Biały szlak - ebook
Biały szlak - ebook
Edmund de Waal, znany brytyjski ceramik i pisarz, zabiera czytelnika w intymną podróż tropem porcelany, obsesji swojego życia. Aby poznać tajemnice „białego złota”, początkowo planuje odwiedzić „trzy białe wzgórza”: w Chinach, Niemczech i Anglii. Z czasem jego poszukiwania zmieniają się w podróż dookoła świata, podczas której artysta odwiedza nie tylko warsztaty i fabryki, ale także komnaty alchemików; poznaje nie tylko losy filiżanek i porcelanowych figurek, lecz również dzieje ludzkich namiętności, pragnienia bogactwa, doskonałości i czystości.
De Waal ma ogromny dar odnajdywania piękna – zarówno w przedmiotach, jak i w słowach. O tym właśnie jest jego książka: to bardzo plastyczny, liryczny i intrygujący zapis historii poszukiwania piękna.
„W „Zającu o bursztynowych oczach”, swojej pierwszej książce, de Waal zrekonstruował rodzinną historię, posługując się opowieścią o kolekcji japońskich bibelotów. W „Białym szlaku” droga prowadzi do źródeł porcelany, bliskiej sercu autora, z zawodu garncarza, którego „domeną” są „białe miseczki”. „Biały szlak” zaczyna się i kończy w Jingdezhen, chińskiej kolebce porcelany. Zataczając krąg, autor ewokuje kształt garncarskiego koła i swojej „białej miseczki”. Wszystko jest bowiem na tym świecie ciekawe, ale musi się nam trafić przewodnik pokroju de Waala, fachowiec i pasjonat, piszący o sobie i przemierzanej drodze tak bezpretensjonalnie i żwawo, że ożywają wspomnienia o własnych wojażach i budzi się tęsknota za nowymi podróżami. Nową książkę de Waala polecam miłośnikom porcelany i podróży szlakiem własnych namiętności, amatorom bieli i minimalizmu w sztuce oraz entuzjastom rzemiosła. Jego czas kończy się nieubłaganie, bo w dobie wirtualnej giną manualne zawody i zdolności. „Biały szlak” to nostalgiczny znak epoki – pożegnalne elogium na cześć rzemiosła.” Ewa Kuryluk
„Historia porcelany opowiedziana w „Białym szlaku” zaskakuje i zdumiewa, łącząc sztukę, rzemieślnictwo, politykę i religię z poczuciem narodowej tożsamości oraz dzikiej, czasem destrukcyjnej obsesji.” Geoff Nicholson, „Los Angeles Times”
„„Biały szlak” to wyjątkowa książka napisana przez wyjątkowego człowieka. Poliglota, erudyta, pasjonat sztuki, literatury i historii, bezgranicznie ciekawy świata i niewiarygodnie staranny, a także obdarzony głębokim zmysłem moralnym – taki właśnie jest de Waal, który jak nikt inny potrafi opowiadać z pasją o małych porcelanowych dziełach.” Ben Downing, „The Wall Street Journal”
„De Waal jest mistrzem opowiadania historii niewielkich przedmiotów. Tylko on potrafi tak przenikliwie spojrzeć na porcelanową zastawę. To jego mała obsesja – bo w końcu ilu jest na świecie ludzi, którzy przed snem nie liczą baranów, lecz porcelanowe filiżanki?” Thessaly La Force, „The New Yorker”
„Proza de Waala, elegancka i zmysłowa, ukazuje nie tylko historię ceramiki, ale również głęboką miłość autora do porcelany.” Kevin O’Kelly, „The Christian Science Monitor”
„Liryczne połączenie historii sztuki, wspomnień i filozofii. W swojej metaforycznej prozie de Waal wprowadza nas w zawiły i fascynujący świat porcelany, a także opisuje historię swojego małego szaleństwa.” „Kirkus Reviews”
„Niezwykłe rozmyślania nad tym, co się dzieje, gdy odpowiednio zmieszana glina trafi do rozżarzonego pieca […]. Podróżując od Jingdezhen, przez Drezno i Anglię, aż po Karolinę Południową, de Waal odkrywa historie eksperymentatorów pragnących uchwycić sedno porcelanowej magii, opanowanej przed stuleciami przez Chińczyków.” „Library Journal”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-439-8 |
Rozmiar pliku: | 5,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
i
Jestem w Chinach. Usiłuję przejść przez ulicę w Jingdezhen w prowincji Jiangxi, w mieście porcelany, sławetnym Ur, gdzie wszystko się zaczyna; kominy pieców buzujących przez całą noc, miasto „jak jedno wielkie palenisko z wieloma ognistymi jamami”, manufaktury dla cesarskiego dworu, miejsce w załomku gór, na które wskazuje mój kompas. To tutaj cesarze wysyłali umyślnych z obstalunkami na niemożliwie głębokie porcelanowe misy na karpie dla pałacu, puchary do celów rytualnych, dziesiątki tysięcy miseczek i czarek do swoich domostw. To tutaj kupcy zamawiali półmiski na uczty Timurydów, naczynia do ablucji dla szejków, serwisy obiadowe dla królowych. To miasto tajemnic, tysiącletniego rzemiosła, pięćdziesięciu pokoleń, które wydobywały, oczyszczały i mieszały białą ziemię, wyrabiając i poznając porcelanę, pełne warsztatów, garncarzy, szkliwierzy i zdobników, kupców, hochsztaplerów i szpiegów.
Jedenasta w nocy, wilgotno, miasto neonowe i tętniące ruchem ulicznym jak Manhattan; popaduje letni deszcz, a ja nie jestem do końca pewien, którędy iść do mojej kwatery. Zanotowałem sobie jej położenie: „koło wytwórni porcelany nr 2”, i wydawało mi się, że potrafię to wymówić po mandaryńsku, ale spotykam się z zaaferowanym niezrozumieniem, a jakiś człowiek próbuje sprzedać mi żółwie z pyskami okręconymi szpagatem. Nie chcę jego żółwi, ale on wie, że chcę.
To absurdalne uczucie być tak daleko od domu. W lokalach z lustrzanymi kulami niczym w dyskotekach z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku telewizyjny madżong na cały regulator. Sklepiki z nudlami ciągle pełne. Przechodzi płacząca dziewczynka z ojcem, którego trzyma za palec. Wszyscy prócz mnie mają parasole. Ktoś pcha taczkę pełną porcelanowych figurek kotów pod plastikową plandeką; dookoła lawirują skutery. Ktoś niedorzecznie, bardzo głośno puszcza Toscę. W całym mieście znam jedną osobę.
Nie mam przy sobie planu. Mam za to spięte zszywaczem kserokopie listów père d’Entrecolles’a, francuskiego jezuity, który mieszkał tu trzysta lat temu i obrazowo opisywał, jak się wytwarza porcelanę. Wziąłem je, bo myślałem, że posłużą mi za przewodnik. W tej chwili trąci to afektacją i w żadnej mierze nie wydaje się mądrym posunięciem.
Jeden z listów père d’Entrecolles’a na temat chińskiej porcelany, 1722
Jestem przekonany, że zginę, przechodząc przez tę ulicę.
Wiem jednak, dlaczego tu jestem, więc nawet jeśli nie do końca się orientuję, dokąd iść, będę szedł pewnie. To naprawdę dość proste, coś w rodzaju pielgrzymki – szansa wspięcia się na górę, z której pochodzi biała ziemia. Za parę lat stuknie mi pięćdziesiątka. Robię białą ceramikę od dobrych czterdziestu lat, porcelanę od dwudziestu pięciu. Zaplanowałem, że udam się w trzy miejsca, gdzie wynaleziono – lub ponownie wynaleziono – porcelanę, na trzy białe wzgórza: w Chinach, w Niemczech i w Anglii. Każde z nich coś dla mnie znaczy. Znam je od dekad – z naczyń, książek i opowieści, ale nigdy ich nie odwiedziłem. Muszę się tam dostać, muszę zobaczyć, jak wygląda porcelana pod innym niebem, jak biel zmienia się wraz z pogodą. Są na świecie inne białe rzeczy, ale dla mnie na pierwszym miejscu stoi porcelana.
Ta podróż to spłacanie długu wobec tych, co odbyli ją wcześniej.
ii
Brzmi to strasznie świętoszkowato, ale takie nie jest.
To szczera prawda, może trochę patetyczna, niemniej jednak prawda. Jeśli wyrabiasz przedmioty z ceramiki, istniejesz w chwili obecnej. Moja porcelana pochodzi z Limoges we Francji, w środkowozachodniej części regionu Limousin. Przysyłają ją w dwudziestokilowych plastikowych workach, z których każdy zawiera dwa dziesięciokilowe salcesony doskonale wymieszanej porcelanowej gliny koloru pełnotłustego mleka, z meszkiem zielonej pleśni. Odpakowuję jeden, zrzucam na ławę, przecinam struną garncarską w jednej trzeciej wysokości, biorę bryłę i dociskam do blatu, podnoszę i ugniatam okrężnym ruchem, jak przy wyrabianiu ciasta. Masa stopniowo mięknie. Zwalniam, a bryła staje się kulą.
Moje koło jest amerykańskie, ciche i przycupnięte nisko nad podłogą pod ścianką pośrodku nieco chaotycznej pracowni. Patrzę na biały mur. Za dużo ludzi jak na tę małą przestrzeń: dwójka asystentów na cały etat i dwójka dochodzących, by pomagać mi w szkliwieniu, wypalaniu i logistyce, a także radzić sobie z zalewem poczty po mojej ostatniej książce. Za dużo hałasu z sąsiedztwa. Potrzebuję innej pracowni. Idzie mi dobrze. Dostałem właśnie zaproszenie na wystawę w Nowym Jorku i roję sobie, że kroczę rozległą galerią pełną światła; odchodzę od swojego dzieła, odwracam się i spoglądam na nie nowymi oczyma, widząc je jakby pierwszy raz. Tutaj wyciągam moje długie ręce i dotykam skrzynek do pakowania. Mogę odejść na jakieś piętnaście stóp. W najlepszym razie.
Wszyscy zachowują się tak cicho, jak potrafią, ale betonowa podłoga jest cholernie głośna. Z zewnątrz dobiegają odgłosy kłótni. Muszę znów wygospodarować czas na bycie miłym dla agentów nieruchomości, jako że w Londynie trudno znaleźć warsztat. Wszystkie te użyteczne skrawki przestrzeni na tyłach domów, w których ludzie zwykli coś wytwarzać lub naprawiać, przekształca się teraz w apartamenty. Muszę porozmawiać z księgowym.
Siadam przy kole.
Rzucam klus gliny na środek, moczę ręce i robię teraz cylindryczny wazon; wyciągam go w górę, z przegubem prawej dłoni dociśniętym z zewnątrz, a trzema palcami lewej napiętymi wewnątrz, by wspierać wznoszące się ścianki, i kształt zmienia się jak wydech, jak coś wypowiadanego. Jestem w tym momencie, będąc jednocześnie gdzie indziej. Całkiem gdzie indziej. Bo glina to czas teraźniejszy i praesens historicum. Jestem tu, w Tulse Hill w południowym Londynie, tuż przy południowej obwodnicy, w mojej pracowni za szeregiem barów z kurczakiem na wynos i punktem bukmacherskim, upchniętej między zakładem tapicerskim a stolarnią produkującą meble kuchenne, i robiąc ten wazon, jestem w Chinach. Porcelana to Chiny. Porcelana to podróż do Chin.
Jest tak samo, gdy biorę do ręki tę chińską porcelanową miseczkę z XII wieku. Wykonana w Jingdezhen, utoczona, a potem ozdobiona kwiatem odciśniętym w głęboko umieszczonym lustrze, o nieszkliwionej krawędzi, szarozielona z lekko nierównomierną emalią; „pewne niedoskonałości”, jak powiedzieliby handlarze, ubytki, skazy, rysy. To dzieje się w czasie teraźniejszym i jest samo w sobie ciągłą teraźniejszością aktywnych, dynamicznych ruchów, ocen i decyzji. Nie czuje się, że naczynie należy do przeszłości, i ma się wrażenie, że niesłusznie byłoby je tam wpychać tylko po to, by dochować krytycznej prawowierności. Tę miseczkę zrobił ktoś, kogo nie poznałem, w okolicznościach, które mogę sobie jedynie wyobrażać, do celów, które mogę odczytywać niewłaściwie.
Jednak akt wyobrażania przedmiotu na nowo poprzez wzięcie go do ręki jest aktem odtwarzania.
To możliwe, bo porcelana jest bardzo plastyczna. Zacznij ugniatać kawałek wielkości orzecha włoskiego między kciukiem a palcem wskazującym i środkowym, aż stanie się cienki jak papier, aż wyłonią się twoje linie papilarne. Ugniataj dalej. Wydaje się, że może to trwać w nieskończoność. Czujesz, jak staje się coraz cieńszy i cieńszy, aż zrobi się cieniuteńki niczym płatek złota i uniesie w powietrze. Pracując z porcelaną, czuje się też jej czystość. Dłonie wydają się czystsze po tym, jak jej użyłeś. Czuje się jej biel. Rozumiem przez to, że jest pełna antycypacji, możliwości. To materiał, który rejestruje każde poruszenie, każdą zmianę myśli.
Co cię określa?
Jesteś nad morzem podczas odpływu. Piasek zmyty do czysta. Odciskasz pierwszy znak w białym piasku – pierwszy kontakt stopy z piaskową skorupką – nie wiedząc, jak głębokie i jak definitywne będzie twoje stąpnięcie. Wahasz się nad białym papierem jak skryba Belliniego ze swoim pędzelkiem. Osiemdziesiąt włosków z ogona wydry kończy się tchnieniem, jednym włoskiem zawieszonym w nieruchomym powietrzu. Jesteś gotów, by zacząć. Wahanie jak przy pocałunku w kark, jak wahanie kochanka.
Przeciągam metalową strunę pod ukończonym wazonem, wycieram mokre palce w fartuch, podnoszę wazon z koła i odstawiam z przelotną satysfakcją na półkę po prawej stronie. Sięgam po następną bryłę gliny i zaczynam od nowa.
Biel, powracanie do białości.
iii
Ta chwila, ta pauza ma w sobie pewną wzniosłość.
Porcelanę wyrabia się od tysiąca lat, handluje się nią od tysiąca lat. A w Europie jest obecna od ośmiuset. Można wyśledzić kilka wcześniejszych odłamków. Te pokruszone fragmenty chińskiego naczynia łyskają prowokująco obok ciężkich glinianych dzbanów, z którymi zostały znalezione, i nikt nie potrafi dojść, skąd się wzięły na tym cmentarzu w hrabstwie Kent czy na tamtym wzgórzu w Urbino. Jest garstka wzmianek o porcelanie w średniowiecznej Europie w inwentarzach Jana, księcia de Berry, i kilku papieży, w testamencie Piotra Medyceusza, z jego coppa di porcellana, filiżanką z porcelany.
Można dostrzec błysk bieli na liście podarków ofiarowanych przez poselstwo jednego książątka drugiemu: ogier, pojemnik z porcelany, makata przetykana złotem. Porcelana jest tak cenna, powiada się w średniowiecznej Florencji, że zrobiony z niej puchar neutralizuje działanie trucizny. Piękna seledynowa czarka zostaje głęboko osadzona w srebrze i znika w formie kielicha. Waza na wino otrzymuje odpowiednią oprawę i staje się bankietowym dzbanem. Można dostrzec ten błysk nawet na florenckim ołtarzu; zdaje się, że jeden z królów klęczących sztywno przed dzieciątkiem Jezus ofiarowuje mu mirrę w chińskim porcelanowym słoiczku i ten hołd wydaje się stosowny dla substancji tak rzadkiej i tajemnej, dla czegoś, co przebyło tak daleką drogę ze Wschodu.
Porcelana to synonim dali. W 1291 roku Marco Polo wrócił z Kataju z jedwabiami i brokatami, z zasuszoną głową i nogami kozła piżmowego i z opowieściami, ze swoim Divisament du monde, Opisaniem świata.
Historie Marco Polo opalizują. Każdy ich element mieni się i lśni osobliwie jak lapis-lazuli, rzucając cienie i odblaski. Są dygresyjne, pełne powtórzeń, pospieszne, drobiazgowe. „W mieście tym zbudował Kubłaj-chan olbrzymi pałac z marmuru i kamienia . Sale i komnaty są całe złocone. Pałac jest cudownie piękny i bogato ozdobiony”. Wszystko jest inne, cudownie, bogato inne. Wnętrza namiotów wyścielone skórami gronostajów i soboli.
Liczby u Marco Polo to albo krocie – pięćset białozorów, dwa tysiące dogów, pięć tysięcy astrologów i wróżbiarzy w mieście Kambałuk – albo coś jedynego w swoim rodzaju. Ogromny lew, który na widok chana ze czcią rzuca się przed nim na ziemię. Gruszka „niesłychanej wielkości” ważąca dziesięć funtów.
I te dramatyczne kolory. Pałace są ozdobione malowidłami przedstawiającymi smoki, ptaki, rycerzy, rozmaite zwierzęta i obrazy bitew. „Dachy malowane są na czerwono, zielono, niebiesko i żółto oraz wszelkimi barwami; a tak są pięknie lakierowane i lśniące, że błyszczą jak kryształy”. Marco Polo z zadyszką wyrzuca z siebie relację o „bardzo wielkim święcie” w lutym, czyli tatarskim Nowym Roku:
Wielki Chan i wszyscy jego podwładni obchodzą go, jak wam opowiem. Jest zwyczaj, że Wielki Chan i wszyscy jego poddani wkładają szaty białe: i mężowie, i niewiasty, jeśli tylko mają możność to uczynić. I postępują tak dlatego, że białe szaty uważają za szczęśliwe i dobrze wróżące; i przywdziewają je w pierwszy dzień roku, aby cały rok był szczęśliwy i radosny. I w dzień ten wszyscy ludzie, wszystkie prowincje, kraje i królestwa lenne przysyłają wspaniałe dary w złocie i srebrze, perłach i drogich kamieniach oraz białych tkaninach. wszyscy możni i szlachta, i lud cały obdarzają się wzajemnie białymi podarunkami. I to także musicie zaiste wiedzieć, że w dzień ten ofiarowują Wielkiemu Chanowi sto tysięcy białych koni .
Marco Polo dociera do miasta „zwanego Tiundżu”. Tutaj
wyrabiają talerze z porcelany, mniejsze i większe, najpiękniejsze, jakie oglądać można. I nigdzie indziej nie wyrabiają ich poza tym miastem. I stąd rozwożone są na cały świat. Są one tam w wielkiej ilości i bardzo tanie, tak tanie, że za jeden wenecjański grosz można mieć trzy wspomniane misy, najpiękniejsze, jakie można sobie wyobrazić. Te misy robią z gliny, jak opowiem. Zbierają jakby pewien rodzaj rudy, muł oraz ziemię spróchniałą, robią z niej kopce wielkie; i tak zostawiają je na słońcu i na deszczu przez trzydzieści lub czterdzieści lat. Przez ten czas ziemia owa staje się tak miałka i oczyszczona, że misy z niej robione nabierają barwy lazurowej i są nadzwyczaj piękne i pełne blasku. I musicie wiedzieć, że ci, którzy ziemię ową zbierają w kopce, zbierają ją dla swoich synów; ponieważ długi okres potrzebny jest do przetrawienia tej ziemi w spokoju, nie mogą się spodziewać osobistych zysków z jej przeróbki, lecz dochód zbierać będą dopiero ich dzieci, które po nich przyjdą.
To pierwsza wzmianka o porcelanie w zachodnim świecie.
Opisuje porcelanę jako materiał niezrównanej piękności, trudny do wytworzenia, a naczynia zeń wykonane – jako niezliczone. Porcelana wymaga uwagi i oddania. Marco Polo wzrusza ramionami: „Lecz po cóż przeciągać opowiadanie?”. Zmieńmy temat.
Wrócił z małą szarozieloną wazą utoczoną z tej twardej, czysto białej gliny, niepodobnej do niczego, co dotąd można było oglądać. I to w Wenecji przedmiot i nazwa pojawiły się razem i zapoczątkowały długą historię pożądania porcelany. Nazwa jednego z najwytworniejszych artykułów, białego złota, przyczyny bankructw książąt, zarazka Porzellankrankheit – „choroby porcelanowej” – pochodzi z rozlewnego weneckiego slangu, wulgarnego zawołania na widok ładnej dziewczyny. Porcellani, czyli świnki, to potoczne określenie muszli morskich ślimaków z rodziny Cypraeidae, gładkich w dotyku jak porcelana. Weneckim młodzieńcom muszla porcelanki w oczywisty sposób przywodziła na myśl srom. Stąd rozbrzmiewający okrzyk.
iv
Marco Polo może zmieniać temat, ale ja nie. Wiedząc, że ta waza znajduje się gdzieś w bazylice św. Marka w Wenecji, czuję imperatyw, by tam jechać i ją odnaleźć.
Zaczynam prostolinijnie: „Jestem angielskim pisarzem i ceramikiem i próbuję odszukać…”, ale listy i e-maile przepadają w nicości. Wzmagam nacisk: „Kontakt z Państwem zalecił mi nuncjusz…”. Nadal nic. Telefon dzwoni sobie na mahoniowym biurku. Nieustający lunch, zakładam kwaśno. Albo druga butelka wina, albo święto na cześć jakiegoś męczennika Republiki.
Wypożyczam Matthew, mojego młodszego syna, i postanawiam iść na żywioł.
Docieramy do odległego lewego narożnika bazyliki poprzez skupiska i wiry turystów, pomiędzy sprzedawcami torebek rozglądającymi się, czy aby nie ma policji, i przechodzimy przez szklane drzwi kancelarii, gdzie wyłuszczam moją sprawę monsiniorowi, który jest zachwycony, uradowany i sugeruje, że może dziś wieczór, kiedy wszystko będzie zamknięte… W ciągu dnia – przeciąga się i wzdycha w pantomimie znużenia – stanooowczo za dużo w bazylice cudzoziemców.
Jeśli możesz, do Włoch zawsze bierz ze sobą dziecko.
O godzinie zamknięcia człowiek z kluczem prowadzi nas marmurowym korytarzem kurii, wzdłuż niekończącego się rzędu portretów kardynałów i w mrok, po wezbranej fali marmurowych posadzek bazyliki, połyskujących matowo przy czerwonych światełkach sanktuarium, do skarbca.
Jest mały i wysoko sklepiony. Kryształ górski i chalcedon, agaty, egipska urna z porfiru, perska turkusowa czarka w złotym uchwycie; wszystkie materiały, które zatrzymują światło. Kielichy. Relikwiarz Prawdziwego Krzyża, o klejnotach osadzonych z dobitnością dziecięcego całusa. To Bizancjum, ten skarbiec, Chrystus panujący, zwycięski, przedmioty skądś z daleka jeden po drugim przeistoczone weneckim kunsztem.
I jest moja waza, z tyłu szafki, między parą kadzielniczek a mozaikową ikoną Chrystusa. Ma z pięć cali wysokości, znacznie mniej niż rozpiętość palców dłoni, roślinny ornament, cztery małe uszka poniżej szyjki służące do mocowania pokrywki, pięć wgłębień na kciuk i palce. Przedmiot do zapamiętania przez rękę. Nie wolno mi go potrzymać. Glina wygląda na szarą, chropawą i trochę nierówną tam, gdzie ją zgrubnie przycięto. Przebyła bardzo, bardzo długą drogę.
Przyglądamy się jej przez dziesięć minut, aż człowiek z kluczem zaczyna postukiwać podeszwą. Skarbiec zamknięty. Bazylika pusta.
To początek. Matthew jest zadowolony, że ja jestem zadowolony, i idziemy uczcić ten fakt gorącą czekoladą i makaronikami w Caffè Florian na placu.
v
W każdej obsesji na punkcie porcelany odbija się echo jak w każdym weneckim zaułku.
Co to takiego? „Powstaje z soku gęstniejącego pod ziemią i jest przywożona ze Wschodu”, napisał pewien włoski astrolog w połowie XVI wieku. Inny autor zapewniał, że „skorupki jaj i muszle morskich ślimaków rozciera się na drobniutki proszek, który miesza się z wodą i formuje z niego wazy. Te są następnie przykrywane ziemią. Po stu latach ludzie wydobywają je jako gotowe i mają wyrób na sprzedaż”.
Zgodnie mówi się o przedziwności porcelany, o tym, że jest ona czymś podlegającym alchemicznej przemianie, ponownym narodzinom. John Donne wzruszająco pisze w Elegii na śmierć lady Markham o jej transformacji w ziemię, o tym, że gdy tracimy z oczu coś cennego, może powstać coś jeszcze bardziej wyjątkowego i pięknego: „Jak po stuleciu z ziemi dobywają w Chinach / porcelanę, gdzie ongi pochowana była glina”.
A więc – jak się ją robi? Jak ją zrobić, zanim uczynił to ktokolwiek inny? Skąd wziąć choć jedną sztukę? Jak posiąść wszystką porcelanę, otoczyć się nią? Czy można w ogóle dotrzeć tam, skąd pochodzi, do źródła tej rzeki bieli?
Porcelana to Arcanum. Tajemnica. Przez pięćset lat nikt na Zachodzie nie wiedział, jak się ją wytwarza. Słowo Arcanum, zlepek łacińskich głosek, brzmi przyjemnie podobnie jak Arkadia. Czuję, że musi istnieć jakieś pokrewieństwo między pierwszym sekretem białej porcelany a obietnicą spełnionego pożądania, rodzajem Arkadii.
vi
Biel to także moja historia. Od mojej pierwszej miski.
Miałem pięć lat. W czwartki mój ojciec chodził na wieczorowy kurs garncarstwa w lokalnej szkole sztuk pięknych, zabierając ze sobą moich dwóch starszych braci. Można było uczyć się tam sitodruku na koszulkach albo ćwiczyć laserunek na płótnie. Można było iść na górę i rysować z natury damę na tle czerwonej aksamitnej draperii czy roślinę w mosiężnym wazonie albo iść na dół, do sutereny, i robić naczynia z gliny. A ja chciałem zejść po schodach. Po godzinie była przerwa – akurat żeby napić się ribeny i zjeść czekoladowe ciasteczko.
Pomieszczenie było zapylone. Gdzie glina, tam i pył. Jakaś kobieta formowała w palcach brzeg malutkiej miseczki z białej masy, obejmując ją dłonią i obracając rytmicznie.
Usiadłem przy elektrycznie napędzanym kole z kulą brunatnej gliny. Miałem na sobie czerwony foliowy fartuch. Koło było bardzo duże. Miało przełącznik praca/spoczynek i pedał do napędzania, który trudno się dociskało.
W następnym tygodniu moje naczynko nadal tam było, twarde, szare i zmatowiałe, zmalałe. Możesz je zanurzyć – mówi moja nauczycielka – w jednym z kilkunastu wiader ze szkliwem, żeby śpiewało różnymi barwami, możesz też pomalować je dowolnym kolorem. Jak zamierzasz je ozdobić? Uśmiecha się. Czego potrzebuje ta miseczka? Wpycham ją do białej glazury, gęstej jak lane ciasto.
A tydzień później zabieram do domu moją białą miseczkę: trzy fale gliny grubej na palec, wydrążone wnętrze z wianuszkiem zadrapań, ciężka, ale miseczka, i biała, i moja – moja próba skupienia na czymś uwagi. Pierwsze naczynie z dziesiątków tysięcy naczyń. Ponad czterdzieści lat spędziłem, siedząc lekko przygarbiony przy obracającym się kole i obracającym się kawałku gliny, próbując zatrzymać w ruchu małą cząstkę świata, stworzyć wewnętrzną przestrzeń.
Miałem siedemnaście lat, gdy po raz pierwszy dotknąłem gliny porcelanowej. Przez wszystkie szkolne lata każdego popołudnia robiłem ceramikę z garncarzem, którego warsztat był częścią szkoły. Geoffrey był po sześćdziesiątce, walczył na wojnie, przeszłość go pokiereszowała. Palił capstany bez filtra, cytował poezje Audena. Pijał herbatę w odcieniu ciemnego brązu, jak glina, której używaliśmy. Wyrabiał ceramikę użytkową. Naczynia muszą być na tyle tanie, żeby nie żal było ich upuścić – mawiał – i na tyle piękne, by chciało się je mieć na zawsze. Wcześnie opuściłem szkołę, by rozpocząć dwuletni termin u niego, i spędziłem lato w Japonii u różnych ceramików, snując się wokół sławnych wytwórni, w których powstawały wyroby ludowe, po tradycyjnych wioskach, gdzie nadal wyrabiano wypalane na drewnie czarki herbaciane i wazy. To były naczynia, do jakich tworzenia aspirowałem: zależne od tekstury i przypadku, dobrze leżące w ręku, solidne i nastawione na używanie. Pewnego wilgotnego popołudnia w Aricie, mieście porcelany na samym krańcu Japonii, siedziałem i przypatrywałem się, jak Żywy Skarb Narodowy maluje kilka centymetrów kwadratowych wazy w brokatowy czerwono-złoty wzór. Wyglądała na ściśniętą, pozbawioną tchu kosztowną dokładnością. W pracowni było cicho. Jego uczeń milczał. Jego żona, wnosząc herbatę w porcelanowych filiżankach i białe ciasteczka z tofu, podniosła papierową roletę z odgłosem podobnym westchnieniu.
Otrzymałem jednak kawałeczek gliny i ugniatałem go, aż cała wilgoć zniknęła i zaczął się kruszyć.
vii
Jestem garncarzem, mówię, gdy ktoś pyta, co robię. Piszę też książki, ale to porcelanę – białe miseczki – uznaję za swoją domenę, wezwany do odpowiedzi podczas lunchu przez pełną dramatyzmu syryjską poetkę siedzącą po mojej prawej stronie.
A wiesz, odpowiada z miejsca, że kiedy wychodziłam za mąż, w Damaszku, na początku lat siedemdziesiątych, dostałam porcelanowy półmisek tej wielkości – wykonuje zamaszysty gest rękoma – który moja matka dostała od swojej matki. Z różowej porcelany. Dostałam też parę gazeli. Wylegiwały się na sofach, z nogami podwiniętymi pod siebie jak psy myśliwskie. W Damaszku wszyscy kochamy porcelanę.
Żona polityka po mojej lewej stronie chce wtrącić coś na temat Damaszku – doszły stamtąd przygnębiające wieści – ale ja muszę dowiedzieć się więcej o tym różu. Nigdy nie słyszałem o różowej porcelanie, brzmi to nieprawdopodobnie.
Podarunek ślubny brzmi jednak właściwie, ceremonialnie, wyjątkowo, brzemiennie. Porcelanę zawsze rozdawano. Albo przechowywano i wyciągano na specjalne okazje, by użyć jej z tym lekkim dreszczem ostrożności na skraju lęku.
Damaszek zaś jest intrygujący, bo leży na drodze z Jemenu do Stambułu, albo może leżeć na drodze, jeśli się tego chce, a ja pamiętam skądś, że jakiś jemeński szejk w XII wieku kolekcjonował porcelanę. Była to największa znana kolekcja, uzbierana, by uczcić obrzezanie syna. W wydmach niedaleko Sany powinny jeszcze być odłamki. Rozmawiamy o tym, jak dotrzeć do Jemenu, o porcelanowych naczyniach babki i o tym, skąd pochodziły. Talerze są już puste, a my nadal mówimy o porcelanie.
Wróciwszy po lunchu do pracowni, odnotowuję sobie tę rozmowę. I dopisuję kolejną lokalizację – Damaszek – do listy miejsc, które muszę odwiedzić. Mam na niej trzy białe wzgórza w Chinach, Niemczech i Anglii i kiedy nie mogę spać, przebiegam ją w myślach, próbując odnaleźć w nazwach wzory, układając je w zbiory miejsc, w których odkryta została biała glina, w których robiono lub ponownie wynaleziono porcelanę, w których zapoczątkowywano lub tracono wielkie kolekcje, w których cumowały statki i pozostawiały swoje ładunki, w których zatrzymywały się karawany. Łączę Jingdezhen z Dublinem, Petersburg z Karoliną, Plymouth z lasami Saksonii.
Idź od najczystszej bieli w Dreźnie do najbardziej kremowej w Stoke-on-Trent. Podążaj za linią. Podążaj za ideą. Podążaj za historią. Podążaj za rytmem: są ponoć w szanghajskim muzeum nieotwarte pudła cesarskiej porcelany, pozostawione na nabrzeżu w 1947 roku, gdy Czang Kaj-szek odpływał na Tajwan. I od pięciuset lat nierozpakowane skrzynie chińskiej porcelany w piwnicach pałacu Topkapı w Stambule. Mógłbym tam pojechać i przedostać się do İznik, gdzie wyrabiano białe naczynia imitujące nieosiągalną porcelanę, delikatne dzbany z tulipanami, goździkami i różami skłaniającymi się lekko na wietrze.
Robię dziś małe porcelanowe półmiski, o przekątnej kilku cali, do układania jeden na drugim w rytmicznych grupach. Mógłbym podążać za tym prostym obrazem powtórzenia. Był w Tybecie, po którym podróżowałem z moją dziewczyną Sue ponad dwadzieścia pięć lat temu, zanim się pobraliśmy, taki klasztor, gdzie nisko za drucianą siatką w schowkach w długim korytarzu stały stosy porcelanowych miseczek z czasów dynastii Song. Pamiętam dźwięki – szczekanie psa, śmiech – i widzę nadal dym kadzidła unoszący się spiralnymi zwojami w niemożliwie przejrzyste powietrze. Pamiętam nagromadzoną porcelanę, odczucie niefrasobliwej, nieuporządkowanej obfitości.
Albo – mogłaby to być podróż według klucza wyjątkowej, spektakularnej piękności. W Wenecji, w jakimś książęcym palazzo, jeśli zdołam do niego trafić, ma się znajdować jeszcze jedna sztuka porcelany Marco Polo.
Albo mogłaby to być podróż szlakiem skorup.
Porcelana, jak sądzę, gwarantuje podróż. Arabski podróżnik, który odwiedził Chiny w IX wieku, napisał, że „jest w Chinach bardzo miałka glinka, z której wyrabiają wazy przejrzyste niczym szkło. Widać przez nie wodę, a jednak są zrobione z gliny”. Jest lekka, podczas gdy większość rzeczy – ciężka. Dźwięczy czysto, gdy w nią stuknąć. Prześwieca przez nią słońce. Należy do kategorii materiałów, które przemieniają przedmioty. To alchemia.
Porcelana zaczyna się gdzie indziej, zabiera cię gdzie indziej. Któż nie uległby obsesji?
viii
Obsesja narasta. Zaczynam podróż owładnięty przez owe pierwsze naczynia z porcelany, które przybyły z Chin do Europy. Mimo wszystko to początki. Wracam z Wenecji i od Marco Polo i uświadamiam sobie, że muszę zobaczyć Wazę Fonthill. To najbardziej arystokratyczna przedstawicielka porcelany w Europie, dwojga nazwisk: jej pełne miano to Waza Gaignières-Fonthill.
Akwarela przedstawiająca Wazę Gaignières-Fonthill, 1713
Jeśli życzycie sobie rodowodu, oto on: chińska waza z początku XIV wieku, dodatkowo oprawiona w średniowieczne srebrne okucia z motywami heraldycznymi, która znajdowała się w zbiorach Ludwika Węgierskiego, króla Neapolu, księcia de Berry, delfina Francji na pokojach Wersalu, a potem w posiadaniu wielkiego kolekcjonera starożytności, aż do rewolucji francuskiej, kiedy to kupił ją angielski powieściopisarz William Beckford i umieścił w jednym z dziwacznych gabinetów osobliwości w swoim pseudogotyckim pałacu w Fonthill. Później zaś zbankrutował i waza została sprzedana, potem sprzedana ponownie, aż zniknęła z horyzontu.
Dziś znajduje się w dublińskich koszarach: akr szarego asfaltu i szare kamienne mury niczym klify. To tutaj przez sto lat mieścił się garnizon Brytyjczyków, musztrowano oddziały, tupot tysięcy stóp odbijał się od wysokich ścian budynku. Teraz to Irlandzkie Muzeum Narodowe – Rzemiosło Artystyczne i Historia.
Jadę tam w listopadzie i muzeum jest spektakularnie puste. Zostaję zabrany na piętro, do biura kustosza Działu Rzemiosł Artystycznych – na podłodze istne stosy książek – gdzie w pomarańczowej skrzynce, owinięta w folię bąbelkową spoczywa ona. Zakładamy białe rękawiczki i wyjmujemy wazę.
To zlepek idei. Zdobna jest w kwiaty i liście pod bladym, szarozielonym szkliwem i możesz zmierzyć ją wzrokiem, widząc coś starego, coś chińskiego i wazę. Jest tym wszystkim, ale też czymś nowym, eksperymentem, rozmową w pracowni, próbą nadania porcelanowemu naczyniu dodatkowej głębi.
Jest także w skomplikowanym nowym kształcie. Poradzić sobie z nim, zeskrobać warstewkę – parę milimetrów – żeby stworzyć nieduże wgłębienie, zmoczyć glinę, a potem odcisnąć w niej z uczuciem liściaste gałązki i stokrotki, usunąć drobne zadrapania i wgniecenia, nie powalając przy tym ścianek, nie sprawiając, że się cała zapadnie, oklapnie w rękach… to bardzo trudne.
Trzymam ją. I staje się jasne, że sznureczki porcelanowych koralików chwiejnie wijące się po jej powierzchni są po prostu pomyłką. Miały dodać teksturę do proporcji, wydobyć i dookreślić miejsce, gdzie brzusiec przechodzi w szyjkę, ale robią to w kiepskim guście, zwracając uwagę na nieoczekiwaną część, przez co wydatna krągłość wygląda bardziej jak rozdęcie. Jeden sznureczek zaś poddał się i wymknął ze wzoru jak poła koszuli ze spodni. I po wyładowaniu z pieca wyjęto wazę z mufli – kasety z surowej gliny, która podczas wypalania chroni porcelanę przed dymem i otwartym płomieniem paleniska – gdy była jeszcze zbyt ciepła, przez co podstawa popękała. Praca z porcelaną ma wiele zawiłości. Każda nierównomierność może prowadzić do pęknięcia, gdy porcelana stygnie z 1300 stopni Celsjusza do 300, kiedy to można ją bezpiecznie przenosić. Nierówności ujdą ci na sucho przy innych rodzajach gliny, ale z porcelaną to ryzyko. Twoje błędy, twoje pochopne decyzje wyjdą na jaw.
Wodząc palcem po obrzeżu stopki, czuje się, że grubość tej wazy tu i ówdzie zeszła na manowce. Dla tego kogoś jednak, kto ją wykonał, ta jakość była wystarczająca.
Kocham te momenty, kiedy wyczuwa się decyzję. Tutaj była to decyzja, by rozprowadzić łatkę z mokrej gliny na zaczątku pęknięcia, docisnąć i iść dalej. Określenie „wystarczający” nie należy do terminów z historii sztuki, myślę, z wolna obracając wazę w dłoniach, od stokrotek przez kamelie do stokrotek, lecz powinno się wśród nich znaleźć. Trzymam Wazę Gaignières-
-Fonthill i myślę o jedwabnym szlaku z Chin, o królestwie Neapolu, o księciu de Berry, o biednym młodym delfinie próbującym zrobić wrażenie na swoim niewzruszonym ojcu, wreszcie o Beckfordzie, który niczym Medyceusz doprowadził się do ruiny na wilgotnych wzgórzach Wiltshire. Srebrne okucia zniknęły, pozostawiając malutkie nawiercone dziurki tam, gdzie je przytwierdzono sześćset lat temu.
Zdjąłem białe rękawiczki Michaela Jacksona i siedzę z wazą w gołych dłoniach. To chwila, która niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Mógłbym podążyć za tym, myślę.
To pokusa.
Podążenie za tym oznaczałoby podróż pod sztandarami koneserstwa, genealogii, dziejów kolekcji i, dobry Boże, nie zamierzam znów się w to pakować. Moja poprzednia książka dotyczyła odziedziczonej kolekcji netsuke, miniaturowych japońskich rzeźb, obecnej w mojej rodzinie od pięciu pokoleń: wiem, co pociągają za sobą słowa „kolekcjonowanie” i „dziedzictwo”. Zanim przyjechałem tu, do Dublina, by złożyć hołd, czytałem dziwne gotyckie powieści Williama Beckforda i przeglądałem katalogi aukcji, żeby dowiedzieć się, gdzie pośród jego skarbów stał ten piękny przedmiot, i wiem, że mógłbym zatracić się w jego fantazji, ugrzęznąć wśród sułtanów, nałożnic i białozorów, i wszystkich tych wyszywanych i złoconych rzeczy. Widzę rozwijającą się szpulę czasu spędzanego w archiwach na myśleniu o własności. Moja opowieść zamieniłaby się w historię bogatych ludzi i ich porcelany.
Ta waza oferuje coś innego.
Jestem spóźniony na samolot, bez obiadu, nakręcony i biegnę przez muzeum za szczodrą strażniczką starożytności i osobliwości. Chce pokazać mi przed wyjściem jeszcze jedną rzecz.
To Budda. Leży wsparty na łokciu, długie palce, bose stopy, złote szaty jak wodne wiry. Marmur o ciepłym odcieniu bieli. Skradziony przez pułkownika sir Charlesa Fitzgeralda podczas karnej ekspedycji wojskowej do Birmy i przysłany w 1891 roku do dublińskiego muzeum, gdzie dołączył do Wazy Fonthill, sąsiadując z nią blisko w dziale „Azja – starożytności”.
„Odpoczywa sobie z głową wspartą na ręce”, powiada Bloom w Ulissesie. Molly zaś wspomina: „oddycha z ręką na nosie jak ten indyjski bóg którego mi pokazał kiedy mnie zabrał żebym go obejrzała pewnej deszczowej niedzieli do muzeum przy Kildare Street cały żółty w fartuszku leżał na boku na ręce i dziesięć palców u nóg mu odstawało”.
Liczę palce u nóg Buddy, potem taksówka, lotnisko, dom, zastanawianie się, czy pewnej deszczowej niedzieli w wypełnionym echem, mahoniem i imperialnymi zdobyczami muzeum przy Kildare Street któreś z nich – Bloom albo Molly, albo Joyce – zauważyło białą wazę w gablotce naprzeciwko.
„Któż nie uległby obsesji na punkcie porcelany?”, piszę w notatniku.
A po tym głupim retorycznym pytaniu dopisuję: „Większość ludzi”. A następnie dodaję: „James Joyce”.
ix
To nie tak, że podoba mi się każda porcelana.
Jeśli spojrzeć na gabloty z osiemnastowieczną porcelaną w jakimkolwiek muzeum – półeczka z blado rozwleczonymi wyrobami z Vincennes, dwie sztuki z Sèvres, trochę z wytwórni w Bow – wydaje się ona beznadziejnie drogocenna. Nie tylko można się nie połapać, do czego większość z tych przedmiotów – trembleuse, chocolatier, girandole – służyła, ale także rzuca się w oczy dysharmonia między ilością pracy, którą w nie włożono, a rezultatem. Maciupka jak naparstek filiżanka i spodeczek z widokiem Poczdamu, dworzanami i złoceniem były pozbawione sensu już wtedy i wyglądają, jakby ktoś je zrobił tylko dlatego, że mógł.
A ponieważ można, to się robi. Serwisy obiadowe dla królów, królowych i książąt same w sobie nie są interesujące. Jest ich straszne zatrzęsienie i nie chcę się pogubić w studiach nad małymi wytwórniami z XVIII wieku.
Mam miskę – ośmioboczną, o płatkowym wykroju, dziesięć cali średnicy, cztery wysokości, ze wzorem w postaci wypukłej plecionki i płaskim złoconym kołnierzem. Jest z Miśni, z lat osiemdziesiątych XIX wieku, i stoi sztywno na wysokiej stopce, jakby oczekiwała, że znajdzie się na środku stołu, a więc w centrum uwagi. Na zewnątrz winiety z gruszkami, jabłkami, śliwkami i wiśniami, a wewnątrz bukiet owoców: czerwone porzeczki, truskawki i agrest oraz pół gruszki.
Jest cenna. I totalnie mdła.
Nie jestem pewien, czy jej okropieństwo nie polega na tym, że wszystko jest w niej takie zażywne, słodkie i rozletnione. Nie sposób poczuć smaku – żadnej pikanterii, żadnej cierpkości, tylko cukrowa słodycz czekająca na plaśnięcie Schlagsahne, na tę pierzynkę z bitej śmietany. Czuć znudzenie tego, kto malował owoce: jagoda, jagoda, jagoda.
W gruncie rzeczy gdy tak się zmuszam, żeby na nią patrzeć, to właśnie zbiegnięcie się tej chwili z późnym latem w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym którymś – wakacje kilkunastolatka, nuda, ciasny domek, bracia, bez końca śliwki, borówki i kompulsywne czytanie w kółko tych samych kiepskich powieści – każe mi uświadomić sobie, że to porcelana pasywno-agresywna.
Nabieram pewności, że to nowa kategoria porcelany. Zapoczątkowuję listę.
x
Dobra lista pomaga. I robienie porządnych notatek, z precyzyjnym przytaczaniem źródeł, w których znalazłem odnośniki czy cytaty albo ujrzałem sztukę porcelany podsuwającą trop do podróży. Sporo się nauczyłem podczas zbierania materiałów do mojej poprzedniej książki i tym razem wiem, jak przystąpić do rzeczy. Nie mam już w sobie tej głupkowatej brawury pod tytułem „machnę to w sześć miesięcy”. Nie będę zbaczał z drogi. Zaplanuję tę pielgrzymkę.
Pielgrzymka to dla mnie złożone słowo. Dorastałem w pobliżu katedr i moje dzieciństwo pełne było pielgrzymów. Mieszkaliśmy w dekanacie, dużym budynku przy katedrze. Był to dom przebudowywany w ciągu sześciuset lat, o wielkich pokojach z boazeriami i portretami dziekanów. Miałem pokój na piętrze, na tym samym korytarzu co moi trzej bracia. Tutaj dom poniekąd się poddawał, mieszcząc rupieciarnię, napis „Żadnej wojny prócz wojny klas” na drzwiach naszej łazienki, stół do ping-ponga i schody do następnej wieży, gdzie paliliśmy ze szkolnymi kolegami, snując tajne plany na życie.
Moi rodzice szczycili się otwartymi drzwiami. Był u nas papież. Była księżna Diana. Ludzie przybywali na posiłki, na tygodnie, na miesiące. Pewien amerykański wędrowny mnich zatrzymał się na lato i został, jako pustelnik, kilka lat, w pokoju na szczycie wieży, do którego prowadziła spiralna klatka schodowa, bladym świtem sprzątając dom w zamian za wikt i posłanie i modląc się w naszej kaplicy.
Myślę, że moje dzieciństwo było dość dziwaczne, pod narwanym wpływem księży, terapeutów Gestalt, aktorów, garncarzy, opatek, pisarzy, zagubionych, straceńców, bezdomnych i głodnych życia rodzinnego, tkniętych przez Boga, pielgrzymów.
Pielgrzymi nie wiedzą, co począć, gdy wreszcie dotrą do kresu. My byliśmy kresem. Opowiadają wciąż i wciąż o swojej podróży. Dzielą się. To ryzyko, które dodaję do mojej listy, kolejnej listy.
Przeczytałem Moby Dicka. Znam więc niebezpieczeństwa bieli. Myślę, że znam niebezpieczeństwo opętania bielą, pociągu do czegoś tak czystego, tak radykalnego w swojej wszechogarniającej potencjalności, że cię przeobraża, przemienia, sprawia, że czujesz, że możesz zacząć od nowa.
I jest też kwestia czasu. Mam rodzinę. Mam porcelanę, którą zarabiam na życie. Dziennik jest już zapełniony, ale zawsze mogę pisać nocami. Mam swoje zasadnicze reguły na tę podróż ku moim trzem wzgórzom. Wszystko, co muszę zrobić, to znaleźć moją kwaterę koło wytwórni porcelany nr 2. Uskakuję przed skuterami i taksówkami i kieruję się na południe.
Muszę być tam o szóstej, żeby znaleźć się na moim pierwszym wzgórzu.1. O skorupach
i
Wydaje się, że już całe godziny panuje tu ruch. Jest szósta rano, a stragany otwarte, arbuzy ułożone w piramidy, naprawiacz rowerów siedzi przy swoich narzędziach. Ulice kłębią się od rowerów i gromadek ludzi. Sprzedawca karpi ze styropianową paką z tyłu skutera wcina się przed nas, skręca i klnie rozrzutnie. Jedziemy na północ, z zakurzonego miasta ku wzgórzom, przez uliczki ściśnięte między wysokimi ceglanymi ścianami, obok fabryczek z otwartymi oknami, wśród śmieci. Dzień jest szary i zapowiada się dogłębny szary upał.
Samochód zjeżdża z nowej autostrady na starą drogę, a ze starej drogi na starą ścieżkę pomiędzy dwoma gospodarstwami. Obydwa domy mają po trzy piętra i spadziste dachy. Ten po lewej – dodatkowo portyk podtrzymywany przez złocone kolumny korynckie. Kiedy rolnicy w Chinach zdążyli się wzbogacić? Na polach młody ryż. Podskakujemy na wybojach i stajemy przed następnym gospodarstwem: nowoczesny dom, murowany, w połowie pokryty dekoracyjnym tynkiem na cienkim murze z chińskiej cegły, stare stodoły wśród drzew. Na pustakach stoi wrak samochodu. Jesteśmy na wysokości kilkuset stóp, po zawietrznej stronie wzgórza, bambusowy zagajnik ciągnie się do krawędzi zbocza, za nami góra, pod nami bez przekonania uprawiane pola. Jest jeziorko, błotnista niecka obrzeżona trzcinami.
Do drzwi podchodzi kobieta i krzyczy na nas; mój przewodnik wyjaśnia, poprzez jej krzyki, że jestem archeologiem, uczonym, uprawnionym.
A pod oponami naszego samochodu wśród zielska leżą potłuczone mufle, brązowe i czarne, z grubsza utoczone gliniane naczynia z wysoko podniesionymi krawędziami, o średnicy pięciu–sześciu cali. I skorupy, blade sierpy porcelany w czerwonej ziemi. Podnoszę pierwszą i jest to podstawa dwunastowiecznego pucharu na wino, delikatna, zwężająca się nóżka podtrzymująca ubitą czaszę, szeroką na kciuk. Jest niemożliwie cienka. I wcale nie biała, tylko w bardzo jasnym, spranym odcieniu błękitnoseledynowym, z siatką brunatnych spękań, tam gdzie splamiły ją setki lat w tej ziemi.
Mufla z fragmentem porcelanowego naczynia, Jingdezhen, 2012
To mój moment z Graalem i trzymam go ze czcią, i śmieją się ze mnie i z mojej komicznej epifanii, bo wzdłuż i wzwyż od tego miejsca rozciąga się hałda skorup, usuwający się spod nóg pejzaż zdruzgotania, leksykon wszystkich sposobów, na jakie może się nie udać ceramiczne naczynie. To nie zwałowisko, niechlujne, lecz dyskretne, to cały krajobraz porcelany.
Schylam się i podnoszę jakiś czerep. Jest za cienki u podstawy, wskutek czego zapadł się i wygiął jak secesyjna dziewoja. A ten piękny fragment w słomkowym kolorze pękł na pęcherzu powietrza, który wydął się podczas wypalania. A zrośnięte bryły gliny to trzy mufle gniotące w sobie trzy białe miski – wypał przebiegł w zbyt wysokiej temperaturze, zbyt szybko lub trwał zbyt długo, pozostawiając w efekcie tę szczyptę zagorzałej geologii.
A co się stało tutaj, Bóg raczy wiedzieć. Łacha potrzaskanych oliwkowych czarek wśród wysokich pokrzyw przywodzi na myśl miejsce zbrodni.
Po letnim deszczu ziemia jest tak miałka, że każdy krok odsłania brzeg dzbana, krążek stopki, środek głębokiej seladonowej miski dekorowanej grzebykiem, z zarysem piwonii w okowach glazury.
Trzymam tę skorupę, palcem wskazującym wodząc po wzorze. Aby go wykonać, trzeba wyczuć, kiedy glina jest miękka jak skóra, żeby grzebyk odpowiednio chwytał powierzchnię. Za miękka, a będzie ją zadzierał i mechacił. Za twarda – grzebyk się ślizga. Albo niszczy naczynie. To właśnie cała ta precyzja i cały ten nadmiar w jednym miejscu załamują dla mnie czas. Znam tę miskę, myślę; trzeba było na nią minuty na kole, może mniej, wyschła na tyle, by ją przyciąć, w ciągu kilku godzin, w taki poranek jak dzisiaj. Była jedną z tuzinów na stole, przekazywanych w ręce dekoratorów i wykańczanych, zanim wybiło południe.
Z szelestem torujemy sobie drogę przez zarośla kijami, ze względu na węże, i w chwili radosnego poczucia połączenia odrzucam skorupy z powrotem na zbocze wzgórza, a po dziesięciu minutach już muszę spróbować odnaleźć mój fragment dwunastowiecznego pucharu na wino, żeby sprawdzić jego wagę. Ale to nie do sprawdzenia. Skala tego wszystkiego kładzie mnie na łopatki.
To miejsce jest jednym z kilkuset na tych wzgórzach, tutejsza wytwórnia nie należała do największych, nie ma udokumentowanych dziejów ani znaczenia dla historii sztuki. Znana jest rolnikom, którzy musieli radzić sobie z odpadami – ze skorupami, które trzeba było odgarniać łopatami, żeby oczyścić pole pod fasolę, a ostatnio z dziwnym cwaniaczkiem, narażającym się starej kobiecie z gospodarstwa, ryjącym i przesiewającym ziemię w poszukiwaniu skarbów, by następnie sprzedać je na poniedziałkowym targu w mieście dwanaście mil stąd.
ii
Osiemset lat temu tu, na tym stoku, musiało pracować kilkudziesięciu garncarzy, zimą uwalanych błotem, latem, w ranki jak ten, nękanych przez gzy, a o każdej porze roku – przez węże. Pieców już dawno nie ma, cegły zostały wykorzystane do wymurowania szopy albo chlewu, potłuczone na podbudowę albo ze starości obróciły się z powrotem w proch, ale w te zbocza zapewne wygodnie było wbudowywać warsztaty, a bambus i długie płaskie trawy cięto do pakowania wykończonych naczyń, by zanieść je w dół do rzeki, do łodzi, które zabierały je do miasta.
A wyroby, które się nie udały, wyrzucano przez ramię prosto spod otworu pieca, tak że gromadziły się z roku na rok pomiędzy kamieniami i w niestałej od wiosennych deszczy ziemi. Tyle tysięcy i tysięcy uszkodzonych naczyń; każda mufla, która pękła i trzeba było zrobić nową, każdy stos czarek herbacianych, które się odkształciły, to kolejne kilka godzin wysiłku dołożone do puli, następna stracona część dnia. Garncarzom płacono od ukończonych naczyń, dostawali wynagrodzenie za dzieło, nie pensję. „Naczynia pokrywają każdy cal powierzchni przed drzwiami – napisał poeta tysiąc lat temu – lecz na dachu nie ma ani jednej dachówki, podczas gdy domostwa tych, którzy nie tykają się gliny, pokrywają płytki nachodzące na siebie szczelnie jak rybie łuski”.
To odpowiedź na moje pytanie, jak zarobić na życie, kiedy coś idzie źle – tak często. Pracować jeszcze ciężej. Robić więcej, a potem jeszcze trochę.
iii
Patrząc na południe, poza dno doliny, dostrzegam w oddali rzekę, szeroką na kilkaset stóp, która przepływa przez miasto, tocząc wody z północy ku Jangcy. Dołączają do niej wijące się dopływy ze wzgórz. Za mną, trzydzieści mil stąd, znajduje się pasmo górskie Gaoling i wszędzie w krąg widać góry. Lasy to spoista czarno-zielona smuga. Widzę autostradę, ale jedyne dźwięki to wiatr w bambusach i świerszcze w wysokiej trawie.
Oglądałem wszystkie możliwe mapy. Chińskie z XVII wieku, schematycznie ukazujące układ domów, pieców i rzek. Jezuickie, późniejsze o sto lat – pierwsze zacięte wysiłki uczynienia tego kraju wytłumaczalnym dla Zachodu, a potem dziwnie anemiczne mapy w książkach o archeologii regionu – rozmaite oboczne nazwy z nadzieją przyszpilone do wzniesień i rzek.
Moja ulubiona powstała w 1937 roku, kiedy to pan A. D. Brankston, młody Anglik, wspiął się na te wzgórza i naszkicował plan w skali „mniej więcej 3 mile do cala”, z koślawymi nieckami na oznaczenie wypalarni. Na jego mapach są wielkie białe plamy z powodu pogłosek o bandytyzmie. Udało mu się sprawić, że ten pejzaż wygląda jak Hampshire.
Nic jednak nie przygotowało mnie na to, co widzę. To piękna krajobrazowa układanka. Rozciągają się przede mną ziemie i lasy, wody i wioski. I w jakiś sposób ludzie, okoliczności, handel i gust spletli się tutaj, by uczynić z tego miejsca światowe centrum porcelany.
Mam plan. Chcę wejść na górę i podążyć starym szlakiem, którym surowce na porcelanę wędrowały do miasta.
Mapa Jingdezhen z Tao Lu, 1815
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy
Marco Polo, Opisanie świata, przeł. Anna L. Czerny, wstępem i przypisami opatrzył Marian Lewicki, Warszawa: PIW, 1954, s. 205 .
Tamże, s. 233.
Tamże, s. 248–249.
Tamże, s. 388. Tekst ostatniego zdania nieco zmieniony.
Hieronymus Cardanus (Girolamo Cardano), De subtilitate, Bazylea 1554, ks. V, s. 143.
Julius Caesar Scaliger (Giulio Cesare Scaligero), Exotericarum exercitationum liber XV. De Subtilitate ad Hieronymum Cardanum, Frankfurt 1557, ex. XCII, s. 328 (tekst łaciński).
James Joyce, Ulisses, przeł. Maciej Słomczyński, Bydgoszcz: Pomorze, 1992, s. 62.
Tamże, s. 548.