- W empik go
Biały Książę - ebook
Biały Książę - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 463 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to dnia dziewiętnastego listopada, roku Pańskiego 1370. Pomimo wiatru mroźnego, który dął z północy i zimę nadchodzącą zapowiadał, cały Kraków wylał się w rynek i ulicę. Pomiędzy kościołami Franciszkanów, Świętej Trójcy i Panny Marii a katedrą na Wawelu drogi były, wzgórza, dachy i okna tak nabite, jakby głowy ludzkimi je wybrukowano. I mało co też więcej rozeznać było można nad głowy różnie pookrywane, odkryte i osłonięte, nad twarze, na których jeden wyraz boleści i trwogi jakiejś był odmalowany.
Na żadnym z tych przemnogich obliczów promyka nawet przelotnej nie widać było wesołości ni płochego uśmieszku. Wszystko to stało ciche, skamieniałe, odrętwione, a na wielu zaczerwienionych powiekach ślady łez dostrzec można było. Ponad głowami tego tłumu, z powiewem nierównym wiatru, to głośniej, to ciszej, przerywanie, jęcząco odzywały się kościołów dzwony.
Dnia tego ostatnią cześć oddawano pamięci wielkiego króla, po którym płakał kraj cały. Po żadnym jeszcze może łez się tyle nie wylało. Z nim krew Piastów schodziła z tronu, który się miał dostać obcemu; grzebano z Kaźmirzem cały ten szereg mężów żelaznych, co kraj piersią bronili, a sercem miłowali, Piastów, co byli ludu tego ojcami i dziećmi.
Ostatni, jak by chciał pamięć wiekuistą zostawić po sobie wyrósł nad wszystkich, nie rycerstwem, jak drudzy, ale miłością wielką dla całej ziemi tej, którą zjednoczył, rozszerzył, obwarował i pokojem ubłogosławił.
szone, złotem i srebrem przetykanym, na którym wokół spuszczały się pasma sukien szkarłatnych i purpurowych jedwabiów.
Dokoła mar cisnął się tłum w żałobie, z głowy odkrytymi, zawodzący pieśń bolesną, dziwną, nie kościelną, nie zwykłą ani dźwiękiem, ni słowy, przejmującą, bo ci, co ją nucili, szlochali śpiewając, dłońmi zakrywali oczy, włosy darli na głowach i ręce wznosili ku niebiosom. A żal ich niekłamany, straszny, do kości poruszał tych, co byli świadkami, i płacz zaraźliwy wybuchał od niego w tłumach.
O pieśni mówiono, że nieuk jakiś, wielkiego serca, z boleści niezmiernej wyśpiewał ją, a wszyscy za nim powtarzali słowa, na które mądrzejsi ramionami ruszali, bo były proste, jakby z ust ludu wzięte, a szły w piersi, jak żelazo ostrzeni bólu swego. Rozlegała się ta pieśń natchniona a nieforemna, głusząc psalmy, głusząc dzwony, i wtórem zwrotkę jej tłum cały z płaczem powtarzał:
Rodzica ta ziemia straciła,
Straciła rodzica… Żałobą się cała okryła…
Ani herold, jadący przed marami, aby im szerszą uczynić drogę, i rzucający na prawo i lewo garściami szerokie grosze pragskie, nie mógł im łatwego przejścia uczynić, gawiedź ledwie schylała się po spadające na ziemię pieniądze, inni stali płacząc i popychać się dali, nie wiedząc, że na nich następowano. Żal był prawdziwy, powszechny, wielki.
Dopiero straż królewska z wielkimi halabardami pozłocistymi, rozpychająca nimi gromady i wołająca: – Król! Król! – więcej siłą niż postrachem mogła ścisk wielki rozbić na dwie połowy.
Oczy wszystkich zwróciły się teraz na tę żywą przyszłość…
Orszak królewski był wspaniały i świetny, a sam on też, gdyby nie wspomnienie Kaźmierzowe, mógł wzrok pociągać ku sobie.
Otaczali go duchowni: stary, na wpół ociemniały Bogoria, który resztę oczu miał z żalu po ukochanym Kaźmierzu wypłakać, Florian krakowski, Piotr lubelski, biskupi. Szedł we zbroi, z podniesioną dumnie głową, z wysoka, zimnym wejrzeniem mierząc tłumy, bez żalu i trwogi na twarzy, znudzony tylko i zobojętniały jaki, białą chustę często przykładając do białego a pięknego oblicza. Na hełmie świeciła mu korona drogimi kamieniami sadzona, płaszcz królewski z ramion zwisał. Ręką jedną na rękojeści miecza się spierał.
Ani lud, któremu miał panować, ku niemu, ani on dla tych tłumów nie okazywał tego pragnienia i nadziei miłości wzajemnej, którą związek ojca z dziećmi mógł zapowiadać. Król patrzał obojętnie, na króla spoglądano z obawą.
Wiedział zaprawdę, iż zmarłego chłopów króla nie zastąpi.
Tylko okazałością dworu olśniewał i moc swą chciał dowieść. Świetnym bywał dwór Kaźmirzowy w ostatnich czasach, lecz nigdy Ludwikowemu nie zrównał. A jak zmarły pan miłościw był cały, tak i ci, co go otaczali, wszędzie i zawsze bratersko się a serdecznie okazowali. Ludwików dwór miał oblicza pańskie, a dumne, pogardliwie patrzące, jak on, rycerskie, ale groźne, nasępione, odstraszające. Dość było wejrzeń tych węgierskich magnatów, obszytych złotem, by gromady rozpędzić.
Pogrzebowego też smutku ani Ludwik, ni oni nie przywdzieli nawet na ten dzień i chwilę – ledwie że się pokrzywionymi twarzami nie urągali, mówiąc zachmurzonym i płaczącym: – Teraz myśmy panami waszymi!
Ta groźba panowania ściskała każdemu, co na nich spojrzał, pierś wzburzoną.
Inne też postacie orszaku pańskiego ukazywano sobie, szepcząc po cichu.
Szedł poza królem Władysław opolski, który i przy śmierci Kaźmirzowej tu był, i Ludwika nie odstępował. Ten też pańsko wyglądał i piastowska krew płynęła w nim, ale do starych Piastów serdecznych cale nie był podobny. W kolebce czy na zaraniu Niemcy go wzięli na naukę i na swojego przerobili, tak że mówiono, iż języka nawet swego z trudnością używał, a cale go nie miłował. Rozum, bystrość i męstwo patrzało mu z oczu, tylko miłości w nich nie było. Szedł za królem, nie patrząc na nic i nie widząc tylko jego, jak by czekał słowa, rozkazu, znaku. Niekiedy też Ludwik spoglądał ku niemu, jak by pytał: – Kiedy się to skończy?
Z drugiego boku postępował za królem mąż piękny, wątłej postawy, niewieściego miłego oblicza, oczu czarnych, gorących, ruchów żywych i niespokojnych. Był to Kazko, książę szczeciński, nieboszczyka ulubieniec, wychowanek i wnuczę. Ten roztargniony stąpał, to tu, to ówdzie rzucając oczyma, a na niego ciekawie oglądało się wielu. Był swój, a teraz i on na obcych łasce. Szeptano cicho, że testament królewski, którym on wielu i to książątko obdarzył, łamać miał Ludwik, a nie myślał woli zmarłego spełnić.
Dalej szły zasłonami czarnymi całe okryte niewiasty. Stara królowa wdowa węgierska, Łoktkowa córka, naprzód. Dziw było spojrzeć na nią. Ludzie lata jej wiedzieli i liczyli, syn też, czterdziestoczteroletni mąż, ją poprzedzał, a królowa jeśli nie wydawała się młodą, przynajmniej chciała nią być jeszcze. Wprawdzie na twarzy trochę marszczków gdzieniegdzie ją porysowało, ale lice było rumiane, świeże, białe jeszcze, oczy błyszczące, a spod zasłon widny włos nie okazywał siwizny. Jużci chciała mieć na ten dzień twarz smutną, a nie mogła. Rzucała wejrzeniami tu i ówdzie, dawała znaki, a szła, zapominając się, tak żywo, iż co kilka kroków stawać potem musiała, aby ci, co ją poprzedzali, oddalić się czas mieli.
Obok niej stąpała powoli, z marmurową twarzą zastygłą, z oczyma spuszczonymi, wdowa Kaźmirzowa, Jadwiga, w czerni cała, zadumana, jak by myślami nie tu już była, ale gdzie indziej. Dwoje jej dziewczątek, córek pańskich, płakało i chustami twarzyczki białe zasłonięte miały, a potykały się coraz na kamieniach i słaniały biedne sieroty.
Dokoła tłum Węgrów cisnął się, półgłosem, językiem nieznanym rozprawiając, palcami ukazując na ulice i domy, a nie czyniąc sobie żałoby z tego, co dla nich było weselem i rozrywką. A gdzie się tłum ku nim nasunął, wnet pięść podnosili nań i marszczyli brew, i za miecze się brali. Panami się tu czuli.
Przed trzema kościołami zatrzymywał się pochód, mary i tłuimy, na ostatek na Wawel do katedry ciągnęło wszystko.
Drogę do Wawelu, dziedzińce zamkowe, bramy, mury, wszystko już lud zalegał gęsto. Do kościoła ledwie dostojniejszych wpuszczano. Rycerstwo musiało cisnących się powstrzymywać, a krzyki stłumione słyszeć się dawały co chwila.
Biskup Florian wyszedł przed ołtarz wielki, rozległy się pieśni i razem z nim do wszystkich, ile było ołtarzy w świątyni, czekający zbliżyli się kapłani, niekrwawą składać za duszę pana ofiarę.
W pośrodku kościoła na dwóch srebrnych misach leżały kupy groszy, z których każdy brał, ile chciał, i składał przy ołtarzu za duszę pańską, na modlitwy. A że w ścisku nie każdy mógł do ołtarza dojść, wyręczało rycerstwo, które służbę żałobną sprawiało.
Szli też owi, co mary otaczali, słudzy i urzędnicy nieboszczyka króla, niosąc każdy dań za duszę jego do kościoła, a były one tak obfite i kosztowne, jak wielki był żal po ostatnim Piaście.
Szedł podskarbi zmarłego, Świętosław, z nalewkami srebrnymi i ręcznikami, których król przy ucztach zażywał, i złożył je kościołowi na pamięć. Choć na Wawelu była już jedna, przed zgonem przez samego Kaźmierza ofiarowana najcenniejsza pamiątka, złomek tego drzewa, na którym Chrystus Pan za grzechy ludzkie umierał, w szczerozłotym krzyżu, perłami i drogimi kamieniami ozdobny.
Za podskarbim przystąpił do ołtarza stolnik Przedbór i podstoli Janusz, niosąc cztery misy srebrne, cześnik Petrko i podczaszy Zegota kubki i puchary; marszałek dworu przyniósł kosztowny naramiennik królewski.
Nabożeństwo ku końcowi się miało, gdy od drzwi lud odtrącać poczęto, aby się obrzęd wedle tradycji i obyczaju rycerskiego dokonał… Wjeżdżał na koniu nieznajomy ów, który osobę króla wyobrażał, z przyłbicą spuszczoną, za nim konia podwodnego przywiódł podkoniuszy, a tuż jeden za drugim poczęli po kamiennej posadzce tętniąc kopytami wjeżdżać chorążowie, jeden za drugim.
Była to chwila najboleśniejsza, ostatnia, gdy u stóp mar królewskich chorągwie naprzód królestwa onego, potem wszystkich ziem kruszyć i łamać poczęto.
Tłumiony płacz ozwał się jękiem i rykiem, chrzęst kraszonych drzewców, rwanie się przestraszonych koni, krzyki tłumu, śpiew księży, wszystko to razem zmieszane w jeden głos dziki i straszny, najtrwardszych ludzi dreszczem trwogi i szałem jakimś przejmowało.
Zapominali się niektórzy, iż w kościele byli, wielkimi zawodząc głosami, ręce podnosząc do góry. Ponad szmer i łkanie wzbijały się wyrzekania.
Król Ludwik słuchać już dłużej nie mógł wyrazu tego żalu – razem z rodziną i dworem usunął się z kościoła, na zamek powracając. Na Węgrach i na nim znać było jakby obrazę i gniew, że takimi żalami przeszłość grzebano, jak by już żadnej przyszłości nie było.
I mógł zaprawdę nowy król pomyśleć sobie, iż przy największym o swych dwu państwach staraniu nigdy tego królestwa nie pozyszcze sobie tak jak zmarły ani mu go zastąpi.
Z jękiem i płaczem z wolna wylewał się lud i wszyscy pogrzebu uczestnicy na podwórce. Stali tu u drzwi kościelnych, pod murami, na drodze, nie mogąc jakby porzucić grobu tego i rozstać się z nim. Zewsząd dokoła tylko pochwały zmarłego i srogie żale po nim słychać było.
Starzy słudzy pańscy rozsypywali się tak, niepotrzebni się czując, bo król i stara Elżbieta już się nowymi otaczali. Mało kto z Kaźmirzowych miał przy nich pozostać.
Zawczasu ci, co zgon Kaźmirza przewidywali, zbiegli do Budy, starej pani i synowi jej niosąc pochlebstwa i zalecając służby pokorne. Co było lepszego, stało na uboczu, nie myśląc o sobie, zabieglejsi wcześnie miejsca zajęli. Z dawnych ulubieńców i przyjaciół króla ledwie kto miał przystęp do zamku.
Na chleb żałobny dostojniejsi szli do króla i królowej, inni na miasto, które tych dni pełne było nie tylko po gospodach, lecz gdziekolwiek kąt się znalazł jaki. Przybyli bowiem i Wielkopolanie w liczbie dosyć znacznej, w nadziei, że nowego króla z sobą, jakby na drugą koronację, do Gniezna zabiorą, i Kujawiacy, Sieradzanie i Rusini, i Mazurów trocha.
W godzinę po umilknięciu dzwonów żałobnych na zamku już przeważnie Węgrów tylko widzieć było można snujących po podwórcach; w ulicach lud gwarzył, opowiadając i przypominając, co widział dnia tego; we dworze drewnianym pana Dobiesława z Kurozwęk, wojewody krakowskiego, natłok gości był wielki. Tu, mówili sobie ludzie, łaska pańska zorzą nową świtała, a na światło takie ludzie się zawsze garną.
Starzy to byli ziemianie tutejsi Różyce, z których Dobiesław ród swój wiódł, i niemałych imion ludzie, przecie ani z Toporami i Starżami, ani z Leliwami i Sreniawitami o lepszą iść nie mogli, dlatego też może chodzili żwawo około spraw swoich, aby się wzbić do góry.
Lecz nieboszczyk król, jak miłościwym panem był dla wszystkich, tak pochlebców zbyt zabiegliwych około siebie nie lubił ani im ufał. Szczególną też łaską jego Różyce się nie chlubili, choć ich służby nagradzał i starszego Dobiesława na pierwsze województwo podniósł.
Ludzie rycerscy byli, szczególniej stary, który nie tylko sprawę wojenną, zabawy rycerskie, łowy i turnieje lubił, ale i sam obyczaj ów butny, krzykliwy, pański, świetny, który czasu pokoju zastępuje wrzawę wojenną.
Pan wojewoda lat był około sześćdziesięciu, choć ich na nim znać nie było, bo ruchliwy żywot, dłuższy czy krótszy, nie daje człowiekowi zgnuśnieć i zestarzeć. Młodo się więc trzymał, choć synów dwu miał dorosłych, występował strojno a błyszcząco, w domu gościnnie i hojnie, i choć możny, nad możność swą zawsze chciał się postawić.
Dwór też otaczał go pański, stajnie i woźniki jego sławę miały, zbroje najdroższe naszał, w szkarłaty się odziewał i przed ludźmi popisywać lubił.
Syn Krzesław wdał się całkiem w ojca i choć twarzą urodziwą młodszy, obyczajem, mową, głosem kubek w kubek był doń podobny. Oba rozumieli się i zgadywali jak najlepiej.
Drugi syn, Zawisza, choć równie gorącej krwi i do nich z charakteru podobny, lepiej by był się do konia i miecza zdał niż do ołtarza i rewerendy, z woli ojcowskiej musiał do stanu duchownego iść, powołania doń nie mając.
Nie pytał o to ojciec, księdza mu w rodzinie było potrzeba, bo go zawczasu na wysokie dostojeństwo w kościele naznaczył. Słał więc Zawiszę do Włoch, uczyć mu się kazał i postrzyc go dał, a gdy do kraju powrócił, prędko go na dwór i do kapituły umiał wcisnąć.
Bystrego umysłu, zręczny, przebiegły, młody duchowny szczęśliwie sobie drogę torował, choć żył nie po księżemu. Pachło mu to, co ojcu i bratu, swoboda pańska, ucztowanie, konie, łowy, śpiewki, towarzystwo wesołe i niewieście zaloty. Po trosze przestrzegając, aby nie dać z siebie zgorszenia, gdy się na wieś wyrwał, cugli popuszczając, Zawisza na ludzkie języki nie zważał wcale. Przyszłości był pewien.
Miał za sobą wiele, bo na nauce mu nie zbywało, w piśmie był biegły, ludzi ujmować umiał i gdy było potrzeba, układał się do nich. Zaraz po śmierci Kaźmirza, gdy ksiądz Suchywilk z biskupem Florianem do Budy jechali, przyszył się do nich Zawisza, aby na dwór dostał zawczasu.
Królowę starą, Elżbietę, znał dawniej i pochlebiał sobie, że miał u niej łaski. Letnia już pani Bezręka lubiła się zabawiać wesoło i młodzieżą otaczać płci obojej.
Nie było u niej dnia bez muzyki, śpiewu, pląsów i pogadanek trefnych. Zalecała się jej młodzież, jak mogła, i rej potem wodziła, gdy na łaskę zasłużyła. Ale zarazem niemłoda pani poczynała być pobożną – i z rana do Boga się wdzięczyła, a wieczorem do ludzi.
Młody ksiądz, który i modlitwy z nią mógł odmawiać, i trefne pogadanki z dowcipem wiódł, a staruszce pochlebiał, pod niebiosa ją wynosząc i z piękności nawet sławiąc, wielce sobie ujął królowę. Pamiętała o nim i gdy przybiegł do Budy z wieścią o śmierci brata jej, łatwo mu było słówkiem pokornym kanclerstwo sobie u staruszki zapewnić.
Domyślano się już naówczas, że Ludwik, sam Polsce niechętny, mieszkać w niej nie chcąc i nie mogąc, spuści matce rządy państwa. Z kanclerstwa u królowej prosta była droga do infuły.
Zawisza przypiął się do sukni Elżbiety i stał jej sługą. Ojciec i brat przyklasnęli. Przez Zawiszę oni dostali się do starej matki, a przez nią do młodego króla.
I teraz już Różyce spoglądali z góry na drugich, wiedząc, że mieli przyszłość przed sobą.II
Gdy ludzie dojrzeli, że się Różycom wiedzie, choć około wojewody nigdy pusto nie było, posypali się doń tłumnie. Dobry to był znak. Dobiesław ręce zacierał.
Wiedziano tego dnia na pewno, że Ludwik w Polsce miejsca nie zagrzeje, a komukolwiek bądź ją zda, byle ciężar z bark zrzucił.
Matka mu się napierała, mówiono, zostać w Krakowie. Tu jej swobodniej było, bo sama królować mogła, gdy w Budzie druga Elżbieta młoda stała obok. W Polsce przypominała sobie lata młode, ojca, matkę, brata… a i na przyjaciołach staruszce nie zbywało, którzy szeptali jej, aby Polskę uszczęśliwiła i sama nią rządziła, gdy ona właściwie na nią spadała pierw, niż na syna przekazaną być miała.
Nęcił Elżbietę i piękny zamek krakowski, nowo przez Kaźmirza wspaniale zmurowany i przyozdobiony.
Spodziewali się więc Różyce z panią swą na nim rej wodzić.
Wieczorem dworzec wojewody pełen był, choć miejsca na nim nie brakło i dla tłumnego zebrania.
Jak znaczniejsza część ówczesnych domostw, Dobiesławowy dom z drzewa zbudowany, obszerny, zewnątrz się nie wydawał, czym był. Izby duże nie odznaczały się też niczym, gdy wojewoda ich nie zamieszkiwał. Sprzęt w nich tak był prosty, jak u najmniejszego z ziemian. Lecz wszystko to przeistaczało się, gdy tylko wojewoda do dworu zajechał, a drzwi jego miał ludziom otworzyć.
Nagle ściany obwieszano wspaniałymi oponami, ławy okrywały poduszki i sukna, podłogi zalegały kobierce, stoły zawieszano szytymi obrusami, police napełniły srebra i naczynia drogie. Szopa się na pałac, jakby czarodziejską różdżką, zamieniała.
Tak samo puste komory i zastygłe kuchnie, gdy pan przybył, zasypywano, zarzucano zapasami i od rana do nocy uczta trwała pod dobrą ochotą.
Syn Krzesław gospodarzył tu z ojcem wraz, a tak się oba rozumieli, iż jako jeden człek, bez słowa i namowy, czynili w myśl swą zgodnie.
Zawisza mieszkał osobno jako duchowny, a teraz więcej przy starej królowej przesiadywał, dworując, niż u ojca. Przecież dzień żaden nie upłynął, aby się tu z wesołą swą piękną twarzą nie pokazał i nowinki jakiej nie przyniósł.
W wielkiej izbie pod wieczór gwarno (było i niemało dostojnych się ludzi zebrało. Nie licząc pomniejszych, oprócz wojewody gospodarza i dwu synów jego u małego stolika z osobna zasiadali Przedysław z Gołuchowa , wojewoda kaliski, który jeszcze za Kaźmirza wielkorządy w Wielkiej Polsce sprawował i dotąd je dzierżył, Jaszko Kmita, Pełko Zambra, sędzia sandomirski, Wilczek z Naborowa krakowski i małego wzrostu księżyna, Jan Radlica, który naówczas już jako lekarz uczony słynął.
Ci, co znali otaczających wojewodę, łacno dojrzeć mogli, iż w kółku tym niemal sam jeden Przedysław z Gołuchowa był, który więcej do starego dworu niż do nowego należał.
Sędziowie Obaj już, jak mówiono, ujęci, mieli przeciw testamentowi króla nieboszczyka wyrokować, ks. Jan też około starej królowej z medycyną swą chadzał, choć ona jej niewiele zdawała się potrzebować, cudowną wodą jakąś, którą się co dzień obmywała, utrzymując świeżość płci i zdrowie.
Dla pana Przedysława z Gołuchowa, któremu jako Kaźmirzowemu słudze niespełna dowierzano, powściągliwie prowadzono o sprawach bieżących rozmowę, oczyma sobie dając znaki.
Opodal nieco od stołu, rycerski a pięknie wyglądający, w sukniach z przednich tkanin, w półzbroi szmelcowanej, stal urodziwy bardzo mężczyzna. Był to Otto z Pilicy.
Ten i dla urody, i dla gładkości obyczajów a umiejętności przypodobania się już był też na dworze starej królowej widziany dobrze i należał do tych, których jako przyszłych ulubieńców wytykano.
– Cóż tedy! – mówił powolnie, oczyma mierząc otaczających wielkorządca poznański – król się nam obiecał do Gniezna? Trzeba go nam tam koniecznie. Nasi Wielkopolanie zazdrośni są, żeście nam korony z Gniezna zabrali i starą stolicę poniewieracie. Niechbyśmy go choć u grobu Mieszka zobaczyli.
Dobiesław uśmiechnął się.
– Po co króla trudzić? – odparł. – Albo to my a wy nie jedno stanowimy ciało? Wszak ci Bogoria wasz go nam wszystkim ukoronował?
Westchnął Przedysław.
– Ano – rzekł – Wielkopolany nie poniewierajcie. Korona ta, coście ją sobie do Krakowa wzięli, u nas ukuta została. Po Chrobrym ci ją macie i po Przemku naszym.
– Stare dzieje! – wtrącił ksiądz Zawisza, śmiejąc się. – Bądźcie pamiętni tego, że nieboszczyk król, którego pamięć czcicie, chciał jednej Polski.
– My też jej chcemy – odparł Przedysław – aliści w jednym człeku jest rąk dwoje i oczu dwoje, tak i u nas.
– Cóż by to było? – przerwał Dobiesław żywo. – Anoby nowy król, gwoli różnym ziemiom, każdej z osobna chyba koronować się musiał i jak było jedenaście na pogrzebie chorągwi, tak byście go jedenaście razy namaszczać musieli?
Śmiech się rozległ dokoła, a Przedysław namarszczył nieco.
– Jużci – rzekł – Kujawy osobno koronować go nie potrzebują, ani się o to Sieradz upomni, ale Wielkopolska, gniazdo pierwsze piastowskie…
– Z Piastami się skończyło! – mruknął sędzia krakowski.
Gdzieś w dali ozwało się jakby westchnienia.
Otto z Pilicy słuchał milczący, a gospodarz dodał, łagodząc wielkorządcę wielkopolskiego, który zza stołu wstawał, jak by odchodzić myślał.
– Król do was jedzie, nie frasujcie się, będziecie go mieli u siebie.
Nie chcąc drażliwej przedłużać rozmowy, Przedysław za kołpak wziął i skłonił się naprzód gospodarzowi, potem dokoła i ku drzwiom zmierzał, odprowadzany grzecznie przez Różyców.
Po odejściu jego czas jakiś trwało milczenie, spoglądali po sobie wszyscy, jak by się przekonać chcieli, że teraz sami z sobą są i swobodnie mówić mogą.
– Królowi Ludwikowi będzie co czynić w nowym królestwie – westchnął Dobiesław. – Dziedzictwo wziął piękne i bogate, ale troski z nim sporo… Mazury się oderwały precz, z Rusią się będzie ciężko obronić Litwie, Brandenburg i Sas już nas kąsają…
Potrząsnął głową.
– Dodajcie i to – cicho bardzo szepnął sędzia krakowski – że choć testament i dawne pakta tron zapewniają Ludwikowi, ale diabeł nie śpi… Piastów i Piastowiczów jest dosyć i takich, co ino w nich krew królów prawych widzą, także niemało.
– Daremna rzecz i próżny strach – odparł żywo wojewoda. – Jużci ani Władysław opolski, ani Kaźko szczeciński, ani mazowieccy się nie pokuszą.
– Za nikogo nie ręczę – rzekł sędzia, głową potrząsając. – Sam by może żaden się nie poważył, ale warchoły namówią. Śmiech o tym wspominać, a ja bym i za Włodka gniewkowskiego, co się pono zakapturzył kędyś i z mnichami śpiewa w chórze, nie ręczył.
Śmiać się w istocie drudzy zaczęli.
– Chybaby rozum stracił, kto by go przeciw panu naszemu chciał prowadzić! – ofuknął Otto z Pilcy. – Na Gniewkowie sobie rady dać nie mógł i to księstwo, które do lada worka schować można, porzucił, a co mu o koronie myśleć?
– Tak ci, tak! – rzekł szydersko sędzia. – Małe księstwo porzucić nie żal, bo co po nim, wielka troska? Ale o ogromne królestwo warto szyi nadstawić…
– Na to – zawołał Otto z Pilcy – ogromne serce i prawicę mieć trzeba potężną, no, a tych właśnie wasz mnich nie miał nigdy!
Znowu zamilkli trochę, a potem ci, co u stołu siedzieli, nachyliwszy głowy ku sobie, cicho coś szeptać poczęli.
Do wojewody schodziło się ludzi różnych tylu, którzy nie wszyscy z nim trzymali i których on nie był pewien, że poufne zwierzenia musiały się szeptami od ucha przenosić do ucha.
Więcej niż kiedykolwiek po śmierci króla Kaźmirza zarysowały się dwa obozy przeciwne. Jedni, w nowym panowaniu osobistych szukając korzyści, cieszyli się z niego i starali tylko jak najlepsze ze dworem zawiązać stosunki, drudzy, jaśniej widzący, już upatrywali przyszły kraju upadek, zawikłania i nieład, na jaki go obojętność Ludwika narazić miała.
Nie ukrywał się węgierski i dalmacki król z tym lekceważeniem spadku po wuju, a raczej po matce, brał go niechętnie, chciał z niego wyciągnąć jak największe dla siebie korzyści, ale serce jego i umysł były gdzie indziej.
Wstręt miał do Polski, śmierdziały mu polskiej szlachty kożuchy i buty; kraj ten swój miał za barbarzyński, za dziki. Rad był go, jako dziedzictwo, dla rodziny zatrzymać, ale nie chciał tu ani mieszkać, ani rządzić.
Rozpowiadano sobie pogardliwe odezwania się Ludwika i chwytano oznaki niechęci, której nie umiał, nie zadawał sobie pracy zataić.
Już za Kaźmirza poczynający kiełkować antagonizm dwu głównych dzielnic, z których się Polska składała teraz, gdy energicznej, jednoczącej dłoni zabrakło, coraz dobitniej i silniej występował.
Na pogrzebie, jak tłuszcz od wody, wydzielali się, osobno chodząc, stając, radząc, Wielkopolanie. Zbijali się w osobną gromadę, unikali Małopolanów.
Bogorię oblegano ciągle, domagając się, aby Ludwika skłonił do ponowienia koronacji, do ukazania się choćby w ornacie koronacyjnym i majestacie całym w Gnieźnie. Król Ludwik zniecierpliwiony, ruszając ramionami, półgębkiem coś przyrzekał. Bądź co bądź miał jechać do Wielkopolski, choć Węgrowie, jak on stęsknieni za domem, zżymali się i łajali.
Goście ci, u boku Ludwika wciąż będący, straż jego i dwór składający, wcale się nie starali pozyskać serca Polaków. Dumne pany patrzali z wysoka na nich i obchodzili się z nimi, jak gdyby byli nie w odziedziczonej, lecz w zawojowanej ziemi. Wszystko to zniechęcało coraz bardziej.
Zachwianie testamentu nieboszczyka króla, zmiana i poodbieranie legatów, obejście się z wdową po Kaźmirzu, której córki odbierała królowa Elżbieta, dzieci oddzielając od matki, oburzały Wielu. Najazd nie odparty Litwy, strata Santoka, oderwanie się zupełne lennego Mazowsza, zachwiana znowu jedność państwa smutną przepowiadały przyszłość. Liczba niezadowolonych rosła, a duma Ludwika serc mu nie pozyskiwała.
Już dnia tego dostrzec było można w czasie pogrzebu wśród oznak głębokiego żalu niemniej widoczne symptomata odrazy. Na zamku przy żałobnym chlebie, u tego samego stołu, u którego niezapomniany król Kaźmirz tak uprzejmie przyjmował gości, przemawiał do nich tak serdecznie własną ich mową, słychać teraz było język włoski, francuski, niemiecki, łaciński, tylko polskim się nikt nie odzywał. Na stary dwór Kaźmirzowy nikt nie patrzył, służyć mu nie dawano, podczaszy Węgrzyn opanował napoje, stolnik, komornicy z Budy przybyli zajęli miejsca Polaków, odepchniętych od sprawowania swych obowiązków.
Jedna stara królowa miała przy sobie kilku młodzieży, z tych, co w obcych krajach bywając, języki inne rozumieli, lecz i ci za Węgrami stać musieli. We wszystkim czuć było panowanie obcych, a pamięć Kaźmirza w większym jeszcze blasku przed oczyma stawała.
Pomiędzy gośćmi wojewody Dobiesława był i ten dworzanin króla, wzrostem i postawą do niego wielce podobny, który czasu pochodu osobę zmarłego przedstawiał. Zrzucił on był swe bogate szaty ze skarbca wzięte i przywdział żałobę, jak wszyscy, co do dworu nieboszczyka należeli. Zwał się Lasotą Nałęczem, a w rodzinie, w której wszyscy obyczajem wieku mieli jakieś przezwiska, z młodu go wołano Mrukiem. Pięknej urody, posępny zawsze i smutny, zachmurzony, milczący, znanym był z tego, że albo milczał, pomrukując tylko niezrozumiale, lub wybuchał z jakąś ognistą wymową straszną, która, jak ukrop wytrysnąwszy, nagle potem, gdy się opamiętał, ustawała i grobowym, upartym kończyła się milczeniem.
Lasota Nałęcz na dworze Kaźmirza był jednym z podkomorzych jego, a że w Krakowie i przy królu ciągle mieszkał, matkę mając tylko jedną, tę też tu, sprowadziwszy, osadził.
Choć Nałęczów siła już było i w Małej Polsce, Lasota Mruk z Wielkiej Polski pochodził i tam miał dalszą rodzinę.
Wybrano go na obchód ten jako najpodobniejszego z postawy do króla, aby nieboszczyka wystawiał. Jemu, jak jemu, zaszczyt ten może nawet był miłym, ale strwożona macierz, uważając to za złą przepowiednię, zrazu pozwolić na to nie chciała, łamała ręce, płakała i potrzeba było perswazji wymownego Jana z Czarnkowa, podkanclerzego, przyjaciela domu, aby rozłzawiona staruszka syna puściła na pogrzeb.
Lasota też, co z początku do serca nie brał swej roli, trwogą macierzyńską został zarażony. Od chwili, gdy z kościoła wyszedł i przyłbicę długo spuszczoną podniósł, nie przemówił słowa. Milczący tak, gdy go wojewoda Dobiesław zaprosił, poszedł doń, słuchał rozmów, nie odzywał się, posiedział, postał tu, a gdy żwawsze gawędy poczęły na gromadki dzielić gości, nie mając tu co robić, ku drzwiom się posunął.
Był w progu już, gdy syknięcie za sobą posłyszał. Obejrzał się. Szedł za nim mężczyzna od niego starszy, ogorzałej twarzy, brwi krzaczastych, ubrany żałobnie, ale pańsko. Nie znanym mu był, sądził więc, że syknięcie dla innych uszu było przeznaczone, i dalej iść chciał, gdy ów nieznajomy za rękę go ujął śmiało, jakby do tej poufałości miał prawo. Mruk zaś z sobą poufale lada komu przestawać nie dawał. Zdziwił się. Trochę jakby z pośpiechu, jąkając się, nie znany człek począł:
– Lasota Nałęcz? Mrukiem cię zwą? Głowy tylko ruchem zatrzymany potwierdził.
– Dobrze, żem cię ujął – rzekł oddychając ciężko, a czapkę na głowę nakładając i nie puściwszy Mruka nie znany pan – dość ci wiedzieć, że i ja Nałęcz Dersław z Wielkopolski, powinieneś znać, jakie nas powinowactwo wiąże?
Spojrzał mu w oczy. Mruk, dotąd dosyć dumnie spoglądający, spokorniał widocznie, do czapki rękę przyłożył.
Starszy ujął go pod rękę. Czegoś mu pilno było i jakby gorąco w tej łaźni wojewodzińskiej, z której wychodził.
– Idźmy kędy razem – odezwał się z cicha – potrzeba mi cię, mówić o czym mamy… a niekoniecznie dobrze, aby nas wszyscy słuchali i słyszeli.
Okiem mrugnął. Stali już w ulicy.
– Jeśli nas dwu ma być na rozmowie – odparł Mruk – może byście do dworku mojej matki raczyli. Nie mam izb tak wspaniałych jak pana wojewody, ale ciepły kąt się znajdzie…
– Innym czasem – rzekł żywo Dersław. – Ano przede wszystkim – tu mu bystro spojrzał w oczy – mów mi, jako ojcu, bobym nim mógł być, szczerą prawdę. Radeś ty z tego Ludwika i z tej starej baby, której młodzieniaszki służą? Widzi ci się, że to z tym dobrze będzie? Hę?
Zagadnięty Mruk zwykle do odpowiedzi nieskory, zmarszczył się mocno i zadumał długo. Dersław nogami tupał.
– Ano – zawołał – dobądź, co masz, spod wątroby!
– Za żalem po nieboszczyku – począł Mruk – człek nie miał czasu pomyśleć jeszcze o czym innym. Ale co tu się dobrego spodziewać? Obcy ludzie…
Ramionami poruszył.
Dersław, jakby mu tego dosyć było, ujął go znowu pod rękę.
– Chodź ze mną – rzekł. Przyspieszyli kroku.
W ulicach miasta, choć wieczór nadchodził i godzina, o której zwykle bramy się zamykały, a ludzie do domów wracali, zbliżała, dla natłoku gości obcych bardzo jeszcze było ruchliwo. Snuły się kupki podchmielonych, niepogrzebowe wyśpiewując piosenki. Tu i ówdzie krzyk niewieści nas pół śmiechem wybuchał i nagle ucichał. Przez otwarte drzwi browarów biło pozapalane w nich światło i gwar z nich szedł na ulicę, tak izby jeszcze pełne były.
Pachołkowie prowadzili konie od wody; kramarze zapuszczali okiennice i zamykali ławki. Gromady mieszczan, gwarząc, stały pode drzwiami domów. Świeciło się wszędzie, ruszało żywo.
Po drodze spotkali jadących z zamku z pocztami ziemian, przeprowadzanych z latarkami przez chłopaków – duchownych. W rynku i ulicy Floriańskiej jeszcze gęściej znaleźli ludzi, a tu właśnie Lasotę Mruka Dersław prowadził.
W drodze nic prawie nie mówili, Dersław dyszał zasapany. Doszli tak wreszcie do pokaźnego domostwa, któremu starszy Nałęcz przyjrzał się wprzód dobrze, nim do bramy zastukał, bo ta była zawarta. Niedobrze z miastem obeznany, obawiał się snadź omylić i dopiero znaki balwierza wywieszone zobaczywszy, dwie miski mosiężne nad wroty, dobijać się począł do bramy.
Dworzec balwierza był duży, na dole zamknięte okiennice tylko prążki światła przepuszczały, na wyżkach w izbie górnej troje okiennic przysłoniętych widać było, a w nich blask wielki i po błonach przesuwające się cienie ludzi.
Gdy wrota odparto, a oba weszli do sieni, Dersław się zatrzymał i tchnął, jakby mu powietrza w piersiach zabrakło. Położył rękę na ramieniu Mrukowi.
– Jeżeliś ty króla kochał jak należy – rzekł – no, to ci i jego korona droga, i Piastów krew też… i co posłyszysz, a o co się spytają, z tym się po ludziach nosić nie będziesz.
Mruk się zdziwił trochę.
– Dosyć mi na tym, że wy, panie ojcze, ze mną jesteście – odezwał się – pójdę po waszej myśli, jak się patrzy…
Wschodków na górkę po ciemku domacać się było niełatwo, począł Dersław wołać, jakby u siebie doma był.
– Żuczek, sam tu!
Za drugim huknięciem na górze się drzwi rozwarły, światło z nich potoczyło się ku nim i Dersław, opierając się na Mruku, począł, sapiąc, spinać się niewygodnymi wschodami na wyżki.
Powołany Żuczek, pacholik, z drzazgą w ręku naprędce zapaloną, czekał na nich u wnijścia. Sionka była mała naprzód, za której nieszczelnymi drzwiami wielką wrzawę głosów słychać było. Kilkanaście różnych odzywało się na przemian i głuszyło. Dersław, drzwi popchnąwszy, wszedł, prowadząc za sobą Mruka.
Izba na górce dosyć była przestronna, ale niska, tak że roślejsi goście, rękę dobrze podniósłszy, mogli belek dosięgnąć na pułapie. Ogień się palił na ogromnym kominie, z kilku kłód suchych nałożony.
Ludzi tu było pełno. Jedni na ławach siedzieli, drudzy o stół oparci stali, inni się przechadzali, rozprawiając żywo i głośno. Widać było, że swoi wszyscy nie obawiali się podsłuchu ni zdrady.
Goście to byli poważni, w większej części lat już nie pierwszych, dojrzali, z odzieży mierząc ich, dostatni, z twarzy wnosząc, nawykli rozkazywać, nie słuchać. Gdy Dersław wkroczył, obejrzeli się ciekawie ku niemu i powitali wołając:
– Otóż i on!
Lecz przybysza zobaczywszy, zamilkli. Dersław Lasotę po ramieniu uderzył.
– Nałęcz jest – rzekł – mój pokrewny, komornik nieboszczyka, świadom tu dobrze wszystkiego, a pewnie myśli to, co i my, bo po panu płacze. On to osobę jego na pogrzebie wystawiał.
Ciekawie popatrzono na przybysza, który stał milczący. Dersław się obrócił ku niemu.
– Wszyscy my tu swoi – rzekł – ludziska dobre. Zeszliśmy się nie o swoją skórę radzić, ale z boleścią naszą się wygadać. Słuchajże, a bądź baczny… Żebyś zaś wiedział, kogo przed sobą masz…
Wskazywać począł:
– Stary ten Moszczyc się zowie, ten siwy drugi – Oswald jest z Płonikowa, a oto brat Przedpełk ze Staszowa, pan Stefan ze Trląga od jeziora i Wyszota z Kórnika, i…
Począł liczyć innych, było ich tylu, że Mruk mało mógł spamiętać.
Na chwilę przerwanym rozmowom pilno musiało być na nowo się zawiązać, bo już niektórzy się wyrywali, gdy Dersław, jak by w domu był, na Żuczka zawołał:
– W gardle mi zaschło! Napiłbym się piwa innego czasu, ano, kiedy te pany Węgry tylko wino smokczą, już mi wstyd od nich gorszym być. Żuczek! Wina dzban!
Śmiali się niektórzy, nikt nie protestował.
– Dobra rzecz wino – ozwał się Przedpełk ze Staszowa – zwłaszcza gdy je kto umie korzeniami przyprawić i osłodzić, ale ja bym się zaklął, pókim żyw, go nie kosztować, bylebym tu na Węgrów nie patrzał.
– No i ja! – rzekł śmiejąc się, Stefan z Trląga.
– A ja też – ośmielił się dodać Mruk, na którego za to oświadczenie spojrzeli wszyscy przyjaźnie.
– Daj no pokój – chrapnął z kąta staruszek Moszczyc – jakby wina nie stało, tobyśmy mszy świętej nie mieli, a bez niej żyć nie można.
– Ba – odezwał się stary drugi z Płonikowa – tyle, co do mszy świętej potrzeba wina, i u nas się znajdzie. Nasadzili go benedyktyni u nas i na Czechach!
Wtem Żuczek wniósł dzban i z pewną ostentacją na stole go postawił, a kubki wyciągać poczęto.IV
Dersław Nałęcz nie był ani w swej rodzinie, ani w swej okolicy, ani w ziemi swojej człowiekiem wielkiego znaczenia. Z ludźmi żył dobrze, słuchano go chętnie, ale mu wpływu żadnego nie przypisywano, a on sam, gdy mu kto dał poznać, że on na wpływ ten rachował, wypierał go się jak najmocniej.
Ziemianin był zamożny i należał do szczytu rozrodzonego, który wiele w kraju znaczył, obchodziły go więcej może niż innych losy rodu i dola kraju, lecz, krzątając się około obojga, zdawał się umyślnie zasłaniać drugimi. Wolał, ażeby to, co czynił, szło na karb cudzy, sławy z tego nie szukał, a może i troski, jaką ona za sobą ciągnie, chciał uniknąć.
Ci, co go bardzo blisko znali, chytrym zwali, czasem lisem, śmiejąc się, a nie było to sprawiedliwym, gdyż Dersław fałszu ani zażywał, ani go innym przebaczał, szedł prostą drogą zawsze, nie lubił tylko zanadto się widocznym czynić dla świętego spokoju.
Mało kto wiedział, jak wiele Dersław mógł i czynił, ile myśli poddał, jak ludzi poruszyć i popychać umiał, przecież żadna sprawa ważniejsza nie obeszła się bez niego. Przyznawano ją potem komu innemu, nie upominał się, uśmiechał tylko.
Chociaż do domu i żony przywiązany, choć dzieci kochający, a już wiekiem mógłby się był tłumaczyć, że spoczynek sobie zapewnił, Dersław z nawyknienia do zabiegów i krzątaniny nie mógł nic zaspać. Był szlachecki zjazd jaki, nigdy
Dersława tam nie zabrakło, ruszyło się co i zakotłowało, biegł zaraz. Zawołano do Krakowa, gotów był zawsze.
Czasy to, od Przemkowych począwszy, nie mówiąc o dawniejszych, były w Wielkiej Polsce niespokojne. Za piecem siedzieć mało kto mógł, samotrzeć na gościniec wyjechać trudno się było ważyć. Ponad granicami Sasi i Brandenburczyki łotrowali, od Szląska też wpadali zbóje.
W samej Wielkopolsce od Borkowicza się ich namnożyło, brat jego i syn mścili się za umorzonego. Inni za ich przykładem puszczali się na łatwy zarobek po drogach. Obdzierano kupców obcych, a gdy tych nie stało, rzucano się i na swoich. Powaśniły się rodziny z sobą, wnet, nie szukając sprawiedliwości po sądach, same ją sobie orężem zdobywały. Zajeżdżano dobra duchownym, zagarniano lasy i ziemie nie osiadłe królewskie. Nieład coraz większy się mnożył, któremu wielkorządcy za oczyma króla podołać nie mogli.
Za Kaźmirza już, który rzadko do Wielkopolski zaglądał, Borkowicz zaczął burzyć umysły, jątrząc swoich ziomków przeciw Małopolanom, Krakowowi i władzy królewskiej.
Tam właśnie, gdzie dla bliskiego sąsiedztwa Krzyżaków, Brandenburgów, z ich Sasami i Szląskiem, trzeba było największego ładu i czuwania, najmniej było obojga. Wielkorządca żaden sobie rady z Wielkopolany dać nie mógł. Bałamucili ich często sąsiedzi, a warchołom dobrze z tym było: gdy się zamąciło, łowili ryby w mętnej wodzie.
Panu Dersławowi, choćby był chciał spokojnie u ogniska siedzieć, czas by nie dopuścił, ale on sam do tego ochoty nie miał. Jeszcze przed przybyciem do Krakowa na koronację przekonał się w Poznaniu, że król przyszły, Ludwik, prawie wszystkich miał przeciwko sobie.
Wielkopolska daleko mocniej od Krakowian i reszty Polski stała przy krwi Piastów. Krzyczano, że król nieboszczyk nie miał prawa ziemią, którą dożywotnio rządził, rozporządzać.
Potem zaczęto się domagać, aby przynajmniej koronował się w Gnieźnie, aby sam mieszkał w Polsce; na ostatek czasu koronacji i pogrzebu duma i lekceważenie doznane od Wągrów dopełniły miary. Zaczęto mówić o innym Piaście i innego sobie króla szukać. Dersław tego tam nie wymyślił, ale kość z kości Wielkopolan, podzielał ich uczucia, a gdy raz na tę drogę weszli, kroczył i on z nimi. Przechylała się waga na stronę tego Władysława Białego, o którym Moszczyc taką długą opowiadał historię. Nie bardzo on był do smaku Dersławowi, ale innego pod ręką nie mieli, więc na wszelki przypadek trzeba było lepiej tę rzecz roztrząsnąć i bliżej poznać.
Gdy z Lasotą sam na sam pozostali, Dersław, na kominie ognia poprawiwszy, pas rozwiązał; wina sobie i jemu nalał i nogi grzejąc, począł cichą rozmowę: