmenem lub bezrobotnym – nie ma różnicy. Jeśli pokochasz gorzałę, chętnie odpłaci ci się tym samym z nawiązką, bez względu na to, kim jesteś i jaki jesteś. Pod tym względem alkohol każdemu daje równe szanse, kobiety bywają o wiele bardziej wymagające, kapryśne, a zdobywanie ich wymaga więcej zachodu niż kupno prostej flaszki.
Spis tego, co wlewałem w siebie przez dwadzieścia lat, również mógłbym sporządzić, nie wysilając się przy tym nadmiernie. Proszę bardzo: żytnia, wyborowa, bałtycka, stołowa, czysta, soplica, żubrówka, myśliwska, beherovka, wiśniówka, jałowcówka, śliwowica, gorzka żołądkowa, cymes, finlandia, stock, smirnoff, gorbatchow, bols, sobieski, pan tadeusz, kwiat jabłoni, wino marki wino, alpaga, malaga, bycza krew, bimber, stolicznaja, sangria, chopin, żywiec, okocim, johnny walker, napoleon, szkocka, eb, tyskie, spirytus, advocat, jarzębiak, tokaj, sake, tequilla, gin z tonikiem, martini bez oliwek, cin cin, cinzano, pieniawa, szam-panskoje, warka, jędrzejów, strzelec, belgia, carlsberg, tuborg, buderweiser, porter, bordeaux. I jeszcze: any-żówka, ratafia, rum jamajski, pomarańczowa słodka, cytrynowa, kawowa, cherry brandy, kruszon, orzechowa, piołunówka, rakija, krem kakaowy, poncz, krupnik. Wszystko to wlałem w siebie w większych lub mniejszych dawkach, przetrawiłem, przyswoiłem, a niekiedy wyrzygałem. Z powyższego alkoholowego menu pierwszeństwo dawałem czystym wódkom, potem winu i piwu, na końcu stawiając koniaki i wszelkie kolorowe niby-szlachetne świństwa, po których najczęściej bolała mnie głowa i było mi niedobrze. Koniak czy rakija to już była ostateczność i desperacja, gdy zabrakło czystej w butelkach i kieliszkach, gdy na stole usłanym petami, resztkami kiszonych ogórków, jajek w majonezie lub marynowanych śledzi nie było już kropli piwa i taniego wina. Wtedy, z musu powodowanym brakiem wyboru, przychodziła pora na wielobarwne ohydztwo, którego jedyną i najistotniejszą wartość stanowiły procenty. Bo przecież wszystko, co piłem, piłem nie dla smaku, delektowania się i rozkoszy podniebienia, tylko dla mocy uderzeniowej, potęgi rażenia i tej niewidzialnej siły odrzutu, dzięki którym mogłem wejść na orbitę i odlecieć w kosmos.
O tym, panie i panowie, o kobietach i alkoholu chcę wam opowiedzieć. Możliwe, że moja historia was nie zainteresuje, znudzi i zniesmaczy. Możliwe. Ja jednak muszę, sam dla siebie, przez to wszystko przejść jeszcze raz i ponownie upaść, aby poczuć, że ciągle żyję. I żeby złagodzić ból duszy mojej. Mam się na kim wzorować. W końcu najwięksi z największych pisaniem próbowali zabić własną melancholię: Kafka, Baudelaire, Lowry, Jesienin, Rilke. Melancholia była wspólna im wszystkim, choć brała się z czego innego: gruźlicy, schizofrenii, alkoholizmu lub podobnego obłąkania. Dla mnie ból duszy jest wystarczającym usprawiedliwieniem.Dziewczynka z NRD
Od kogo, od czego zacząć? Tak naprawdę powinienem zacząć od tej, której najpiękniejszy zapach świata przeniknął mą skórę tak mocno, że gdziekolwiek jestem, czuję jej bliskość. Ja wiem, że powinienem dać jej pierwszeństwo, lecz zaręczam, jeszcze się pojawi nie raz i zajmie należne jej miejsce.
W takim razie od kogo zacząć, żeby zachować porządek i jako taką chronologię tej opowieści? Przecież nie od dwunastoletniej Doris Klem, pionierki z NRD, poznanej na międzynarodowym obozie przyjaźni gdzieś całkiem blisko Buchenwaldu w pamiętnym roku 1974, gdy polscy piłkarze zajęli trzecie miejsce na mistrzostwach świata w Niemczech Zachodnich, nazywanych wówczas NRF? I wcale mnie nie obchodziło, że Doris mogła być wnuczką jakiegoś esesmana albo członka NSDAP, tak jak nie interesował mnie zamieniony w muzeum obóz koncentracyjny w Buchenwaldzie, o którym prawdziwą wiedzę zyskałem dwadzieścia pięć lat później, po przeczytaniu „Losu utraconego” Imre Kertesza. Byłem jedenastoletnim gówniarzem, który umiał kilka słów po rosyjsku, i to wystarczyło, by zawrzeć czułą znajomość z ostrzyżoną na pazia, ciemnowłosą dziewczynką, która wtedy wydawała mi się dojrzałą kobietą. Ja tiebia liublju – w języku Lenina wyznawałem jej miłość i dość szybko nauczyłem się to robić w języku Marksa, szwargocząc kilkanaście razy dziennie Ich liebe dich. A wieczorami, podczas seansów filmowych na świeżym powietrzu, gdy wyświetlano westerny nakręcone w NRD z jugosłowiańskimi Indianami w rolach głównych, wieczorami, siedząc tuż obok niej, trzymałem ją za rękę, i dzisiaj wiem, że było to doznanie równe spotkaniu trzeciego stopnia między dwojgiem dorosłych płci przeciwnej. Po czterech tygodniach rozstaliśmy się wbrew naszej woli, gdyż moja grupa musiała wrócić do Polski. Mała Doris nawet płakała, kiedy wsiadałem do pociągu na dworcu w Magdeburgu i mnie też było smutno, ponieważ nietrudno było zgadnąć, że więcej jej nie spotkam. Za to kilka tygodni później, gdy już prawie o niej zapomniałem, otrzymałem list – oczywiście, w języku Pawki Morozowa – w którym zachęcała mnie do podtrzymania korespondencyjnej znajomości. Możliwe, że jej pionierskim obowiązkiem było napisanie listu do kolegi z Polski, lecz być może zrobiła to również z dziecięcej miłości. Bardziej ode mnie z listu od Doris ucieszył się mój tatuś, dumny, że syn poznał małą dziewczynkę rodem z kraju towarzysza Ericha. Mój tatuś zawsze wierzył w jakichś towarzyszy: Józefa, Bolesława, Nikitę, Władysława, Edwarda, Leonida, Jurija, Konstantina, Michaiła, Wojciecha. W towarzysza Ericha też wierzył, nie dlatego, żeby mu naprawdę ufał, ale że tak kazali towarzysz Edward i partia. Więc odpisałem Doris koślawą cyrylicą i tatuś był bardzo zadowolony, że umacnia się przyjaźń między narodami, polskim i enerdowskim. Jednak nie na długo. Następnego listu bowiem już nie napisałem, ponieważ gdy się ma jedenaście lat, nie można kochać wiecznie, tym bardziej na odległość, z czym z pewnym trudem, lecz w końcu mój tatuś się pogodził.
Ale przecież od Doris nie mogę zacząć, to była ledwie wakacyjna i szczenięca miłość, krótkotrwała, tak jak nie mogę zacząć od wakacyjnych i młodzieńczych miłości, jakimi były Bułgarka Margarita i Ukrainka Nina. Dzisiaj, gdy ktoś mówi Bułgarka albo Ukrainka, to oczywiście skojarzenia są jednoznaczne, ale tamte dwie dziewczyny, jestem tego pewien, były czyste i nieskalane – i takimi je zapamiętałem z kilkunastodniowej znajomości, każdą z osobna. Margaritę o cygańskiej urodzie poznałem pierwszą – w epoce późnego Edwarda, na obozie nad Balatonem – i mimo że upierdliwy wychowawca jej grupy zachowywał czujność, zdołaliśmy kilka razy się wymknąć i całować namiętnie. Ninę, której oczy zawsze były smutne, spotkałem rok później na innym internacjonalistycznym obozie w lasach pod Winnicą. Była potulną i czułą istotą, która z uwagą słuchała, gdy w języku Bułhakowa opowiadałem jej o Polsce, papieżu i Czerwonych Gitarach, najpopularniejszym polskim zespole w Sojuzie.
Dzisiaj nie mam pojęcia, co się dzieje z Doris, Margaritą i Niną i pewnie już się tego nie dowiem. Nie wiem także, co się stało z pozostałymi moimi wakacyjnymi miłościami, tym razem polskimi, a też było ich kilka. Wspomniałem akurat o tych trzech, ponieważ one były pierwsze, w czym jest niemała zasługa mego tatusia, który dzięki partyjnym koneksjom załatwiał mi wyjazdy na obozy do demoludów. To w bratnich krajach demokracji ludowej poznawałem smak miłości. Smaku gorzały wtedy jeszcze nie znałem.
Ale tak naprawdę nie od nich i nie od tego chciałem zacząć. Zacznę od Ani Bladej Twarzy.Ania Blada Twarz
Zacznę więc od Ani Bladej Twarzy, której przecież nigdy nie pokochałem, ale która dużo dla mnie znaczyła, ponieważ wytyczyła mi drogę przynajmniej na dziesięć lat.
Poznałem ją dwa lata wcześniej niż moją przyszłą, a potem już eksżonę. Nazwałem Bladą Twarzą nie tylko dlatego, że miała hopla na tle jasnej karnacji i raz w tygodniu chodziła do solarium, żeby poprawić opaleniznę, która permanentnie wydawała jej się zbyt słaba, aby pokazywać się w towarzystwie. Ania nie była ani brzydka, ani ładna, ale gdybym musiał wybrać jedno z dwóch określeń, powiedziałbym, że była ładna. Pochodziła z małego miasteczka w Górach Świętokrzyskich, co było powodem jej skrywanych kompleksów, a Kielce wydawały jej się dużym miastem i pępkiem świata Przynajmniej początkowo, gdy rozpoczęła studia na bibliotekoznawstwie, na którym to kierunku poznawała tajniki prawidłowego ustawiania książek na półkach oraz równie przydatne w codziennym życiu zasady sporządzania bibliografii. Była ambitną dziewczyną. Chciała najpierw zostać panią bibliotekarką w szkole albo miejskiej bibliotece, a potem awansować i pracować w bibliotece wojewódzkiej.
Kiedy ją poznałem, była jeszcze studentką, a ja początkującym i ciągle dobrze rokującym dziennikarzem, który właśnie zbierał materiał do poważnego, tak mi się wydawało, artykułu o życiu kulturalnym młodzieży akademickiej. Ania Blada Twarz stała na korytarzu, pod pachą trzymała jakieś książki, w tym swoją ulubioną powieść „Mistrz i Małgorzata”, paliła śmierdzącego papierosa, a ja zapytałem ją, jak ona, studentka, spędza wolny czas w pięknym mieście Kielce.
– Rozrywkowo – odpowiedziała, strzepując niedbale popiół do popielniczki. – Przyjdź wieczorem do akademika, to zobaczysz.
Niektóre kobiety popychają w nałóg, inne z niego wyciągają. Ania Blada Twarz należała do tych pierwszych. W jej miasteczku bimber pędzono od zawsze, nie tylko za Niemca, i nie zaprzestano tego robić nawet wtedy, gdy wóda stała się towarem ogólnodostępnym, jak chleb i mleko w proszku. Chlanie gorzały i wina domowej roboty było rodzinną tradycją kultywowaną od pokoleń również przez kobiety; z odwiedzin w rodzinnym domu studentka Ania wracała zwykle na kacu i z butelką bimbru w torbie. Czasami z dwiema butelkami, które rozpijała ze znajomymi, gdyż była niezwykle towarzyską osobą.
Kiedy przyszedłem do akademika, impreza w pokoju Ani Bladej Twarzy i jej dwóch koleżanek z roku trwała w najlepsze. Dziewczynom towarzyszyli dwaj studenci z politechniki, przyszły inżynier budownictwa i przyszły inżynier elektroniki. Obaj chłopcy byli już dobrze trafieni i kontakt z nimi był utrudniony, Ania nawet nie próbowała nas sobie przedstawić. Leżeli na tapczanie obok siebie jak przedszkolaki podczas poobiedniego leżakowania i wszystko wskazywało, że musieli spożyć coś mocniejszego, zanim zjawili się w pokoju Ani Bladej Twarzy, albo wykończyło ich szybkie tempo, narzucone przez Anię. Albo jedno i drugie.
– Myślałam, że odpuściłeś – powiedziała, podając mi szklankę wypełnioną do połowy czystą wódką i nie potrafiłem odgadnąć, czy jest rozczarowana, czy zadowolona, że jednak przyszedłem.
– Poczęstowałabym cię bimbrem, ale się skończył.
Z wypiciem karniaka nie poszło mi łatwo, nie byłem jeszcze wtedy zaprawiony w bojach. Zamykając oczy, szybko przepiłem wódę buskowianką, lecz i tak mnie cofnęło, z trudem złapałem oddech. Ania Blada Twarz spojrzała na mnie z politowaniem; jej twarz rzeczywiście była blada, ale tak było za każdym razem, gdy Ania spożywała alkohol. W przeciwieństwie do swych krajanek z Gór Świętokrzyskich, które w czasie popijawy nabierały buraczanych rumieńców, Ania w podobnych sytuacjach bladła i wówczas żadne solarium by nie poskutkowało. I to był właśnie drugi powód, dla którego nazwałem Anię tak, jak nazwałem.
W tym samym pokoju w akademiku obudziłem się rano z silnym bólem głowy i stęchłym mlekiem w ustach. Niewiele pamiętałem z nocy, prócz tego że Ania była ciągle blisko mnie. Magnetofon – gdyż wtedy dyktafonów jeszcze w Polsce nie znano – który przywlokłem ze sobą, żeby nagrać wypowiedzi studentek i studentów niezbędne do artykułu, stał bezużytecznie na stoliku obok pustych butelek po wódce i bimbrze, nie zdążyłem go nawet włączyć. Po chłopakach z politechniki nie było śladu, wrócili pewnie do własnych akademików, zostawiając po sobie kwaśny odór wymiocin. Koleżanki Ani, niekompletnie ubrane, dogorywały na swoich łóżkach, ja zaś znajdowałem się w łóżku Ani, razem z nią, zupełnie nagą pod prześcieradłem. Dziewczyna spała, ale kiedy usiadłem na skraju łóżka, otworzyła oczy:
– Masz strasznie słabą głowę – powiedziała i przekręciła się na drugi bok. – Dobrze, że w czym innym jesteś niezły – dodała, nie odwracając się w moją stronę.
Nigdy nie napisałem do gazety tekstu o tym, jak studenci spędzają czas poza uczelnią, natomiast z Anią Bladą Twarzą spotykałem się jeszcze wielokrotnie, najczęściej w akademiku, w jej małym pokoju. Długo nie wiedziałem, co mnie do niej ciągnie, na pewno nie była to miłość, aż któregoś dnia odkryłem, że tym, co najbardziej lubię z nią robić, jest picie. Nie kto inny, tylko właśnie ona nauczyła mnie pić bimber, rozrabiać spirytus z wodą i miodem, leczyć kaca zimnym mlekiem, pokazała, co to jest piwo nowohuckie i jak prawidłowo wlewać piwo z butelki do szklanki, po ściance, żeby piana była wysoka na trzy centymetry. Piliśmy we dwójkę lub z jej kolegami z akademika i ona ostatnia schodziła z pola walki; dopiero po kilku miesiącach, kiedy nabrałem większej wprawy, zacząłem coraz częściej dotrzymywać jej kroku i potem już wspólnie kończyliśmy imprezy, zasypiając na jednym łóżku.
– Kiedy piję, to czuję, że się rodzę i umieram – powtarzała, unosząc kieliszek lub szklankę, i jej słowa zapamiętałem na długo.
Przez rok żyliśmy razem, razem pijąc, razem umierając z przepicia i wspólnie lecząc kaca. Potem Ania Blada Twarz została panią magister bibliotekoznawstwa, co uczciliśmy dwudniowym bankietem z udziałem połowy mieszkańców akademika. Potem wyjechała na dwa miesiące wakacji do rodzinnego miasteczka w Górach Świętokrzyskich. A potem dostałem od niej długi list, w którym napisała, że jednak nie wraca do Kielc, ponieważ znalazła pracę w gminnej bibliotece i odnowiła znajomość ze szkolnym kolegą, który pracuje w wytwórni win prostych. Ludzie są tylko ludźmi – zakończyła list cytatem z „Mistrza i Małgorzaty”. Zrozumiałem, że piękne i duże Kielce ją przerosły. Nie to, żebym bardzo rozpaczał, ale zrobiło mi się smutno na myśl, że nie będę już więcej pił razem z Anią Bladą Twarzą, i z tego smutku ululałem się w samotności.
Od tamtej pory jej nie widziałem, a jeśli jechałem służbowo gdzieś w teren, z premedytacją omijałem rodzinne miasteczko Ani. Nie chciałem jej spotkać, miałem do niej żal, że zrezygnowała ze swoich planów i że mnie zostawiła dla jakiegoś małomiasteczkowego ciula. Choć oczywiście nigdy bym się z nią nie ożenił.
Lecz to, czego mnie nauczyła, nie poszło w las; doświadczenie przy niej nabyte nie zostało zmarnowane. I do czasu aż spotkałem tę jedną jedyną, pamiętałem słowa Ani Bladej Twarzy, że picie przypomina narodziny i umieranie.
A reszta potoczyła się już sama.Chwila zapomnienia
Byłem pewien, że dobrze znam dziewczynę, która teraz siedziała obok mnie na parkowej ławce i z którą od kilku godzin spędzałem czas. Byliśmy razem całe czerwcowe popołudnie, chyba sześć knajp mieliśmy już za sobą, aż dopadł nas wieczór w parku nad stawem i postanowiliśmy odpocząć w tej naszej wędrówce po Kielcach, która niewiele miała wspólnego z całodobową wędrówką Leopolda Blooma po Dublinie. Tak więc znałem dobrze tę dziewczynę, lecz zarazem nie wiedziałem o niej absolutnie nic, ponieważ niespodziewanie, w jednej sekundzie, tutaj, w parku na ławce, straciłem pamięć i całą wiedzę na jej temat zapomniałem nawet, jak ma na imię. Ten paradoks sprawił mi ból: świadomość, że przecież ją znam, zgrzytała w zetknięciu z przeraźliwą pustką w mej głowie. Najprościej byłoby zapytać, kim jest, skąd i jak długo ją znam, poprosić, aby przypomniała mi swoje imię. Ale nie zrobiłem tego, żeby jej nie urazić, i pewnie ze wstydu przed nią i samym sobą. Co gorsza, w parku ściemniło się tak bardzo, że nie widziałem już jej twarzy. Mój mózg intensywnie pracował, jak koła samochodu, który zarył się w piachu i nie może ruszyć z miejsca.
– I co zrobimy? Zostały ci jakieś pieniądze? – zapytała dziewczyna, a ja z zażenowania i strachu nawet nie spojrzałem w jej stronę.
– A na co jeszcze masz ochotę?
Starałem się ukryć przed nią niespodziewaną amnezję, tę przeklętą pomroczność jasną czy jak się ten stan nazywa, co było o tyle łatwe, że miałem pewne problemy z mówieniem.
– Jeśli tylko masz chęć…
Nasze ramiona stykały się, czułem jej ciepłą, usypiającą bliskość, lecz co z tego, przecież nie wiedziałem, kim jest, chociaż ją dobrze znałem, na pewno znałem ją nie od dzisiaj.
– Niedaleko jest „Dziupla”, dają tam niezłe wino – powiedziała cicho. Miała miły głos, który też zabrzmiał obco, jakbym rozmawiał przez telefon z nieznajomą.
– Tak, „Dziupla”, chodźmy do niej – podchwyciłem skwapliwie.
„Dziuplę” akurat pamiętałem, bywałem tam średnio dwa razy w tygodniu, sam, albo z Mecenasem Ceausescu, albo z malarzem Luckiem, albo z poetą Pierzastym, albo z nimi wszystkimi jednocześnie, lecz z dziewczyną, o której w tej chwili nic nie wiedziałem, jeszcze nie. „Dziupla” to było właściwie dziesięć dziupli, niewielkich wnęk ze stolikami dla dwóch osób, czyli przy dwudziestu gościach robiło się tłoczno, a przy trzydziestu panował ścisk tak duży, że część klientów zmuszona była stać, jeśli oczywiście ustać mogła. Tutejsze wino rekompensowało jednak niewygody, więc i tym razem zdecydowałem się na „Dziuplę”, mimo że bolała mnie głowa i nieustannie zadawałem sobie pytanie bez odpowiedzi: kim jest ta dziewczyna?
A dziewczyna była niebrzydka, co zdążyłem ukradkiem – w świetle sentymentalnego księżyca – zauważyć po drodze z parku do „Dziupli”, brunetka, o drobnej twarzy, na pewno w moim typie, jak każda ładna dziewczyna, w której byłem zdolny odnaleźć ukryte piękno. Tymczasem mój ból głowy wywołany zanikiem pamięci stawał się nieznośny i jedyne, na co mogłem liczyć, to kolejna dawka procentów w postaci wina. „Dziupla”, taką żywiłem nadzieję, miała stać się zbawieniem, pogotowiem ratunkowym udzielającym pierwszej pomocy cierpiącym na amnezję, migrenę i podobne dolegliwości, które bywają udziałem menelików wszystkich kategorii, a więc mojego pokroju także. I szczęście mi sprzyjało, jedyny wolny stolik jakby czekał specjalnie na nas dwoje, usiedliśmy, a młody kelner wkrótce podał nam porto, świeży rocznik, w dwóch podłużnych lampkach. Upiłem małego łyka, lecz niestety ból głowy nie ustąpił, przeciwnie, gwar w „Dziupli” tylko spotęgował migrenę. Napiłem się po raz drugi, a zaraz potem wlałem w gardło resztę wina, po czym sięgnąłem do portfela z włoskiej skóry. Zostały mi dwa banknoty o nie najwyższych nominałach.
– Pozwolisz, że jeszcze się napijemy? – powiedziałem powoli i widząc, że się zgadza, zamówiłem następną kolejkę, a młody kelner nie kazał nam długo czekać, bo „Dziupla” była porządnym lokalem. Kiedy wino stanęło na stole, nie bawiłem się już w smakowanie pojedynczych łyków, tylko od razu, na jednym wdechu, opróżniłem całą smukłą lampkę. Wówczas hałas się uciszył, koła samochodu w mej głowie zaskoczyły i stała się jasność. Przede mną siedziała Ola z domu kultury. Z domu kultury, o którym pisałem niejednokrotnie do gazety, choć w tej chwili było to nieistotne.
– Ola, Ola, Ola – wyszeptałem do siebie, ale ona usłyszała.
– Tak?
Odpowiedź, która by jej nie uraziła, wymyśliłem na poczekaniu.
– Podoba mi się twoje imię, nawet nie wiesz Olu, jak podoba mi się twoje imię.
Nie mogłem się przecież przyznać, że spłynęło na mnie olśnienie, że wreszcie przypomniałem sobie jej imię, że wiedziałem, kim jest i gdzie pracuje, że samochód w mej głowie ruszył w dalszą drogę. I byłem również pewien: znałem jej męża, spokojnego i wyrozumiałego chłopaka, który kochał ją równie mocno jak stare markowe auta, znałem pięcioletnią córeczkę, prześliczną dziewczynkę podobną do ojca, która tej nocy była pod opieką babci. Ola zaś była tej nocy bez męża i dziecka, przebywała ze mną w zadymionej „Dziupli”, ledwo ją widziałem, i liczyło się to, że nie ruszając się z miejsca i bez pieniędzy mogliśmy kontynuować naszą wędrówkę w niczym nieprzypominającą marszruty Leopolda Blooma po Dublinie.Szwecja
Na moje szczęście prom się nazywał „Silesia”, a nie „Jan Heweliusz”, który poszedł na dno niedługo przedtem, poza tym Bałtyk był tej nocy wyjątkowo spokojny, prawie nie czuło się kołysania i nie groziła mi choroba morska, przynajmniej na razie. Do Ystad, ja i dwustu pasażerów, mieliśmy dopłynąć o szóstej rano, a była dopiero dwudziesta druga, musiałem więc jakoś wypełnić sobie czas, gdyż snu nie brałem pod uwagę. Chociaż prom płynął na północ, dla mnie była to pierwsza prawdziwa wyprawa na Zachód, jeśli nie liczyć trzydniowego wypadu do Wiednia z wycieczką handlarzy, z czego na pobyt w samym Wiedniu, a konkretnie na Praterze, przypadło sześć godzin. Czułem się więc rozemocjonowany tak bardzo, że po zaniesieniu bagażu do własnej kajuty od razu udałem się na poszukiwanie baru na pokładzie „Silesii”.
Mało brakowało, a w ogóle bym do tej Szwecji nie popłynął, gdyż takich jak ja, co chcieli skorzystać z zaproszenia gazety „Ystad Dagbladet”, było w mojej redakcji wielu. Nigdy wcześniej podobne zaproszenie z zagranicy nie nadeszło. Okazja, aby przez tydzień za darmo mieszkać, jeść i drinkować – o innych przyjemnościach nie wspominając – po drugiej stronie Bałtyku, była po prostu niepowtarzalna. Oczywiście, przy nadmiarze chętnych, podstawowym problemem stał się sprawiedliwy wybór kandydata do wyjazdu, a co gorsza jechać mogła tylko jedna osoba, na dodatek znająca język angielski – taki warunek postawili bowiem gościnni Szwedzi, pragnący jednoosobowym zaproszeniem ułatwić nam wejście do Unii Europejskiej, do której ciągle było nam daleko. Nikt tego jednak – znaczy się konieczności władania angielskim – nie potraktował poważnie, ponieważ nikt w redakcji nie znał dobrze angielskiego, and my english was very poor too. Z potencjalnych chętnych dwóch odpadło w przedbiegach; naczelny miał już opłacony wyjazd do Lwowa w tym samym terminie, żeby zobaczyć Cmentarz Orląt, i zrezygnować nie mógł, ponieważ był prawdziwym patriotą, zaś jego zastępca Grzyb musiał pozostać na miejscu, aby pod nieobecność szefa doglądać redakcyjnego inwentarza. Obu mało szlag nie trafił z tego powodu, ale pozostali dziennikarze płci obojga, w liczbie piętnastu, byli zadowoleni, że ubyło im rywali. Po gorących dyskusjach i licytowaniu się nawzajem, kto bardziej zasłużył sobie na wyjazd do Szwecji, ktoś rzucił propozycję, by przeprowadzić losowanie, demokratyczne naturalnie. Ostatecznie zapadła decyzja niedemokratyczna, że pojedzie publicysta społeczny Kuś, który wyglądał tak jak się nazywał, pisał słabo i nudno, za to jego artykuły zajmowały całe kolumny, a co najistotniejsze – był pupilem naczelnego, do którego, niestety, należało ostatnie zdanie w sprawie służbowej podróży do Szwecji. Moje notowania nie były jeszcze wtedy najgorsze, dlatego – przy poparciu redakcyjnego sekretarza Konika, który nie wiedzieć czemu mnie lubił, ale, niestety, wkrótce zmienił pracę na lepiej płatną – znalazłem się na pierwszym miejscu na liście rezerwowej, jednak pociecha była dla mnie z tego marna. Nie miałem cienia wątpliwości, że to mnie się należała podróż do Szwecji jako dziennikarzowi o niebo lepszemu niż zasrany publicysta Kuś.
Gdyby nie ten wyjazd, właściwie nic nie miałbym do Kusia. Nie znałem go zbyt dobrze, rzadko z nim rozmawiałem, był z gatunku mrukliwych ponuraków, na co dzień siedział w innym pokoju, gdzie mozolnie wystukiwał na klawiaturze artykuły fascynujące tylko jego. Od znających go lepiej wiedziałem natomiast, że ma słabą głowę i wystarczą dwa piwa, żeby się wprowadził w stan deliryczny i zapomniał, jak się nazywa i gdzie mieszka. Wiedziałem również, że jest łasy na prezenty i gadżety, jakie trafiają się w dziennikarskiej branży przy różnych konferencjach prasowych, sympozjach, spotkaniach promocyjnych i podobnych badziewnych imprezach, na których w zawoalowanej i subtelnej formie, z gorszym lub lepszym skutkiem, przekupuje się redaktorów szklanymi koralikami i tego typu suwenirami.
Przemyślałem to dokładnie i obie słabości publicysty Kusia postanowiłem wykorzystać przeciwko niemu, a na moją korzyść, ponieważ bardzo chciałem znaleźć się w Ystad. Dzień przed zaplanowanym wyjazdem Kusia kupiłem dwie zgrzewki mocnego piwa, ze słoniem namalowanym na puszce, i poszedłem do jego pokoju. Jedną zgrzewkę postawiłem przed Kusiem, który zaskoczony przestał walić w klawiaturę, drugą na podłodze, obok siebie.
– Mam ci to przekazać – powiedziałem, pokazując piwo, które położyłem na biurku.
– Mnie?
Jego kaprawe oczka zwęziły się z niedowierzania, ale i z zaciekawienia.