Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biały Książę - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biały Książę - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 463 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Było to dnia dzie­więt­na­ste­go li­sto­pa­da, roku Pań­skie­go 1370. Po­mi­mo wia­tru mroź­ne­go, któ­ry dął z pół­no­cy i zimę nad­cho­dzą­cą za­po­wia­dał, cały Kra­ków wy­lał się w ry­nek i uli­cę. Po­mię­dzy ko­ścio­ła­mi Fran­cisz­ka­nów, Świę­tej Trój­cy i Pan­ny Ma­rii a ka­te­drą na Wa­we­lu dro­gi były, wzgó­rza, da­chy i okna tak na­bi­te, jak­by gło­wy ludz­ki­mi je wy­bru­ko­wa­no. I mało co też wię­cej ro­ze­znać było moż­na nad gło­wy róż­nie po­okry­wa­ne, od­kry­te i osło­nię­te, nad twa­rze, na któ­rych je­den wy­raz bo­le­ści i trwo­gi ja­kiejś był od­ma­lo­wa­ny.

Na żad­nym z tych prze­mno­gich ob­li­czów pro­my­ka na­wet prze­lot­nej nie wi­dać było we­so­ło­ści ni pło­che­go uśmiesz­ku. Wszyst­ko to sta­ło ci­che, ska­mie­nia­łe, odrę­twio­ne, a na wie­lu za­czer­wie­nio­nych po­wie­kach śla­dy łez do­strzec moż­na było. Po­nad gło­wa­mi tego tłu­mu, z po­wie­wem nie­rów­nym wia­tru, to gło­śniej, to ci­szej, prze­ry­wa­nie, ję­czą­co od­zy­wa­ły się ko­ścio­łów dzwo­ny.

Dnia tego ostat­nią cześć od­da­wa­no pa­mię­ci wiel­kie­go kró­la, po któ­rym pła­kał kraj cały. Po żad­nym jesz­cze może łez się tyle nie wy­la­ło. Z nim krew Pia­stów scho­dzi­ła z tro­nu, któ­ry się miał do­stać ob­ce­mu; grze­ba­no z Kaź­mi­rzem cały ten sze­reg mę­żów że­la­znych, co kraj pier­sią bro­ni­li, a ser­cem mi­ło­wa­li, Pia­stów, co byli ludu tego oj­ca­mi i dzieć­mi.

Ostat­ni, jak by chciał pa­mięć wie­ku­istą zo­sta­wić po so­bie wy­rósł nad wszyst­kich, nie ry­cer­stwem, jak dru­dzy, ale mi­ło­ścią wiel­ką dla ca­łej zie­mi tej, któ­rą zjed­no­czył, roz­sze­rzył, ob­wa­ro­wał i po­ko­jem ubło­go­sła­wił.

szo­ne, zło­tem i sre­brem prze­ty­ka­nym, na któ­rym wo­kół spusz­cza­ły się pa­sma su­kien szkar­łat­nych i pur­pu­ro­wych je­dwa­biów.

Do­ko­ła mar ci­snął się tłum w ża­ło­bie, z gło­wy od­kry­ty­mi, za­wo­dzą­cy pieśń bo­le­sną, dziw­ną, nie ko­ściel­ną, nie zwy­kłą ani dźwię­kiem, ni sło­wy, przej­mu­ją­cą, bo ci, co ją nu­ci­li, szlo­cha­li śpie­wa­jąc, dłoń­mi za­kry­wa­li oczy, wło­sy dar­li na gło­wach i ręce wzno­si­li ku nie­bio­som. A żal ich nie­kła­ma­ny, strasz­ny, do ko­ści po­ru­szał tych, co byli świad­ka­mi, i płacz za­raź­li­wy wy­bu­chał od nie­go w tłu­mach.

O pie­śni mó­wio­no, że nie­uk ja­kiś, wiel­kie­go ser­ca, z bo­le­ści nie­zmier­nej wy­śpie­wał ją, a wszy­scy za nim po­wta­rza­li sło­wa, na któ­re mą­drzej­si ra­mio­na­mi ru­sza­li, bo były pro­ste, jak­by z ust ludu wzię­te, a szły w pier­si, jak że­la­zo ostrze­ni bólu swe­go. Roz­le­ga­ła się ta pieśń na­tchnio­na a nie­fo­rem­na, głu­sząc psal­my, głu­sząc dzwo­ny, i wtó­rem zwrot­kę jej tłum cały z pła­czem po­wta­rzał:

Ro­dzi­ca ta zie­mia stra­ci­ła,

Stra­ci­ła ro­dzi­ca… Ża­ło­bą się cała okry­ła…

Ani he­rold, ja­dą­cy przed ma­ra­mi, aby im szer­szą uczy­nić dro­gę, i rzu­ca­ją­cy na pra­wo i lewo gar­ścia­mi sze­ro­kie gro­sze prag­skie, nie mógł im ła­twe­go przej­ścia uczy­nić, ga­wiedź le­d­wie schy­la­ła się po spa­da­ją­ce na zie­mię pie­nią­dze, inni sta­li pła­cząc i po­py­chać się dali, nie wie­dząc, że na nich na­stę­po­wa­no. Żal był praw­dzi­wy, po­wszech­ny, wiel­ki.

Do­pie­ro straż kró­lew­ska z wiel­ki­mi ha­la­bar­da­mi po­zło­ci­sty­mi, roz­py­cha­ją­ca nimi gro­ma­dy i wo­ła­ją­ca: – Król! Król! – wię­cej siłą niż po­stra­chem mo­gła ścisk wiel­ki roz­bić na dwie po­ło­wy.

Oczy wszyst­kich zwró­ci­ły się te­raz na tę żywą przy­szłość…

Or­szak kró­lew­ski był wspa­nia­ły i świet­ny, a sam on też, gdy­by nie wspo­mnie­nie Kaź­mie­rzo­we, mógł wzrok po­cią­gać ku so­bie.

Ota­cza­li go du­chow­ni: sta­ry, na wpół ociem­nia­ły Bo­go­ria, któ­ry resz­tę oczu miał z żalu po uko­cha­nym Kaź­mie­rzu wy­pła­kać, Flo­rian kra­kow­ski, Piotr lu­bel­ski, bi­sku­pi. Szedł we zbroi, z pod­nie­sio­ną dum­nie gło­wą, z wy­so­ka, zim­nym wej­rze­niem mie­rząc tłu­my, bez żalu i trwo­gi na twa­rzy, znu­dzo­ny tyl­ko i zo­bo­jęt­nia­ły jaki, bia­łą chu­s­tę czę­sto przy­kła­da­jąc do bia­łe­go a pięk­ne­go ob­li­cza. Na heł­mie świe­ci­ła mu ko­ro­na dro­gi­mi ka­mie­nia­mi sa­dzo­na, płaszcz kró­lew­ski z ra­mion zwi­sał. Ręką jed­ną na rę­ko­je­ści mie­cza się spie­rał.

Ani lud, któ­re­mu miał pa­no­wać, ku nie­mu, ani on dla tych tłu­mów nie oka­zy­wał tego pra­gnie­nia i na­dziei mi­ło­ści wza­jem­nej, któ­rą zwią­zek ojca z dzieć­mi mógł za­po­wia­dać. Król pa­trzał obo­jęt­nie, na kró­la spo­glą­da­no z oba­wą.

Wie­dział za­praw­dę, iż zmar­łe­go chło­pów kró­la nie za­stą­pi.

Tyl­ko oka­za­ło­ścią dwo­ru olśnie­wał i moc swą chciał do­wieść. Świet­nym by­wał dwór Kaź­mi­rzo­wy w ostat­nich cza­sach, lecz nig­dy Lu­dwi­ko­we­mu nie zrów­nał. A jak zmar­ły pan mi­ło­ściw był cały, tak i ci, co go ota­cza­li, wszę­dzie i za­wsze bra­ter­sko się a ser­decz­nie oka­zo­wa­li. Lu­dwi­ków dwór miał ob­li­cza pań­skie, a dum­ne, po­gar­dli­wie pa­trzą­ce, jak on, ry­cer­skie, ale groź­ne, na­sę­pio­ne, od­stra­sza­ją­ce. Dość było wej­rzeń tych wę­gier­skich ma­gna­tów, ob­szy­tych zło­tem, by gro­ma­dy roz­pę­dzić.

Po­grze­bo­we­go też smut­ku ani Lu­dwik, ni oni nie przy­wdzie­li na­wet na ten dzień i chwi­lę – le­d­wie że się po­krzy­wio­ny­mi twa­rza­mi nie urą­ga­li, mó­wiąc za­chmu­rzo­nym i pła­czą­cym: – Te­raz my­śmy pa­na­mi wa­szy­mi!

Ta groź­ba pa­no­wa­nia ści­ska­ła każ­de­mu, co na nich spoj­rzał, pierś wzbu­rzo­ną.

Inne też po­sta­cie or­sza­ku pań­skie­go uka­zy­wa­no so­bie, szep­cząc po ci­chu.

Szedł poza kró­lem Wła­dy­sław opol­ski, któ­ry i przy śmier­ci Kaź­mi­rzo­wej tu był, i Lu­dwi­ka nie od­stę­po­wał. Ten też pań­sko wy­glą­dał i pia­stow­ska krew pły­nę­ła w nim, ale do sta­rych Pia­stów ser­decz­nych cale nie był po­dob­ny. W ko­leb­ce czy na za­ra­niu Niem­cy go wzię­li na na­ukę i na swo­je­go prze­ro­bi­li, tak że mó­wio­no, iż ję­zy­ka na­wet swe­go z trud­no­ścią uży­wał, a cale go nie mi­ło­wał. Ro­zum, by­strość i mę­stwo pa­trza­ło mu z oczu, tyl­ko mi­ło­ści w nich nie było. Szedł za kró­lem, nie pa­trząc na nic i nie wi­dząc tyl­ko jego, jak by cze­kał sło­wa, roz­ka­zu, zna­ku. Nie­kie­dy też Lu­dwik spo­glą­dał ku nie­mu, jak by py­tał: – Kie­dy się to skoń­czy?

Z dru­gie­go boku po­stę­po­wał za kró­lem mąż pięk­ny, wą­tłej po­sta­wy, nie­wie­ście­go mi­łe­go ob­li­cza, oczu czar­nych, go­rą­cych, ru­chów ży­wych i nie­spo­koj­nych. Był to Kaz­ko, ksią­żę szcze­ciń­ski, nie­bosz­czy­ka ulu­bie­niec, wy­cho­wa­nek i wnu­czę. Ten roz­tar­gnio­ny stą­pał, to tu, to ów­dzie rzu­ca­jąc oczy­ma, a na nie­go cie­ka­wie oglą­da­ło się wie­lu. Był swój, a te­raz i on na ob­cych ła­sce. Szep­ta­no ci­cho, że te­sta­ment kró­lew­ski, któ­rym on wie­lu i to ksią­żąt­ko ob­da­rzył, ła­mać miał Lu­dwik, a nie my­ślał woli zmar­łe­go speł­nić.

Da­lej szły za­sło­na­mi czar­ny­mi całe okry­te nie­wia­sty. Sta­ra kró­lo­wa wdo­wa wę­gier­ska, Łokt­ko­wa cór­ka, na­przód. Dziw było spoj­rzeć na nią. Lu­dzie lata jej wie­dzie­li i li­czy­li, syn też, czter­dzie­stocz­te­ro­let­ni mąż, ją po­prze­dzał, a kró­lo­wa je­śli nie wy­da­wa­ła się mło­dą, przy­najm­niej chcia­ła nią być jesz­cze. Wpraw­dzie na twa­rzy tro­chę marszcz­ków gdzie­nieg­dzie ją po­ry­so­wa­ło, ale lice było ru­mia­ne, świe­że, bia­łe jesz­cze, oczy błysz­czą­ce, a spod za­słon wid­ny włos nie oka­zy­wał si­wi­zny. Już­ci chcia­ła mieć na ten dzień twarz smut­ną, a nie mo­gła. Rzu­ca­ła wej­rze­nia­mi tu i ów­dzie, da­wa­ła zna­ki, a szła, za­po­mi­na­jąc się, tak żywo, iż co kil­ka kro­ków sta­wać po­tem mu­sia­ła, aby ci, co ją po­prze­dza­li, od­da­lić się czas mie­li.

Obok niej stą­pa­ła po­wo­li, z mar­mu­ro­wą twa­rzą za­sty­głą, z oczy­ma spusz­czo­ny­mi, wdo­wa Kaź­mi­rzo­wa, Ja­dwi­ga, w czer­ni cała, za­du­ma­na, jak by my­śla­mi nie tu już była, ale gdzie in­dziej. Dwo­je jej dziew­czą­tek, có­rek pań­skich, pła­ka­ło i chu­s­ta­mi twa­rzycz­ki bia­łe za­sło­nię­te mia­ły, a po­ty­ka­ły się co­raz na ka­mie­niach i sła­nia­ły bied­ne sie­ro­ty.

Do­ko­ła tłum Wę­grów ci­snął się, pół­gło­sem, ję­zy­kiem nie­zna­nym roz­pra­wia­jąc, pal­ca­mi uka­zu­jąc na uli­ce i domy, a nie czy­niąc so­bie ża­ło­by z tego, co dla nich było we­se­lem i roz­ryw­ką. A gdzie się tłum ku nim na­su­nął, wnet pięść pod­no­si­li nań i marsz­czy­li brew, i za mie­cze się bra­li. Pa­na­mi się tu czu­li.

Przed trze­ma ko­ścio­ła­mi za­trzy­my­wał się po­chód, mary i tłu­imy, na osta­tek na Wa­wel do ka­te­dry cią­gnę­ło wszyst­ko.

Dro­gę do Wa­we­lu, dzie­dziń­ce zam­ko­we, bra­my, mury, wszyst­ko już lud za­le­gał gę­sto. Do ko­ścio­ła le­d­wie do­stoj­niej­szych wpusz­cza­no. Ry­cer­stwo mu­sia­ło ci­sną­cych się po­wstrzy­my­wać, a krzy­ki stłu­mio­ne sły­szeć się da­wa­ły co chwi­la.

Bi­skup Flo­rian wy­szedł przed oł­tarz wiel­ki, roz­le­gły się pie­śni i ra­zem z nim do wszyst­kich, ile było oł­ta­rzy w świą­ty­ni, cze­ka­ją­cy zbli­ży­li się ka­pła­ni, nie­kr­wa­wą skła­dać za du­szę pana ofia­rę.

W po­środ­ku ko­ścio­ła na dwóch srebr­nych mi­sach le­ża­ły kupy gro­szy, z któ­rych każ­dy brał, ile chciał, i skła­dał przy oł­ta­rzu za du­szę pań­ską, na mo­dli­twy. A że w ści­sku nie każ­dy mógł do oł­ta­rza dojść, wy­rę­cza­ło ry­cer­stwo, któ­re służ­bę ża­łob­ną spra­wia­ło.

Szli też owi, co mary ota­cza­li, słu­dzy i urzęd­ni­cy nie­bosz­czy­ka kró­la, nio­sąc każ­dy dań za du­szę jego do ko­ścio­ła, a były one tak ob­fi­te i kosz­tow­ne, jak wiel­ki był żal po ostat­nim Pia­ście.

Szedł pod­skar­bi zmar­łe­go, Świę­to­sław, z na­lew­ka­mi srebr­ny­mi i ręcz­ni­ka­mi, któ­rych król przy ucztach za­ży­wał, i zło­żył je ko­ścio­ło­wi na pa­mięć. Choć na Wa­we­lu była już jed­na, przed zgo­nem przez sa­me­go Kaź­mie­rza ofia­ro­wa­na naj­cen­niej­sza pa­miąt­ka, zło­mek tego drze­wa, na któ­rym Chry­stus Pan za grze­chy ludz­kie umie­rał, w szcze­ro­zło­tym krzy­żu, per­ła­mi i dro­gi­mi ka­mie­nia­mi ozdob­ny.

Za pod­skar­bim przy­stą­pił do oł­ta­rza stol­nik Przed­bór i pod­sto­li Ja­nusz, nio­sąc czte­ry misy srebr­ne, cze­śnik Petr­ko i pod­cza­szy Ze­go­ta kub­ki i pu­cha­ry; mar­sza­łek dwo­ru przy­niósł kosz­tow­ny na­ra­mien­nik kró­lew­ski.

Na­bo­żeń­stwo ku koń­co­wi się mia­ło, gdy od drzwi lud od­trą­cać po­czę­to, aby się ob­rzęd we­dle tra­dy­cji i oby­cza­ju ry­cer­skie­go do­ko­nał… Wjeż­dżał na ko­niu nie­zna­jo­my ów, któ­ry oso­bę kró­la wy­obra­żał, z przy­łbi­cą spusz­czo­ną, za nim ko­nia pod­wod­ne­go przy­wiódł pod­ko­niu­szy, a tuż je­den za dru­gim po­czę­li po ka­mien­nej po­sadz­ce tęt­niąc ko­py­ta­mi wjeż­dżać cho­rą­żo­wie, je­den za dru­gim.

Była to chwi­la naj­bo­le­śniej­sza, ostat­nia, gdy u stóp mar kró­lew­skich cho­rą­gwie na­przód kró­le­stwa one­go, po­tem wszyst­kich ziem kru­szyć i ła­mać po­czę­to.

Tłu­mio­ny płacz ozwał się ję­kiem i ry­kiem, chrzęst kra­szo­nych drzew­ców, rwa­nie się prze­stra­szo­nych koni, krzy­ki tłu­mu, śpiew księ­ży, wszyst­ko to ra­zem zmie­sza­ne w je­den głos dzi­ki i strasz­ny, naj­trward­szych lu­dzi dresz­czem trwo­gi i sza­łem ja­kimś przej­mo­wa­ło.

Za­po­mi­na­li się nie­któ­rzy, iż w ko­ście­le byli, wiel­ki­mi za­wo­dząc gło­sa­mi, ręce pod­no­sząc do góry. Po­nad szmer i łka­nie wzbi­ja­ły się wy­rze­ka­nia.

Król Lu­dwik słu­chać już dłu­żej nie mógł wy­ra­zu tego żalu – ra­zem z ro­dzi­ną i dwo­rem usu­nął się z ko­ścio­ła, na za­mek po­wra­ca­jąc. Na Wę­grach i na nim znać było jak­by ob­ra­zę i gniew, że ta­ki­mi ża­la­mi prze­szłość grze­ba­no, jak by już żad­nej przy­szło­ści nie było.

I mógł za­praw­dę nowy król po­my­śleć so­bie, iż przy naj­więk­szym o swych dwu pań­stwach sta­ra­niu nig­dy tego kró­le­stwa nie po­zysz­cze so­bie tak jak zmar­ły ani mu go za­stą­pi.

Z ję­kiem i pła­czem z wol­na wy­le­wał się lud i wszy­scy po­grze­bu uczest­ni­cy na po­dwór­ce. Sta­li tu u drzwi ko­ściel­nych, pod mu­ra­mi, na dro­dze, nie mo­gąc jak­by po­rzu­cić gro­bu tego i roz­stać się z nim. Ze­wsząd do­ko­ła tyl­ko po­chwa­ły zmar­łe­go i sro­gie żale po nim sły­chać było.

Sta­rzy słu­dzy pań­scy roz­sy­py­wa­li się tak, nie­po­trzeb­ni się czu­jąc, bo król i sta­ra Elż­bie­ta już się no­wy­mi ota­cza­li. Mało kto z Kaź­mi­rzo­wych miał przy nich po­zo­stać.

Za­wcza­su ci, co zgon Kaź­mi­rza prze­wi­dy­wa­li, zbie­gli do Budy, sta­rej pani i sy­no­wi jej nio­sąc po­chleb­stwa i za­le­ca­jąc służ­by po­kor­ne. Co było lep­sze­go, sta­ło na ubo­czu, nie my­śląc o so­bie, za­bie­glej­si wcze­śnie miej­sca za­ję­li. Z daw­nych ulu­bień­ców i przy­ja­ciół kró­la le­d­wie kto miał przy­stęp do zam­ku.

Na chleb ża­łob­ny do­stoj­niej­si szli do kró­la i kró­lo­wej, inni na mia­sto, któ­re tych dni peł­ne było nie tyl­ko po go­spo­dach, lecz gdzie­kol­wiek kąt się zna­lazł jaki. Przy­by­li bo­wiem i Wiel­ko­po­la­nie w licz­bie do­syć znacz­nej, w na­dziei, że no­we­go kró­la z sobą, jak­by na dru­gą ko­ro­na­cję, do Gnie­zna za­bio­rą, i Ku­ja­wia­cy, Sie­ra­dza­nie i Ru­si­ni, i Ma­zu­rów tro­cha.

W go­dzi­nę po umilk­nię­ciu dzwo­nów ża­łob­nych na zam­ku już prze­waż­nie Wę­grów tyl­ko wi­dzieć było moż­na snu­ją­cych po po­dwór­cach; w uli­cach lud gwa­rzył, opo­wia­da­jąc i przy­po­mi­na­jąc, co wi­dział dnia tego; we dwo­rze drew­nia­nym pana Do­bie­sła­wa z Ku­ro­zwęk, wo­je­wo­dy kra­kow­skie­go, na­tłok go­ści był wiel­ki. Tu, mó­wi­li so­bie lu­dzie, ła­ska pań­ska zo­rzą nową świ­ta­ła, a na świa­tło ta­kie lu­dzie się za­wsze gar­ną.

Sta­rzy to byli zie­mia­nie tu­tej­si Ró­ży­ce, z któ­rych Do­bie­sław ród swój wiódł, i nie­ma­łych imion lu­dzie, prze­cie ani z To­po­ra­mi i Star­ża­mi, ani z Le­li­wa­mi i Sre­nia­wi­ta­mi o lep­szą iść nie mo­gli, dla­te­go też może cho­dzi­li żwa­wo oko­ło spraw swo­ich, aby się wzbić do góry.

Lecz nie­bosz­czyk król, jak mi­ło­ści­wym pa­nem był dla wszyst­kich, tak po­chleb­ców zbyt za­bie­gli­wych oko­ło sie­bie nie lu­bił ani im ufał. Szcze­gól­ną też ła­ską jego Ró­ży­ce się nie chlu­bi­li, choć ich służ­by na­gra­dzał i star­sze­go Do­bie­sła­wa na pierw­sze wo­je­wódz­two pod­niósł.

Lu­dzie ry­cer­scy byli, szcze­gól­niej sta­ry, któ­ry nie tyl­ko spra­wę wo­jen­ną, za­ba­wy ry­cer­skie, łowy i tur­nie­je lu­bił, ale i sam oby­czaj ów but­ny, krzy­kli­wy, pań­ski, świet­ny, któ­ry cza­su po­ko­ju za­stę­pu­je wrza­wę wo­jen­ną.

Pan wo­je­wo­da lat był oko­ło sześć­dzie­się­ciu, choć ich na nim znać nie było, bo ru­chli­wy ży­wot, dłuż­szy czy krót­szy, nie daje czło­wie­ko­wi zgnu­śnieć i ze­sta­rzeć. Mło­do się więc trzy­mał, choć sy­nów dwu miał do­ro­słych, wy­stę­po­wał stroj­no a błysz­czą­co, w domu go­ścin­nie i hoj­nie, i choć moż­ny, nad moż­ność swą za­wsze chciał się po­sta­wić.

Dwór też ota­czał go pań­ski, staj­nie i woź­ni­ki jego sła­wę mia­ły, zbro­je naj­droż­sze na­szał, w szkar­ła­ty się odzie­wał i przed ludź­mi po­pi­sy­wać lu­bił.

Syn Krze­sław wdał się cał­kiem w ojca i choć twa­rzą uro­dzi­wą młod­szy, oby­cza­jem, mową, gło­sem ku­bek w ku­bek był doń po­dob­ny. Oba ro­zu­mie­li się i zga­dy­wa­li jak naj­le­piej.

Dru­gi syn, Za­wi­sza, choć rów­nie go­rą­cej krwi i do nich z cha­rak­te­ru po­dob­ny, le­piej by był się do ko­nia i mie­cza zdał niż do oł­ta­rza i re­we­ren­dy, z woli oj­cow­skiej mu­siał do sta­nu du­chow­ne­go iść, po­wo­ła­nia doń nie ma­jąc.

Nie py­tał o to oj­ciec, księ­dza mu w ro­dzi­nie było po­trze­ba, bo go za­wcza­su na wy­so­kie do­sto­jeń­stwo w ko­ście­le na­zna­czył. Słał więc Za­wi­szę do Włoch, uczyć mu się ka­zał i po­strzyc go dał, a gdy do kra­ju po­wró­cił, pręd­ko go na dwór i do ka­pi­tu­ły umiał wci­snąć.

By­stre­go umy­słu, zręcz­ny, prze­bie­gły, mło­dy du­chow­ny szczę­śli­wie so­bie dro­gę to­ro­wał, choć żył nie po księ­że­mu. Pa­chło mu to, co ojcu i bra­tu, swo­bo­da pań­ska, uczto­wa­nie, ko­nie, łowy, śpiew­ki, to­wa­rzy­stwo we­so­łe i nie­wie­ście za­lo­ty. Po tro­sze prze­strze­ga­jąc, aby nie dać z sie­bie zgor­sze­nia, gdy się na wieś wy­rwał, cu­gli po­pusz­cza­jąc, Za­wi­sza na ludz­kie ję­zy­ki nie zwa­żał wca­le. Przy­szło­ści był pe­wien.

Miał za sobą wie­le, bo na na­uce mu nie zby­wa­ło, w pi­śmie był bie­gły, lu­dzi uj­mo­wać umiał i gdy było po­trze­ba, ukła­dał się do nich. Za­raz po śmier­ci Kaź­mi­rza, gdy ksiądz Su­chy­wilk z bi­sku­pem Flo­ria­nem do Budy je­cha­li, przy­szył się do nich Za­wi­sza, aby na dwór do­stał za­wcza­su.

Kró­lo­wę sta­rą, Elż­bie­tę, znał daw­niej i po­chle­biał so­bie, że miał u niej ła­ski. Let­nia już pani Bez­rę­ka lu­bi­ła się za­ba­wiać we­so­ło i mło­dzie­żą ota­czać płci obo­jej.

Nie było u niej dnia bez mu­zy­ki, śpie­wu, plą­sów i po­ga­da­nek tref­nych. Za­le­ca­ła się jej mło­dzież, jak mo­gła, i rej po­tem wo­dzi­ła, gdy na ła­skę za­słu­ży­ła. Ale za­ra­zem nie­mło­da pani po­czy­na­ła być po­boż­ną – i z rana do Boga się wdzię­czy­ła, a wie­czo­rem do lu­dzi.

Mło­dy ksiądz, któ­ry i mo­dli­twy z nią mógł od­ma­wiać, i tref­ne po­ga­dan­ki z dow­ci­pem wiódł, a sta­rusz­ce po­chle­biał, pod nie­bio­sa ją wy­no­sząc i z pięk­no­ści na­wet sła­wiąc, wiel­ce so­bie ujął kró­lo­wę. Pa­mię­ta­ła o nim i gdy przy­biegł do Budy z wie­ścią o śmier­ci bra­ta jej, ła­two mu było słów­kiem po­kor­nym kanc­ler­stwo so­bie u sta­rusz­ki za­pew­nić.

Do­my­śla­no się już na­ów­czas, że Lu­dwik, sam Pol­sce nie­chęt­ny, miesz­kać w niej nie chcąc i nie mo­gąc, spu­ści mat­ce rzą­dy pań­stwa. Z kanc­ler­stwa u kró­lo­wej pro­sta była dro­ga do in­fu­ły.

Za­wi­sza przy­piął się do suk­ni Elż­bie­ty i stał jej słu­gą. Oj­ciec i brat przy­kla­snę­li. Przez Za­wi­szę oni do­sta­li się do sta­rej mat­ki, a przez nią do mło­de­go kró­la.

I te­raz już Ró­ży­ce spo­glą­da­li z góry na dru­gich, wie­dząc, że mie­li przy­szłość przed sobą.II

Gdy lu­dzie doj­rze­li, że się Ró­ży­com wie­dzie, choć oko­ło wo­je­wo­dy nig­dy pu­sto nie było, po­sy­pa­li się doń tłum­nie. Do­bry to był znak. Do­bie­sław ręce za­cie­rał.

Wie­dzia­no tego dnia na pew­no, że Lu­dwik w Pol­sce miej­sca nie za­grze­je, a ko­mu­kol­wiek bądź ją zda, byle cię­żar z bark zrzu­cił.

Mat­ka mu się na­pie­ra­ła, mó­wio­no, zo­stać w Kra­ko­wie. Tu jej swo­bod­niej było, bo sama kró­lo­wać mo­gła, gdy w Bu­dzie dru­ga Elż­bie­ta mło­da sta­ła obok. W Pol­sce przy­po­mi­na­ła so­bie lata mło­de, ojca, mat­kę, bra­ta… a i na przy­ja­cio­łach sta­rusz­ce nie zby­wa­ło, któ­rzy szep­ta­li jej, aby Pol­skę uszczę­śli­wi­ła i sama nią rzą­dzi­ła, gdy ona wła­ści­wie na nią spa­da­ła pierw, niż na syna prze­ka­za­ną być mia­ła.

Nę­cił Elż­bie­tę i pięk­ny za­mek kra­kow­ski, nowo przez Kaź­mi­rza wspa­nia­le zmu­ro­wa­ny i przy­ozdo­bio­ny.

Spo­dzie­wa­li się więc Ró­ży­ce z pa­nią swą na nim rej wo­dzić.

Wie­czo­rem dwo­rzec wo­je­wo­dy pe­łen był, choć miej­sca na nim nie bra­kło i dla tłum­ne­go ze­bra­nia.

Jak znacz­niej­sza część ów­cze­snych do­mostw, Do­bie­sła­wo­wy dom z drze­wa zbu­do­wa­ny, ob­szer­ny, ze­wnątrz się nie wy­da­wał, czym był. Izby duże nie od­zna­cza­ły się też ni­czym, gdy wo­je­wo­da ich nie za­miesz­ki­wał. Sprzęt w nich tak był pro­sty, jak u naj­mniej­sze­go z zie­mian. Lecz wszyst­ko to prze­ista­cza­ło się, gdy tyl­ko wo­je­wo­da do dwo­ru za­je­chał, a drzwi jego miał lu­dziom otwo­rzyć.

Na­gle ścia­ny ob­wie­sza­no wspa­nia­ły­mi opo­na­mi, ławy okry­wa­ły po­dusz­ki i suk­na, pod­ło­gi za­le­ga­ły ko­bier­ce, sto­ły za­wie­sza­no szy­ty­mi ob­ru­sa­mi, po­li­ce na­peł­ni­ły sre­bra i na­czy­nia dro­gie. Szo­pa się na pa­łac, jak­by cza­ro­dziej­ską różdż­ką, za­mie­nia­ła.

Tak samo pu­ste ko­mo­ry i za­sty­głe kuch­nie, gdy pan przy­był, za­sy­py­wa­no, za­rzu­ca­no za­pa­sa­mi i od rana do nocy uczta trwa­ła pod do­brą ocho­tą.

Syn Krze­sław go­spo­da­rzył tu z oj­cem wraz, a tak się oba ro­zu­mie­li, iż jako je­den człek, bez sło­wa i na­mo­wy, czy­ni­li w myśl swą zgod­nie.

Za­wi­sza miesz­kał osob­no jako du­chow­ny, a te­raz wię­cej przy sta­rej kró­lo­wej prze­sia­dy­wał, dwo­ru­jąc, niż u ojca. Prze­cież dzień ża­den nie upły­nął, aby się tu z we­so­łą swą pięk­ną twa­rzą nie po­ka­zał i no­win­ki ja­kiej nie przy­niósł.

W wiel­kiej izbie pod wie­czór gwar­no (było i nie­ma­ło do­stoj­nych się lu­dzi ze­bra­ło. Nie li­cząc po­mniej­szych, oprócz wo­je­wo­dy go­spo­da­rza i dwu sy­nów jego u ma­łe­go sto­li­ka z osob­na za­sia­da­li Prze­dy­sław z Go­łu­cho­wa , wo­je­wo­da ka­li­ski, któ­ry jesz­cze za Kaź­mi­rza wiel­ko­rzą­dy w Wiel­kiej Pol­sce spra­wo­wał i do­tąd je dzier­żył, Jasz­ko Kmi­ta, Peł­ko Za­mbra, sę­dzia san­do­mir­ski, Wil­czek z Na­bo­ro­wa kra­kow­ski i ma­łe­go wzro­stu księ­ży­na, Jan Ra­dli­ca, któ­ry na­ów­czas już jako le­karz uczo­ny sły­nął.

Ci, co zna­li ota­cza­ją­cych wo­je­wo­dę, łac­no doj­rzeć mo­gli, iż w kół­ku tym nie­mal sam je­den Prze­dy­sław z Go­łu­cho­wa był, któ­ry wię­cej do sta­re­go dwo­ru niż do no­we­go na­le­żał.

Sę­dzio­wie Obaj już, jak mó­wio­no, uję­ci, mie­li prze­ciw te­sta­men­to­wi kró­la nie­bosz­czy­ka wy­ro­ko­wać, ks. Jan też oko­ło sta­rej kró­lo­wej z me­dy­cy­ną swą cha­dzał, choć ona jej nie­wie­le zda­wa­ła się po­trze­bo­wać, cu­dow­ną wodą ja­kąś, któ­rą się co dzień ob­my­wa­ła, utrzy­mu­jąc świe­żość płci i zdro­wie.

Dla pana Prze­dy­sła­wa z Go­łu­cho­wa, któ­re­mu jako Kaź­mi­rzo­we­mu słu­dze nie­speł­na do­wie­rza­no, po­wścią­gli­wie pro­wa­dzo­no o spra­wach bie­żą­cych roz­mo­wę, oczy­ma so­bie da­jąc zna­ki.

Opo­dal nie­co od sto­łu, ry­cer­ski a pięk­nie wy­glą­da­ją­cy, w suk­niach z przed­nich tka­nin, w pół­zbroi szmel­co­wa­nej, stal uro­dzi­wy bar­dzo męż­czy­zna. Był to Otto z Pi­li­cy.

Ten i dla uro­dy, i dla gład­ko­ści oby­cza­jów a umie­jęt­no­ści przy­po­do­ba­nia się już był też na dwo­rze sta­rej kró­lo­wej wi­dzia­ny do­brze i na­le­żał do tych, któ­rych jako przy­szłych ulu­bień­ców wy­ty­ka­no.

– Cóż tedy! – mó­wił po­wol­nie, oczy­ma mie­rząc ota­cza­ją­cych wiel­ko­rząd­ca po­znań­ski – król się nam obie­cał do Gnie­zna? Trze­ba go nam tam ko­niecz­nie. Nasi Wiel­ko­po­la­nie za­zdro­śni są, że­ście nam ko­ro­ny z Gnie­zna za­bra­li i sta­rą sto­li­cę po­nie­wie­ra­cie. Nie­chby­śmy go choć u gro­bu Miesz­ka zo­ba­czy­li.

Do­bie­sław uśmiech­nął się.

– Po co kró­la tru­dzić? – od­parł. – Albo to my a wy nie jed­no sta­no­wi­my cia­ło? Wszak ci Bo­go­ria wasz go nam wszyst­kim uko­ro­no­wał?

Wes­tchnął Prze­dy­sław.

– Ano – rzekł – Wiel­ko­po­la­ny nie po­nie­wie­raj­cie. Ko­ro­na ta, co­ście ją so­bie do Kra­ko­wa wzię­li, u nas uku­ta zo­sta­ła. Po Chro­brym ci ją ma­cie i po Prze­mku na­szym.

– Sta­re dzie­je! – wtrą­cił ksiądz Za­wi­sza, śmie­jąc się. – Bądź­cie pa­mięt­ni tego, że nie­bosz­czyk król, któ­re­go pa­mięć czci­cie, chciał jed­nej Pol­ski.

– My też jej chce­my – od­parł Prze­dy­sław – ali­ści w jed­nym człe­ku jest rąk dwo­je i oczu dwo­je, tak i u nas.

– Cóż by to było? – prze­rwał Do­bie­sław żywo. – Ano­by nowy król, gwo­li róż­nym zie­miom, każ­dej z osob­na chy­ba ko­ro­no­wać się mu­siał i jak było je­de­na­ście na po­grze­bie cho­rą­gwi, tak by­ście go je­de­na­ście razy na­masz­czać mu­sie­li?

Śmiech się roz­legł do­ko­ła, a Prze­dy­sław na­marsz­czył nie­co.

– Już­ci – rzekł – Ku­ja­wy osob­no ko­ro­no­wać go nie po­trze­bu­ją, ani się o to Sie­radz upo­mni, ale Wiel­ko­pol­ska, gniaz­do pierw­sze pia­stow­skie…

– Z Pia­sta­mi się skoń­czy­ło! – mruk­nął sę­dzia kra­kow­ski.

Gdzieś w dali ozwa­ło się jak­by wes­tchnie­nia.

Otto z Pi­li­cy słu­chał mil­czą­cy, a go­spo­darz do­dał, ła­go­dząc wiel­ko­rząd­cę wiel­ko­pol­skie­go, któ­ry zza sto­łu wsta­wał, jak by od­cho­dzić my­ślał.

– Król do was je­dzie, nie fra­suj­cie się, bę­dzie­cie go mie­li u sie­bie.

Nie chcąc draż­li­wej prze­dłu­żać roz­mo­wy, Prze­dy­sław za koł­pak wziął i skło­nił się na­przód go­spo­da­rzo­wi, po­tem do­ko­ła i ku drzwiom zmie­rzał, od­pro­wa­dza­ny grzecz­nie przez Ró­ży­ców.

Po odej­ściu jego czas ja­kiś trwa­ło mil­cze­nie, spo­glą­da­li po so­bie wszy­scy, jak by się prze­ko­nać chcie­li, że te­raz sami z sobą są i swo­bod­nie mó­wić mogą.

– Kró­lo­wi Lu­dwi­ko­wi bę­dzie co czy­nić w no­wym kró­le­stwie – wes­tchnął Do­bie­sław. – Dzie­dzic­two wziął pięk­ne i bo­ga­te, ale tro­ski z nim spo­ro… Ma­zu­ry się ode­rwa­ły precz, z Ru­sią się bę­dzie cięż­ko obro­nić Li­twie, Bran­den­burg i Sas już nas ką­sa­ją…

Po­trzą­snął gło­wą.

– Do­daj­cie i to – ci­cho bar­dzo szep­nął sę­dzia kra­kow­ski – że choć te­sta­ment i daw­ne pak­ta tron za­pew­nia­ją Lu­dwi­ko­wi, ale dia­beł nie śpi… Pia­stów i Pia­sto­wi­czów jest do­syć i ta­kich, co ino w nich krew kró­lów pra­wych wi­dzą, tak­że nie­ma­ło.

– Da­rem­na rzecz i próż­ny strach – od­parł żywo wo­je­wo­da. – Już­ci ani Wła­dy­sław opol­ski, ani Kaź­ko szcze­ciń­ski, ani ma­zo­wiec­cy się nie po­ku­szą.

– Za ni­ko­go nie rę­czę – rzekł sę­dzia, gło­wą po­trzą­sa­jąc. – Sam by może ża­den się nie po­wa­żył, ale war­cho­ły na­mó­wią. Śmiech o tym wspo­mi­nać, a ja bym i za Włod­ka gniew­kow­skie­go, co się pono za­kap­tu­rzył kę­dyś i z mni­cha­mi śpie­wa w chó­rze, nie rę­czył.

Śmiać się w isto­cie dru­dzy za­czę­li.

– Chy­ba­by ro­zum stra­cił, kto by go prze­ciw panu na­sze­mu chciał pro­wa­dzić! – ofuk­nął Otto z Pil­cy. – Na Gniew­ko­wie so­bie rady dać nie mógł i to księ­stwo, któ­re do lada wor­ka scho­wać moż­na, po­rzu­cił, a co mu o ko­ro­nie my­śleć?

– Tak ci, tak! – rzekł szy­der­sko sę­dzia. – Małe księ­stwo po­rzu­cić nie żal, bo co po nim, wiel­ka tro­ska? Ale o ogrom­ne kró­le­stwo war­to szyi nad­sta­wić…

– Na to – za­wo­łał Otto z Pil­cy – ogrom­ne ser­ce i pra­wi­cę mieć trze­ba po­tęż­ną, no, a tych wła­śnie wasz mnich nie miał nig­dy!

Zno­wu za­mil­kli tro­chę, a po­tem ci, co u sto­łu sie­dzie­li, na­chy­liw­szy gło­wy ku so­bie, ci­cho coś szep­tać po­czę­li.

Do wo­je­wo­dy scho­dzi­ło się lu­dzi róż­nych tylu, któ­rzy nie wszy­scy z nim trzy­ma­li i któ­rych on nie był pe­wien, że po­uf­ne zwie­rze­nia mu­sia­ły się szep­ta­mi od ucha prze­no­sić do ucha.

Wię­cej niż kie­dy­kol­wiek po śmier­ci kró­la Kaź­mi­rza za­ry­so­wa­ły się dwa obo­zy prze­ciw­ne. Jed­ni, w no­wym pa­no­wa­niu oso­bi­stych szu­ka­jąc ko­rzy­ści, cie­szy­li się z nie­go i sta­ra­li tyl­ko jak naj­lep­sze ze dwo­rem za­wią­zać sto­sun­ki, dru­dzy, ja­śniej wi­dzą­cy, już upa­try­wa­li przy­szły kra­ju upa­dek, za­wi­kła­nia i nie­ład, na jaki go obo­jęt­ność Lu­dwi­ka na­ra­zić mia­ła.

Nie ukry­wał się wę­gier­ski i dal­mac­ki król z tym lek­ce­wa­że­niem spad­ku po wuju, a ra­czej po mat­ce, brał go nie­chęt­nie, chciał z nie­go wy­cią­gnąć jak naj­więk­sze dla sie­bie ko­rzy­ści, ale ser­ce jego i umysł były gdzie in­dziej.

Wstręt miał do Pol­ski, śmier­dzia­ły mu pol­skiej szlach­ty ko­żu­chy i buty; kraj ten swój miał za bar­ba­rzyń­ski, za dzi­ki. Rad był go, jako dzie­dzic­two, dla ro­dzi­ny za­trzy­mać, ale nie chciał tu ani miesz­kać, ani rzą­dzić.

Roz­po­wia­da­no so­bie po­gar­dli­we ode­zwa­nia się Lu­dwi­ka i chwy­ta­no ozna­ki nie­chę­ci, któ­rej nie umiał, nie za­da­wał so­bie pra­cy za­ta­ić.

Już za Kaź­mi­rza po­czy­na­ją­cy kieł­ko­wać an­ta­go­nizm dwu głów­nych dziel­nic, z któ­rych się Pol­ska skła­da­ła te­raz, gdy ener­gicz­nej, jed­no­czą­cej dło­ni za­bra­kło, co­raz do­bit­niej i sil­niej wy­stę­po­wał.

Na po­grze­bie, jak tłuszcz od wody, wy­dzie­la­li się, osob­no cho­dząc, sta­jąc, ra­dząc, Wiel­ko­po­la­nie. Zbi­ja­li się w osob­ną gro­ma­dę, uni­ka­li Ma­ło­po­la­nów.

Bo­go­rię ob­le­ga­no cią­gle, do­ma­ga­jąc się, aby Lu­dwi­ka skło­nił do po­no­wie­nia ko­ro­na­cji, do uka­za­nia się choć­by w or­na­cie ko­ro­na­cyj­nym i ma­je­sta­cie ca­łym w Gnieź­nie. Król Lu­dwik znie­cier­pli­wio­ny, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi, pół­gęb­kiem coś przy­rze­kał. Bądź co bądź miał je­chać do Wiel­ko­pol­ski, choć Wę­gro­wie, jak on stę­sk­nie­ni za do­mem, zży­ma­li się i ła­ja­li.

Go­ście ci, u boku Lu­dwi­ka wciąż bę­dą­cy, straż jego i dwór skła­da­ją­cy, wca­le się nie sta­ra­li po­zy­skać ser­ca Po­la­ków. Dum­ne pany pa­trza­li z wy­so­ka na nich i ob­cho­dzi­li się z nimi, jak gdy­by byli nie w odzie­dzi­czo­nej, lecz w za­wo­jo­wa­nej zie­mi. Wszyst­ko to znie­chę­ca­ło co­raz bar­dziej.

Za­chwia­nie te­sta­men­tu nie­bosz­czy­ka kró­la, zmia­na i po­od­bie­ra­nie le­ga­tów, obej­ście się z wdo­wą po Kaź­mi­rzu, któ­rej cór­ki od­bie­ra­ła kró­lo­wa Elż­bie­ta, dzie­ci od­dzie­la­jąc od mat­ki, obu­rza­ły Wie­lu. Na­jazd nie od­par­ty Li­twy, stra­ta San­to­ka, ode­rwa­nie się zu­peł­ne len­ne­go Ma­zow­sza, za­chwia­na zno­wu jed­ność pań­stwa smut­ną prze­po­wia­da­ły przy­szłość. Licz­ba nie­za­do­wo­lo­nych ro­sła, a duma Lu­dwi­ka serc mu nie po­zy­ski­wa­ła.

Już dnia tego do­strzec było moż­na w cza­sie po­grze­bu wśród oznak głę­bo­kie­go żalu nie­mniej wi­docz­ne symp­to­ma­ta od­ra­zy. Na zam­ku przy ża­łob­nym chle­bie, u tego sa­me­go sto­łu, u któ­re­go nie­za­po­mnia­ny król Kaź­mirz tak uprzej­mie przyj­mo­wał go­ści, prze­ma­wiał do nich tak ser­decz­nie wła­sną ich mową, sły­chać te­raz było ję­zyk wło­ski, fran­cu­ski, nie­miec­ki, ła­ciń­ski, tyl­ko pol­skim się nikt nie od­zy­wał. Na sta­ry dwór Kaź­mi­rzo­wy nikt nie pa­trzył, słu­żyć mu nie da­wa­no, pod­cza­szy Wę­grzyn opa­no­wał na­po­je, stol­nik, ko­mor­ni­cy z Budy przy­by­li za­ję­li miej­sca Po­la­ków, ode­pchnię­tych od spra­wo­wa­nia swych obo­wiąz­ków.

Jed­na sta­ra kró­lo­wa mia­ła przy so­bie kil­ku mło­dzie­ży, z tych, co w ob­cych kra­jach by­wa­jąc, ję­zy­ki inne ro­zu­mie­li, lecz i ci za Wę­gra­mi stać mu­sie­li. We wszyst­kim czuć było pa­no­wa­nie ob­cych, a pa­mięć Kaź­mi­rza w więk­szym jesz­cze bla­sku przed oczy­ma sta­wa­ła.

Po­mię­dzy go­ść­mi wo­je­wo­dy Do­bie­sła­wa był i ten dwo­rza­nin kró­la, wzro­stem i po­sta­wą do nie­go wiel­ce po­dob­ny, któ­ry cza­su po­cho­du oso­bę zmar­łe­go przed­sta­wiał. Zrzu­cił on był swe bo­ga­te sza­ty ze skarb­ca wzię­te i przy­wdział ża­ło­bę, jak wszy­scy, co do dwo­ru nie­bosz­czy­ka na­le­że­li. Zwał się La­so­tą Na­łę­czem, a w ro­dzi­nie, w któ­rej wszy­scy oby­cza­jem wie­ku mie­li ja­kieś prze­zwi­ska, z mło­du go wo­ła­no Mru­kiem. Pięk­nej uro­dy, po­sęp­ny za­wsze i smut­ny, za­chmu­rzo­ny, mil­czą­cy, zna­nym był z tego, że albo mil­czał, po­mru­ku­jąc tyl­ko nie­zro­zu­mia­le, lub wy­bu­chał z ja­kąś ogni­stą wy­mo­wą strasz­ną, któ­ra, jak ukrop wy­try­snąw­szy, na­gle po­tem, gdy się opa­mię­tał, usta­wa­ła i gro­bo­wym, upar­tym koń­czy­ła się mil­cze­niem.

La­so­ta Na­łęcz na dwo­rze Kaź­mi­rza był jed­nym z pod­ko­mo­rzych jego, a że w Kra­ko­wie i przy kró­lu cią­gle miesz­kał, mat­kę ma­jąc tyl­ko jed­ną, tę też tu, spro­wa­dziw­szy, osa­dził.

Choć Na­łę­czów siła już było i w Ma­łej Pol­sce, La­so­ta Mruk z Wiel­kiej Pol­ski po­cho­dził i tam miał dal­szą ro­dzi­nę.

Wy­bra­no go na ob­chód ten jako naj­po­dob­niej­sze­go z po­sta­wy do kró­la, aby nie­bosz­czy­ka wy­sta­wiał. Jemu, jak jemu, za­szczyt ten może na­wet był mi­łym, ale str­wo­żo­na ma­cierz, uwa­ża­jąc to za złą prze­po­wied­nię, zra­zu po­zwo­lić na to nie chcia­ła, ła­ma­ła ręce, pła­ka­ła i po­trze­ba było per­swa­zji wy­mow­ne­go Jana z Czarn­ko­wa, pod­kanc­le­rze­go, przy­ja­cie­la domu, aby roz­ł­za­wio­na sta­rusz­ka syna pu­ści­ła na po­grzeb.

La­so­ta też, co z po­cząt­ku do ser­ca nie brał swej roli, trwo­gą ma­cie­rzyń­ską zo­stał za­ra­żo­ny. Od chwi­li, gdy z ko­ścio­ła wy­szedł i przy­łbi­cę dłu­go spusz­czo­ną pod­niósł, nie prze­mó­wił sło­wa. Mil­czą­cy tak, gdy go wo­je­wo­da Do­bie­sław za­pro­sił, po­szedł doń, słu­chał roz­mów, nie od­zy­wał się, po­sie­dział, po­stał tu, a gdy żwaw­sze ga­wę­dy po­czę­ły na gro­mad­ki dzie­lić go­ści, nie ma­jąc tu co ro­bić, ku drzwiom się po­su­nął.

Był w pro­gu już, gdy syk­nię­cie za sobą po­sły­szał. Obej­rzał się. Szedł za nim męż­czy­zna od nie­go star­szy, ogo­rza­łej twa­rzy, brwi krza­cza­stych, ubra­ny ża­łob­nie, ale pań­sko. Nie zna­nym mu był, są­dził więc, że syk­nię­cie dla in­nych uszu było prze­zna­czo­ne, i da­lej iść chciał, gdy ów nie­zna­jo­my za rękę go ujął śmia­ło, jak­by do tej po­ufa­ło­ści miał pra­wo. Mruk zaś z sobą po­ufa­le lada komu prze­sta­wać nie da­wał. Zdzi­wił się. Tro­chę jak­by z po­śpie­chu, ją­ka­jąc się, nie zna­ny człek po­czął:

– La­so­ta Na­łęcz? Mru­kiem cię zwą? Gło­wy tyl­ko ru­chem za­trzy­ma­ny po­twier­dził.

– Do­brze, żem cię ujął – rzekł od­dy­cha­jąc cięż­ko, a czap­kę na gło­wę na­kła­da­jąc i nie pu­ściw­szy Mru­ka nie zna­ny pan – dość ci wie­dzieć, że i ja Na­łęcz Der­sław z Wiel­ko­pol­ski, po­wi­nie­neś znać, ja­kie nas po­wi­no­wac­two wią­że?

Spoj­rzał mu w oczy. Mruk, do­tąd do­syć dum­nie spo­glą­da­ją­cy, spo­kor­niał wi­docz­nie, do czap­ki rękę przy­ło­żył.

Star­szy ujął go pod rękę. Cze­goś mu pil­no było i jak­by go­rą­co w tej łaź­ni wo­je­wo­dziń­skiej, z któ­rej wy­cho­dził.

– Idź­my kędy ra­zem – ode­zwał się z ci­cha – po­trze­ba mi cię, mó­wić o czym mamy… a nie­ko­niecz­nie do­brze, aby nas wszy­scy słu­cha­li i sły­sze­li.

Okiem mru­gnął. Sta­li już w uli­cy.

– Je­śli nas dwu ma być na roz­mo­wie – od­parł Mruk – może by­ście do dwor­ku mo­jej mat­ki ra­czy­li. Nie mam izb tak wspa­nia­łych jak pana wo­je­wo­dy, ale cie­pły kąt się znaj­dzie…

– In­nym cza­sem – rzekł żywo Der­sław. – Ano przede wszyst­kim – tu mu by­stro spoj­rzał w oczy – mów mi, jako ojcu, bo­bym nim mógł być, szcze­rą praw­dę. Ra­deś ty z tego Lu­dwi­ka i z tej sta­rej baby, któ­rej mło­dzie­niasz­ki słu­żą? Wi­dzi ci się, że to z tym do­brze bę­dzie? Hę?

Za­gad­nię­ty Mruk zwy­kle do od­po­wie­dzi nie­sko­ry, zmarsz­czył się moc­no i za­du­mał dłu­go. Der­sław no­ga­mi tu­pał.

– Ano – za­wo­łał – do­bądź, co masz, spod wą­tro­by!

– Za ża­lem po nie­bosz­czy­ku – po­czął Mruk – człek nie miał cza­su po­my­śleć jesz­cze o czym in­nym. Ale co tu się do­bre­go spo­dzie­wać? Obcy lu­dzie…

Ra­mio­na­mi po­ru­szył.

Der­sław, jak­by mu tego do­syć było, ujął go zno­wu pod rękę.

– Chodź ze mną – rzekł. Przy­spie­szy­li kro­ku.

W uli­cach mia­sta, choć wie­czór nad­cho­dził i go­dzi­na, o któ­rej zwy­kle bra­my się za­my­ka­ły, a lu­dzie do do­mów wra­ca­li, zbli­ża­ła, dla na­tło­ku go­ści ob­cych bar­dzo jesz­cze było ru­chli­wo. Snu­ły się kup­ki pod­chmie­lo­nych, nie­po­grze­bo­we wy­śpie­wu­jąc pio­sen­ki. Tu i ów­dzie krzyk nie­wie­ści nas pół śmie­chem wy­bu­chał i na­gle uci­chał. Przez otwar­te drzwi bro­wa­rów biło po­za­pa­la­ne w nich świa­tło i gwar z nich szedł na uli­cę, tak izby jesz­cze peł­ne były.

Pa­choł­ko­wie pro­wa­dzi­li ko­nie od wody; kra­ma­rze za­pusz­cza­li okien­ni­ce i za­my­ka­li ław­ki. Gro­ma­dy miesz­czan, gwa­rząc, sta­ły pode drzwia­mi do­mów. Świe­ci­ło się wszę­dzie, ru­sza­ło żywo.

Po dro­dze spo­tka­li ja­dą­cych z zam­ku z pocz­ta­mi zie­mian, prze­pro­wa­dza­nych z la­tar­ka­mi przez chło­pa­ków – du­chow­nych. W ryn­ku i uli­cy Flo­riań­skiej jesz­cze gę­ściej zna­leź­li lu­dzi, a tu wła­śnie La­so­tę Mru­ka Der­sław pro­wa­dził.

W dro­dze nic pra­wie nie mó­wi­li, Der­sław dy­szał za­sa­pa­ny. Do­szli tak wresz­cie do po­kaź­ne­go do­mo­stwa, któ­re­mu star­szy Na­łęcz przyj­rzał się wprzód do­brze, nim do bra­my za­stu­kał, bo ta była za­war­ta. Nie­do­brze z mia­stem obe­zna­ny, oba­wiał się snadź omy­lić i do­pie­ro zna­ki bal­wie­rza wy­wie­szo­ne zo­ba­czyw­szy, dwie mi­ski mo­sięż­ne nad wro­ty, do­bi­jać się po­czął do bra­my.

Dwo­rzec bal­wie­rza był duży, na dole za­mknię­te okien­ni­ce tyl­ko prąż­ki świa­tła prze­pusz­cza­ły, na wy­żkach w izbie gór­nej tro­je okien­nic przy­sło­nię­tych wi­dać było, a w nich blask wiel­ki i po bło­nach prze­su­wa­ją­ce się cie­nie lu­dzi.

Gdy wro­ta od­par­to, a oba we­szli do sie­ni, Der­sław się za­trzy­mał i tchnął, jak­by mu po­wie­trza w pier­siach za­bra­kło. Po­ło­żył rękę na ra­mie­niu Mru­ko­wi.

– Je­że­liś ty kró­la ko­chał jak na­le­ży – rzekł – no, to ci i jego ko­ro­na dro­ga, i Pia­stów krew też… i co po­sły­szysz, a o co się spy­ta­ją, z tym się po lu­dziach no­sić nie bę­dziesz.

Mruk się zdzi­wił tro­chę.

– Do­syć mi na tym, że wy, pa­nie oj­cze, ze mną je­ste­ście – ode­zwał się – pój­dę po wa­szej my­śli, jak się pa­trzy…

Wschod­ków na gór­kę po ciem­ku do­ma­cać się było nie­ła­two, po­czął Der­sław wo­łać, jak­by u sie­bie doma był.

– Żu­czek, sam tu!

Za dru­gim huk­nię­ciem na gó­rze się drzwi roz­war­ły, świa­tło z nich po­to­czy­ło się ku nim i Der­sław, opie­ra­jąc się na Mru­ku, po­czął, sa­piąc, spi­nać się nie­wy­god­ny­mi wscho­da­mi na wy­żki.

Po­wo­ła­ny Żu­czek, pa­cho­lik, z drza­zgą w ręku na­pręd­ce za­pa­lo­ną, cze­kał na nich u wnij­ścia. Sion­ka była mała na­przód, za któ­rej nie­szczel­ny­mi drzwia­mi wiel­ką wrza­wę gło­sów sły­chać było. Kil­ka­na­ście róż­nych od­zy­wa­ło się na prze­mian i głu­szy­ło. Der­sław, drzwi po­pchnąw­szy, wszedł, pro­wa­dząc za sobą Mru­ka.

Izba na gór­ce do­syć była prze­stron­na, ale ni­ska, tak że ro­ślej­si go­ście, rękę do­brze pod­nió­sł­szy, mo­gli be­lek do­się­gnąć na pu­ła­pie. Ogień się pa­lił na ogrom­nym ko­mi­nie, z kil­ku kłód su­chych na­ło­żo­ny.

Lu­dzi tu było peł­no. Jed­ni na ła­wach sie­dzie­li, dru­dzy o stół opar­ci sta­li, inni się prze­cha­dza­li, roz­pra­wia­jąc żywo i gło­śno. Wi­dać było, że swoi wszy­scy nie oba­wia­li się pod­słu­chu ni zdra­dy.

Go­ście to byli po­waż­ni, w więk­szej czę­ści lat już nie pierw­szych, doj­rza­li, z odzie­ży mie­rząc ich, do­stat­ni, z twa­rzy wno­sząc, na­wy­kli roz­ka­zy­wać, nie słu­chać. Gdy Der­sław wkro­czył, obej­rze­li się cie­ka­wie ku nie­mu i po­wi­ta­li wo­ła­jąc:

– Otóż i on!

Lecz przy­by­sza zo­ba­czyw­szy, za­mil­kli. Der­sław La­so­tę po ra­mie­niu ude­rzył.

– Na­łęcz jest – rzekł – mój po­krew­ny, ko­mor­nik nie­bosz­czy­ka, świa­dom tu do­brze wszyst­kie­go, a pew­nie my­śli to, co i my, bo po panu pła­cze. On to oso­bę jego na po­grze­bie wy­sta­wiał.

Cie­ka­wie po­pa­trzo­no na przy­by­sza, któ­ry stał mil­czą­cy. Der­sław się ob­ró­cił ku nie­mu.

– Wszy­scy my tu swoi – rzekł – lu­dzi­ska do­bre. Ze­szli­śmy się nie o swo­ją skó­rę ra­dzić, ale z bo­le­ścią na­szą się wy­ga­dać. Słu­chaj­że, a bądź bacz­ny… Że­byś zaś wie­dział, kogo przed sobą masz…

Wska­zy­wać po­czął:

– Sta­ry ten Mosz­czyc się zo­wie, ten siwy dru­gi – Oswald jest z Pło­ni­ko­wa, a oto brat Przed­pełk ze Sta­szo­wa, pan Ste­fan ze Trlą­ga od je­zio­ra i Wy­szo­ta z Kór­ni­ka, i…

Po­czął li­czyć in­nych, było ich tylu, że Mruk mało mógł spa­mię­tać.

Na chwi­lę prze­rwa­nym roz­mo­wom pil­no mu­sia­ło być na nowo się za­wią­zać, bo już nie­któ­rzy się wy­ry­wa­li, gdy Der­sław, jak by w domu był, na Żucz­ka za­wo­łał:

– W gar­dle mi za­schło! Na­pił­bym się piwa in­ne­go cza­su, ano, kie­dy te pany Wę­gry tyl­ko wino smok­czą, już mi wstyd od nich gor­szym być. Żu­czek! Wina dzban!

Śmia­li się nie­któ­rzy, nikt nie pro­te­sto­wał.

– Do­bra rzecz wino – ozwał się Przed­pełk ze Sta­szo­wa – zwłasz­cza gdy je kto umie ko­rze­nia­mi przy­pra­wić i osło­dzić, ale ja bym się za­klął, pó­kim żyw, go nie kosz­to­wać, by­le­bym tu na Wę­grów nie pa­trzał.

– No i ja! – rzekł śmie­jąc się, Ste­fan z Trlą­ga.

– A ja też – ośmie­lił się do­dać Mruk, na któ­re­go za to oświad­cze­nie spoj­rze­li wszy­scy przy­jaź­nie.

– Daj no po­kój – chrap­nął z kąta sta­ru­szek Mosz­czyc – jak­by wina nie sta­ło, to­by­śmy mszy świę­tej nie mie­li, a bez niej żyć nie moż­na.

– Ba – ode­zwał się sta­ry dru­gi z Pło­ni­ko­wa – tyle, co do mszy świę­tej po­trze­ba wina, i u nas się znaj­dzie. Na­sa­dzi­li go be­ne­dyk­ty­ni u nas i na Cze­chach!

Wtem Żu­czek wniósł dzban i z pew­ną osten­ta­cją na sto­le go po­sta­wił, a kub­ki wy­cią­gać po­czę­to.IV

Der­sław Na­łęcz nie był ani w swej ro­dzi­nie, ani w swej oko­li­cy, ani w zie­mi swo­jej czło­wie­kiem wiel­kie­go zna­cze­nia. Z ludź­mi żył do­brze, słu­cha­no go chęt­nie, ale mu wpły­wu żad­ne­go nie przy­pi­sy­wa­no, a on sam, gdy mu kto dał po­znać, że on na wpływ ten ra­cho­wał, wy­pie­rał go się jak naj­moc­niej.

Zie­mia­nin był za­moż­ny i na­le­żał do szczy­tu roz­ro­dzo­ne­go, któ­ry wie­le w kra­ju zna­czył, ob­cho­dzi­ły go wię­cej może niż in­nych losy rodu i dola kra­ju, lecz, krzą­ta­jąc się oko­ło oboj­ga, zda­wał się umyśl­nie za­sła­niać dru­gi­mi. Wo­lał, aże­by to, co czy­nił, szło na karb cu­dzy, sła­wy z tego nie szu­kał, a może i tro­ski, jaką ona za sobą cią­gnie, chciał unik­nąć.

Ci, co go bar­dzo bli­sko zna­li, chy­trym zwa­li, cza­sem li­sem, śmie­jąc się, a nie było to spra­wie­dli­wym, gdyż Der­sław fał­szu ani za­ży­wał, ani go in­nym prze­ba­czał, szedł pro­stą dro­gą za­wsze, nie lu­bił tyl­ko za­nad­to się wi­docz­nym czy­nić dla świę­te­go spo­ko­ju.

Mało kto wie­dział, jak wie­le Der­sław mógł i czy­nił, ile my­śli pod­dał, jak lu­dzi po­ru­szyć i po­py­chać umiał, prze­cież żad­na spra­wa waż­niej­sza nie obe­szła się bez nie­go. Przy­zna­wa­no ją po­tem komu in­ne­mu, nie upo­mi­nał się, uśmie­chał tyl­ko.

Cho­ciaż do domu i żony przy­wią­za­ny, choć dzie­ci ko­cha­ją­cy, a już wie­kiem mógł­by się był tłu­ma­czyć, że spo­czy­nek so­bie za­pew­nił, Der­sław z na­wyk­nie­nia do za­bie­gów i krzą­ta­ni­ny nie mógł nic za­spać. Był szla­chec­ki zjazd jaki, nig­dy

Der­sła­wa tam nie za­bra­kło, ru­szy­ło się co i za­ko­tło­wa­ło, biegł za­raz. Za­wo­ła­no do Kra­ko­wa, go­tów był za­wsze.

Cza­sy to, od Prze­mko­wych po­cząw­szy, nie mó­wiąc o daw­niej­szych, były w Wiel­kiej Pol­sce nie­spo­koj­ne. Za pie­cem sie­dzieć mało kto mógł, sa­mo­trzeć na go­ści­niec wy­je­chać trud­no się było wa­żyć. Po­nad gra­ni­ca­mi Sasi i Bran­den­bur­czy­ki ło­tro­wa­li, od Szlą­ska też wpa­da­li zbó­je.

W sa­mej Wiel­ko­pol­sce od Bor­ko­wi­cza się ich na­mno­ży­ło, brat jego i syn mści­li się za umo­rzo­ne­go. Inni za ich przy­kła­dem pusz­cza­li się na ła­twy za­ro­bek po dro­gach. Ob­dzie­ra­no kup­ców ob­cych, a gdy tych nie sta­ło, rzu­ca­no się i na swo­ich. Po­wa­śni­ły się ro­dzi­ny z sobą, wnet, nie szu­ka­jąc spra­wie­dli­wo­ści po są­dach, same ją so­bie orę­żem zdo­by­wa­ły. Za­jeż­dża­no do­bra du­chow­nym, za­gar­nia­no lasy i zie­mie nie osia­dłe kró­lew­skie. Nie­ład co­raz więk­szy się mno­żył, któ­re­mu wiel­ko­rząd­cy za oczy­ma kró­la po­do­łać nie mo­gli.

Za Kaź­mi­rza już, któ­ry rzad­ko do Wiel­ko­pol­ski za­glą­dał, Bor­ko­wicz za­czął bu­rzyć umy­sły, ją­trząc swo­ich ziom­ków prze­ciw Ma­ło­po­la­nom, Kra­ko­wo­wi i wła­dzy kró­lew­skiej.

Tam wła­śnie, gdzie dla bli­skie­go są­siedz­twa Krzy­ża­ków, Bran­den­bur­gów, z ich Sa­sa­mi i Szlą­skiem, trze­ba było naj­więk­sze­go ładu i czu­wa­nia, naj­mniej było oboj­ga. Wiel­ko­rząd­ca ża­den so­bie rady z Wiel­ko­po­la­ny dać nie mógł. Ba­ła­mu­ci­li ich czę­sto są­sie­dzi, a war­cho­łom do­brze z tym było: gdy się za­mą­ci­ło, ło­wi­li ryby w męt­nej wo­dzie.

Panu Der­sła­wo­wi, choć­by był chciał spo­koj­nie u ogni­ska sie­dzieć, czas by nie do­pu­ścił, ale on sam do tego ocho­ty nie miał. Jesz­cze przed przy­by­ciem do Kra­ko­wa na ko­ro­na­cję prze­ko­nał się w Po­zna­niu, że król przy­szły, Lu­dwik, pra­wie wszyst­kich miał prze­ciw­ko so­bie.

Wiel­ko­pol­ska da­le­ko moc­niej od Kra­ko­wian i resz­ty Pol­ski sta­ła przy krwi Pia­stów. Krzy­cza­no, że król nie­bosz­czyk nie miał pra­wa zie­mią, któ­rą do­ży­wot­nio rzą­dził, roz­po­rzą­dzać.

Po­tem za­czę­to się do­ma­gać, aby przy­najm­niej ko­ro­no­wał się w Gnieź­nie, aby sam miesz­kał w Pol­sce; na osta­tek cza­su ko­ro­na­cji i po­grze­bu duma i lek­ce­wa­że­nie do­zna­ne od Wą­grów do­peł­ni­ły mia­ry. Za­czę­to mó­wić o in­nym Pia­ście i in­ne­go so­bie kró­la szu­kać. Der­sław tego tam nie wy­my­ślił, ale kość z ko­ści Wiel­ko­po­lan, po­dzie­lał ich uczu­cia, a gdy raz na tę dro­gę we­szli, kro­czył i on z nimi. Prze­chy­la­ła się waga na stro­nę tego Wła­dy­sła­wa Bia­łe­go, o któ­rym Mosz­czyc taką dłu­gą opo­wia­dał hi­sto­rię. Nie bar­dzo on był do sma­ku Der­sła­wo­wi, ale in­ne­go pod ręką nie mie­li, więc na wszel­ki przy­pa­dek trze­ba było le­piej tę rzecz roz­trzą­snąć i bli­żej po­znać.

Gdy z La­so­tą sam na sam po­zo­sta­li, Der­sław, na ko­mi­nie ognia po­pra­wiw­szy, pas roz­wią­zał; wina so­bie i jemu na­lał i nogi grze­jąc, po­czął ci­chą roz­mo­wę:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: