Biały zamek - ebook
Biały zamek - ebook
Płynęliśmy z Wenecji do Neapolu, gdy kurs nasz przecięły tureckie okręty. Było nas wszystkiego trzy statki, za to liczba wyłaniających się z mgły ich galer wydawała się nieskończona…
(fragment książki)
XVII wiek. Młody Wenecjanin, schwytany przez piratów i sprzedany na targu niewolników, trafia pod dach stambulskiego uczonego. Szybko okazuje się, że zdumiewająco podobni fizycznie, pan i niewolnik mają także wspólne pasje i zainteresowania. Na prośbę Hodży, przekonanego o wyższości europejskiego wykształcenia, Wenecjanin opowiada mu o zachodniej sztuce, nauce i technologii. Role mistrza i ucznia nieraz się jednak odwrócą, a wiedza obu zostanie wykorzystana przez sułtana podczas wojny z Polską. Otrzymają zlecenie zbudowania fantastycznej machiny wojennej...
Ujmująca historycznym kolorytem i zręcznie wykorzystująca motyw sobowtóra opowieść o konfrontacji człowieka Wschodu z człowiekiem Zachodu. Spośród wszystkich książek Orhana Pamuka najbliższa Nazywam się Czerwień.
Pamuk potrafi opowiadać ze swadą równą Szeherezadzie. (…) To kusząco przebiegła książka (…) Jedna z tych nielicznych powieści, które otwierają drzwi do odrębnego, samowystarczalnego świata uchwyconego z wyjątkowym mistrzostwem.
Jay Parini, „The New York Times”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05798-8 |
Rozmiar pliku: | 653 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Płynęliśmy z Wenecji do Neapolu, gdy nasz kurs nagle przecięły tureckie galery. Zajmowaliśmy zaledwie tylko trzy okręty, za to liczba galer wyłaniających się z mgły wydawała się nieskończona. Na pokładzie w jednej chwili zapanowały popłoch i chaos, wioślarze, w większości Turcy i ludzie z Maghrebu, zaczęli wydawać okrzyki radości; nam puszczały nerwy. Nasz okręt, podobnie jak dwa pozostałe, skierował się dziobem na zachód, w stronę lądu, lecz w odróżnieniu od tamtych nie zdołał nabrać wystarczającej prędkości. Kapitan nie wydał rozkazu, by mocniej chłostać przykutych do ław wioślarzy, ponieważ bał się, że w razie gdyby trafił w niewolę, zostałby za to srogo ukarany. Później wielokrotnie rozmyślałem nad tym, że to z powodu jego tchórzostwa zmieniło się całe moje życie.
Teraz jednak sądzę, że nawet jeśli kapitana nie ogarnąłby wtedy ten trwający krótką chwilę strach, moje życie i tak zmieniłoby się właśnie w tamtym momencie. Wielu ludziom się wydaje, że ich los nie jest z góry przesądzony, że wszystkie następujące po sobie, dotyczące ich zdarzenia są wyłącznie zbiegiem okoliczności. Mimo to nawet oni, spoglądając po latach wstecz na swoje życie, dostrzegają, że coś, co niegdyś wydawało im się dziełem przypadku, w gruncie rzeczy było koniecznością. W moim życiu też nastąpił taki okres i gdy teraz próbuję pisać książkę, siedząc przy starym stole i wywołując z pamięci barwy tureckich okrętów wynurzających się z mgły jak duchy, dochodzę do wniosku, że to jest właśnie najodpowiedniejszy moment na rozpoczęcie tej opowieści i doprowadzenie jej do końca.
Na widok naszych dwóch pozostałych okrętów prześlizgujących się obok okrętów wroga i znikających we mgle, w serce naszego kapitana wstąpiła otucha. Odważył się w końcu rozkazać, byśmy zmusili niewolników do większego wysiłku, ale było już za późno. Wioślarze poczuli powiew nadchodzącej wolności i żadne baty nie byłyby w stanie skłonić ich do posłuchu. Przebiwszy niepokojąco nieprzeniknioną ścianę mgły, ruszyło na nas ponad dziesięć wielobarwnych tureckich galer. Kapitan postanowił walczyć, aby, jak mi się wydaje, tym razem pokonać nie wroga, lecz własny strach i wstyd. Rozkazał bezlitośnie chłostać wioślarzy i przygotować działa. Jednak zbyt późno rozpalony zapał bitewny szybko przygasł. Dostaliśmy się pod silny ostrzał z burty i stało się jasne, że jeśli nie skapitulujemy, na pewno pójdziemy na dno. Dlatego zdecydowaliśmy się wywiesić flagę na znak, że się poddajemy.
W oczekiwaniu na podpłynięcie po spokojnym morzu tureckich okrętów zszedłem do swojej kajuty, uporządkowałem rzeczy, jakbym spodziewał się nie wrogów, którzy całkowicie odmienią moje życie, lecz przybywających w gościnę przyjaciół, otworzyłem niewielki kuferek i w zamyśleniu przejrzałem swoje książki. Łzy napłynęły mi do oczu, gdy odwracałem kartki pewnego dzieła, które za duże pieniądze sprowadziłem z Florencji. Słyszałem dochodzące z zewnątrz krzyki, tupot stóp i rumor. Wiedziałem, że wkrótce książka i ja zostaniemy rozdzieleni. Starałem się jednak myśleć tylko o tym, co było napisane na jej stronicach, jakby w zawartych w niej myślach, zdaniach, wyliczeniach znajdowała się cała moja przeszłość, której nie chciałem stracić. Niczym słowa modlitwy mamrotałem pod nosem wersy, na których zatrzymywał się mój wzrok. Pragnąłem wyryć je wszystkie w swym umyśle, aby — gdy nieprzyjaciele nadejdą — móc nie myśleć o nich i losie, jaki mi zgotują, lecz skupić się na barwach przeszłości, jakbym przypominał sobie ulubione fragmenty z książki, której nauczyłem się na pamięć, ponieważ mi się podobała.
Byłem wtedy innym człowiekiem, którego matka, narzeczona i przyjaciele nazywali zupełnie innym imieniem. Od czasu do czasu widzę w snach tego kogoś, kto był mną — albo teraz tak mi się wydaje — i budzę się zlany potem. Ten człowiek, przypominający mi o wyblakłych kolorach, o nieistniejących krajach, wyimaginowanych zwierzętach i niewiarygodnych rodzajach broni, których wymyślaniem tak długo miałem się potem zajmować, miał dwadzieścia trzy lata, studiował nauki ścisłe i humanistyczne we Florencji oraz w Wenecji i był przekonany, że zna się na astronomii, matematyce, fizyce, a także malarstwie. Oczywiście był zadufany w sobie. Pochłonął wszystko, co stworzono przed nim, i z pogardą wydymał na to wargi, pewny, że stworzy dzieła doskonalsze. Wiedział, że nie ma sobie równych, że jest od wszystkich mądrzejszy i bardziej twórczy. Krótko mówiąc — był zwyczajnym młodym człowiekiem. Gdy musiałem sobie wymyślać własną przeszłość, co zdarzało się często, nie chciało mi się wierzyć, że ten młodzian, który z ukochaną rozmawiał o swych pasjach i planach, o świecie i nauce i który jej podziw przyjmował jako coś zupełnie naturalnego, to ja sam. Pocieszam się jednak, że ci nieliczni, którzy pewnego dnia przeczytają cierpliwie od początku do końca to, co teraz piszę, zrozumieją, że ten młodzieniec nie jest mną. I być może owi wytrwali czytelnicy pomyślą, tak jak i ja teraz myślę, że pewnego dnia ów młody człowiek zacznie dalej snuć swą opowieść — od miejsca, w którym ją przerwał, w chwili gdy przerzucał stronice swych ukochanych ksiąg.
Gdy po abordażu wrogowie wpadli na nasz statek, włożyłem książki z powrotem do kufra i wyszedłem na pokład. Na okręcie rozgrywały się dantejskie sceny. Wszyscy zostali zebrani w jednym miejscu i właśnie obdzierano ich z odzieży do naga. Przeszło mi przez głowę, że mógłbym skorzystać z zamieszania i skoczyć do morza, ale zaraz pomyślałem, że posypie się za mną grad strzał, złapią mnie i na miejscu zabiją. Poza tym nie wiedziałem, jak daleko jest ląd. Z początku jednak zostawili mnie w spokoju. Uwolnieni z łańcuchów, muzułmańscy niewolnicy wydawali radosne okrzyki; niektórzy zabrali się za odpłacanie pięknym za nadobne tym, którzy ich wcześniej chłostali. Wróciłem do kajuty, ale po chwili wrogowie wpadli do środka, zaczęli rabować moje rzeczy i grzebać w kufrach w poszukiwaniu złota; zabrali także część książek. W końcu jeden doskoczył do mnie, gdy przerzucałem kartki któregoś z nielicznych ocalałych tomów, i poprowadził do kapitana.
Kapitan, jak się później dowiedziałem — genueńczyk, który przeszedł na islam, potraktował mnie bardzo dobrze. Zapytał, na czym się znam. Aby uniknąć wiosłowania, natychmiast powiedziałem, że znam się na astronomii i potrafię wyznaczyć w nocy kierunki, ale to ich nie zainteresowało. Wówczas podałem się za lekarza, pokładając całą nadzieję w pozostawionym mi atlasie anatomicznym. Ale gdy zaprowadzili mnie do człowieka z urwaną ręką, musiałem wyznać, że nie jestem chirurgiem. To ich rozzłościło i już mieli przykuć mnie do wioseł, kiedy kapitan zobaczył mój księgozbiór i spytał, czy znam się na pulsie i moczu. Skwapliwie przytaknąłem, co uratowało mnie przed wiosłowaniem i pozwoliło zachować choć kilka książek.
Jednak ta uprzywilejowana pozycja miała mnie sporo kosztować. Pozostali chrześcijanie, zmuszeni do wiosłowania, natychmiast mnie znienawidzili. Gdyby tylko mogli, zamordowaliby mnie w ładowni, w której zamykano nas na noc. Bali się to zrobić, widząc, że tak szybko nawiązałem kontakt z Turkami. Nasz tchórzliwy kapitan, wbity na pal, właśnie zmarł, a uzbrojeni w baty nadzorcy, dla postrachu i ku przestrodze, obcięli mu nos i uszy, zaś okaleczone ciało ułożyli na tratwie i spuścili do morza. Gdy rany kilku napastników, leczonych przeze mnie za pomocą nie tyle wiedzy anatomicznej, ile własnego rozumu, same z siebie się zagoiły, wszyscy uwierzyli, że jestem lekarzem. Ba, nawet moi zazdrośni rodacy, którzy próbowali donieść Turkom, że żaden ze mnie medyk, zaczęli przychodzić do mnie nocą w ładowni i prosić o pomoc.
Triumfalnie wpłynęliśmy do Stambułu. Ponoć przyglądał się temu sam młody sułtan. Turcy wciągnęli swoje bandery na szczyty masztów, a pod nimi zawiesili nasze proporce, portrety Najświętszej Marii Panny i obrócone do góry nogami krucyfiksy, po czym kazali swoim żołdakom mierzyć do nich z łuków. Niebo i ziemia aż jęczały od wystrzałów z armat. Uroczystość, podobna do tych, które później jeszcze nieraz miałem obserwować z lądu z mieszaniną smutku, zniechęcenia i radości, trwała tak długo, że wielu widzów omdlało ze skwaru.