Biblia queeru - ebook
Biblia queeru - ebook
Trzymasz w rękach rewolucję. Biblię, o jakiej nigdy ci się nie śniło.
Bez dwóch zdań – queer wyszedł z podziemia. Wyważył okna i szturmem wszedł do mainstreamu. Najwyższy czas poznać imiona głośnych skandalistów i skandalistek, niczym nieskrępowanych prekursorek, kreatywnych buntowników – wszystkich, którzy przeobrazili nasze myślenie o popkulturze spod znaku tęczy. Oto przed tobą święta księga queeru!
Jaką drogę przeszedł RuPaul, by zostać najsłynniejszą drag queen na świecie? Czemu David Bowie stał się bożyszczem heteroseksualnych fanów, choć jednocześnie uznawany jest za niekwestionowaną ikonę „dziwaków”? Czy za „lekkostrawnymi” popowymi piosenkami George’a Michaela z czasów, gdy był jeszcze młodym liderem zespołu Wham!, kryje się gejowski przekaz?
W Biblii queeru gwiazdy świata sztuki i publicystyki wyjaśniają, dlaczego dotychczas przemilczane tematy przedostały się do najpopularniejszych czasopism, stacji telewizyjnych oraz rozgłośni radiowych. Autorzy oddają głos tym, którzy przecierali szlaki dla kolejnych nieheteronormatywnych pokoleń. Dzięki tej książce dowiesz się, jak powstawała queerowa popkultura.
A zatem – start your engines, and may the best queer win!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8612-2 |
Rozmiar pliku: | 10 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Jack Guinness
Książka, którą trzymacie w rękach, to list miłosny do społeczności queer. Każdy zawarty w niej esej wyszedł spod pióra jednego z moich osobistych idoli i przedstawia postać queerową, która dla każdego z tych autorów była inspiracją. I każdy został zilustrowany albo przez osobę nieheteronormatywną, albo przez osobę sprzyjającą społeczności LGBTQIA. Dzięki takim ludziom nasze życie jest o wiele bogatsze: wszyscy mamy wobec nich dług wdzięczności, niezależnie od tego, czy zdajemy sobie z tego sprawę, czy nie. Dlatego mam nadzieję, że te eseje rzucą światło na wpływ, jaki postaci queerowe wywarły na obecny kształt naszego świata.
Aż trudno uwierzyć, że udało nam się zgromadzić w jednej książce tyle znakomitości. Wśród naszych autorów są aktywiści, artyści, muzycy, komicy, pisarze, animatorzy kultury, a także przedstawiciele świata sportu, mody i telewizji. To właśnie oni rozśmieszali mnie do łez, edukowali na temat seksualności i płci kulturowej, pomagali przetrwać rozstania, tworzyli muzykę, przy której płakałem i tańczyłem, poszerzali moje horyzonty myślowe i zdobywali medale olimpijskie (tak, tak, Gusie Kenworthy, mówię o tobie i liczę na złoto!). Nasi autorzy wybrali postaci, które w jakiś sposób zmieniły ich życie; mam nadzieję, że ich wnikliwe spostrzeżenia i entuzjazm, z jakim piszą o swoich bohaterach, zachęcą was do własnych poszukiwań i szczegółowego zapoznania się z biografią i twórczością każdej z przedstawionych tu ikon.
Często się zdarza, że w chwili, kiedy młoda osoba odkrywa swoją nieheteronormatywność, pomiędzy nią a jej otoczeniem natychmiast wyrasta mur. Czuje się wyobcowana i odseparowana od ludzi, którzy powinni być jej najbliżsi – od przyjaciół i rodziny. Mnie wyalienowanie i odrzucenie pchnęły na ścieżkę ku autodestrukcji. Wiele bym dał za możliwość przeczytania takiej książki w czasie, gdy dorastałem. Bo żeby zrozumieć, dokąd się zmierza, trzeba się najpierw dowiedzieć, skąd się pochodzi. Historie wielu osób LGBTQIA zostały albo przemilczane ze względów bezpieczeństwa, albo brutalnie wymazane na skutek aktów kulturowego wandalizmu i opresji. Dlatego najwyższy czas, by wydobyć je na światło dzienne. By powrócić do przeszłości i pozwolić, aby wypełniła nas siła tych, którzy byli przed nami. A zatem w wasze ręce składam tę świętą księgę zawierającą waszą opowieść – dobrą nowinę, dzięki której przekonacie się nie tylko, że jesteście widzialni, wartościowi i kochani, lecz także że wszystko jest możliwe, i to nie pomimo tego, kim jesteście, ale właśnie dlatego, że jesteście tacy, a nie inni. W waszej cudownej niepowtarzalności tkwi ogromne piękno. Chcę, żeby osoby queerowe nie tyle przetrwały, ile rozkwitły dzięki świadomości, że kroczą śladami najodważniejszych, najbardziej wytrwałych i inspirujących ludzi, jacy kiedykolwiek chodzili po tej ziemi. Stoimy na ramionach olbrzymów. Czas poznać ich imiona.
Moją osobowość ukształtowało wielu nieheteronormatywnych bohaterów. Kultura queer jest dla mnie niczym ścieżka dźwiękowa mojego życia: Kele był moim pierwszym przyjacielem gejem, z którym dzieliłem chwile radości, w pisarstwie Jamesa Baldwina odnajdywałem ukojenie, magiczne słowa Walta Whitmana sprawiały, że unosiłem się nad ziemią, przy muzyce Bronski Beat roniłem łzy, Audre Lorde dodawała mi otuchy, na karaoke śpiewałem piosenkę _Freedom!_ George’a Michaela, uwielbiałem gwiazdy dokumentu _Paryż płonie_, piłem z drag queens do białego rana, kiedy w wieku osiemnastu lat uciekłem do Nowego Jorku. To wy jesteście moją rodziną, moją inspiracją, moją radością. Dziękuję wam. Ta książka jest dla was.
W tych politycznie niespokojnych czasach, kiedy prawa osób LGBTQIA są zagrożone w różnych miejscach na całym świecie, _Biblia queeru_ wydaje się szczególnie potrzebna, ponieważ tworzy między nami więź utkaną na kanwie naszej wspólnej przeszłości, a jednocześnie pozwala jednostkom opowiedzieć własne historie, własnym głosem. Od samego początku postrzegałem _Biblię queeru_ jako platformę celebrowania opowieści przedstawicieli naszej wspólnoty, które na kartach tej książki będą mogły wybrzmieć jeszcze donośniej. Jako biały, cispłciowy mężczyzna czerpię korzyści z uprzywilejowanej pozycji, która wcale nie jest moją zasługą. Dlatego bardzo się cieszę, że ten zbiór esejów skieruje światło reflektorów na zbyt często pomijanych członków naszej wspólnoty, którzy zasługują na uwagę i uznanie. Mam nadzieję, że różnorodność zebranych tu głosów, historii i wspomnień odda złożoność i bogactwo środowisk queer na całym świecie. Praca nad tą książką okazała się o wiele trudniejsza, niż początkowo zakładałem. Natomiast jej wagi nigdy nie odczułem w bardziej dojmujący sposób niż w chwili, gdy jeden z naszych autorów padł ofiarą brutalnej homofobicznej napaści. Z kolei nasi transpłciowi pisarze każdego dnia musieli się mierzyć z atakami zarówno w sieci, jak i w prasie. Osoby o homofobicznych i transfobicznych poglądach chcą nas uciszyć. Próbują zanegować nasze istnienie, wsączyć nam do głów jad sceptycyzmu i sprawić, że przestaniemy być sobą. Dlatego w obliczu nienawiści i nietolerancji naszym największym zwycięstwem jest korzystanie z życia na własnych zasadach. Nie pozwólcie, by ktokolwiek wam w tym przeszkodził.
Bądźcie sobą w stu procentach. Bądźcie szczęśliwi. I błyszczcie.SŁOWA DO TAŃCZENIA
01
Kiedy byłem nastolatkiem, wybrałem się w podróż. Moja młodsza siostra przygotowała dla mnie serię składanek na kasetach (tak, tak, właśnie zdradziłem się z wiekiem). Każda z nich była opatrzona abstrakcyjnym tytułem odręcznie napisanym na umieszczonej pośrodku niewielkiej naklejce, na przykład „Muzyka do puszczania latawców” albo „Muzyka na ukojenie złamanego serca”. Dopiero kilka miesięcy później, gdy znalazłem się na szczycie pewnej góry w Wietnamie, wyczerpany, samotny, a jednocześnie szczęśliwy i podekscytowany, pojąłem ich znaczenie. Wyciągnąłem walkmana, wcisnąłem „play” i po chwili zaczęła grać muzyka, którą wybrała dla mnie siostra. Natychmiast zrozumiałem, że zaplanowała ścieżkę dźwiękową pod każdy możliwy nastrój. Choć nie jestem tak niesamowity jak ona, ja także spróbowałem zrobić kompilację, dzieląc eseje na sekcje, które porwą was do tańca, podniosą na duchu, zapewnią zastrzyk energii i pocieszą, gdy będzie wam źle.
_Słowa do tańczenia_ to rozdział nie tylko o gwiazdach sceny. Zebrane w nim eseje opowiadają o pionierach, kreatywnych buntownikach, którzy kwestionowali _status quo_, stymulowali rozwój kultury i podrywali nas z siedzeń. Podczas lektury zobaczycie znane wam postaci w zupełnie nowym świetle i poznacie inicjatorów zmian, w których natychmiast się zakochacie. Mam nadzieję, że te teksty pomogą wam się wsłuchać w radosny rytm życia i rozbudzą w was twórczy potencjał.WYBIERZ ŻYCIE: GEORGE MICHAEL
Paul Flynn
Ilustracja: James Davison
Jest początek 1985 roku, południowa część Manchesteru, siedzę znudzony w ostatniej ławce. Za oknem leje. Kiedy dziś myślę o tamtej szkole – o brudnych szybach, o incydentach z dezodorantem dla nastolatków w roli głównej i o długich godzinach spędzonych w kozie – przed oczami stają mi przede wszystkim nauczyciele wpatrujący się w szary ocean beznadziei przed sobą, na wszelkie sposoby próbujący zachęcić nasze umysły do ucieczki przed otaczającą nas rzeczywistością. Dobry nauczyciel to skarb.
Podczas lekcji angielskiego przez naszą klasę przetoczyły się całe zastępy belfrów. Pamiętam młodą, niezwykle błyskotliwą czarnoskórą nauczycielkę, niejaką pannę Black – na taką dosłowność nie odważyłby się żaden autor powieści o szkołach średnich na pogrążonej w kryzysie północy lat osiemdziesiątych. Po niej pojawiła się lekko łysiejąca kobieta, której nazwiska nawet nie pamiętam. Trafiła do nas prosto z więzienia Strangeways, gdzie uczyła skazańców czytać i pisać. W trakcie pierwszej lekcji oznajmiła nam, że mamy zdecydowanie mniej uroku osobistego niż jej poprzedni podopieczni. No i był jeszcze mój ulubieniec: przysadzisty Szkot o rumianych policzkach, którego oczy zachodziły mgłą za każdym razem, kiedy czytał nam na głos, zwłaszcza poetyckie strofy z wierszy wojennych. Czyżby czuł się w naszej klasie jak w okopach?
Nawet nie potrafię wyrazić słowami, jak bardzo uwielbiałem przebywać w ich towarzystwie. Za pomocą tak prostej czynności jak przewrócenie kartki w książce otwierali przed nami całkiem nowe światy znajdujące się daleko poza granicami pogrążonego w mżawce krajobrazu, który rozpościerał się tuż przed naszymi oczami. No więc mam trzynaście lat. Dziś na lekcji całą trzydziestką musimy wziąć w karby nasze zbiorowe ADHD i w ciszy podszytej nudą dojrzewania, pośród pomruków i nerwowego wiercenia się na krzesłach skupić się na lekturze pierwszych stron _Przemiany_ Franza Kafki. W ramach zadania domowego nasz Szkot postanawia odkręcić nasze pisarskie zawory, uruchomić nasz twórczy potencjał. W związku z tym zachęca nas, żebyśmy napisali własną wersję przemiany, transcendentnej metamorfozy, dzięki której przestaniemy być sobą i wcielimy się w cudzą postać. Nie mógł trafić lepiej.
(Czy na tym etapie wiem, że jestem gejem? No cóż, coś mi powoli chyba zaczyna świtać, skoro sama idea całkowitej osobowej transformacji jest w stanie wywołać u mnie przeszywający ciało dreszcz, co może, choć wcale nie musi, mieć związek z nieznanym dotąd rodzajem pragnień, które odczuwam na widok Lewisa Collinsa za każdym razem, gdy w telewizji puszczają serial _The Professionals_).
Tydzień później na biurku nauczyciela piętrzy się stos zeszytów z tekstami opatrzonymi odręcznie skreślonymi komentarzami, które świadczą o dużym zaangażowaniu czytającego. Wszystkie historie powtarzają ten sam schemat, zgodnie z którym nasz mały bohater przeistacza się z niechlujnego prostaka w słynnego napastnika Manchester United albo Manchester City. Gdyby chcieć precyzyjnie zdefiniować zbiorowe marzenie uczniów naszej klasy, odpowiedź brzmiałaby jednoznacznie: lokalny heroizm na poziomie kostek.
Moje wypracowanie przełamało schemat. Z głowy wiecznie pochylonej nad stronami magazynu „Smash Hits”, przepełnionej pozaszkolną wiedzą wyniesioną z programów telewizyjnych takich jak _Top of the Pops_ i_ The Tube_, wyczarowałem „Dzień, w którym stałem się George’em Michaelem”. Z perspektywy trzynastolatka niemającego dostępu do pełnego przepychu świata glamour była to najbardziej magiczna przemiana, jakiej mógł doświadczyć dorosły człowiek. George był moją ulubioną gwiazdą pop. Wciąż jeszcze nie zakończył swojej krótkiej przygody z Wham! – tego młodzieńczego, radosnego epizodu spod znaku opalenizny, obcisłych kąpielówek i bluz dresowych firmy Fila, skąpanego w pogodnych, słonecznych melodiach okraszonych zabójczymi tekstami.
George Michael, gwiazda, z którą każdy mógł się utożsamiać, był pierwszym wykonawcą, który tak głęboko dotknął mojego wnętrza, w wieku, kiedy nie potrafiłem w pełni kontrolować siły tego dotyku. Jego historia zrodziła się z ucieczki przed zaściankowością, była na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie wciąż nie umiałem objąć jej umysłem. Ze swoim najlepszym przyjacielem Andrew Ridgeleyem stworzył całą serię lekkostrawnych popowych przebojów dla białej klasy średniej, zawdzięczających wszystko czarnej muzyce, na której się wychował. Śpiewał jak anioł i tańczył jak wariat, tak jak się to robi przed lustrem w łazience, ze szczotką do włosów udającą mikrofon. Jego talent do układania melodii i pisania tekstów pozwolił mu się gładko przebić do pierwszej ligi rynku masowego odbiorcy, której nie opuścił do końca swoich dni. Choć dopiero co wyrósł ze szczenięcych lat, absurdalne wręcz pokłady kreatywności zdążył przekuć w uduchowione, ambitne, budzące zachwyt i łączące ludzi doświadczenie.
Moje wypracowanie przełamało schemat. Z głowy wiecznie pochylonej nad stronami magazynu „Smash Hits”, przepełnionej pozaobowiązkową wiedzą wyniesioną z programów telewizyjnych takich jak _Top of the Pops_ i _The Tube,_ wyczarowałem „Dzień, w którym stałem się George’em Michaelem”.
George zawsze pokazywał się w towarzystwie swojego najlepszego przyjaciela, wszędzie, gdzie się pojawiał. To właśnie był Wham! Dwóch chłopaków, zawsze razem. Z tej dwójki emanowały delikatność, piękno i otwartość, zawarte w pulsującej dźwiękiem ramie trzyminutowego hitu. Stanowili ucieleśnienie przyjaźni między gejem a jego najlepszym kumplem, do którego ten pierwszy żywi miłość, czasami zupełnie niezwerbalizowaną, i który jest tak blisko, a zarazem tak daleko. Miłość platoniczną, owszem, lecz jednocześnie będącą czymś więcej. Byli jak licealni Bodie i Doyle1, kierowani naiwną, podlondyńską ambicją. W swoim radosnym buncie opowiadali o życiu na zasiłku, o Bee Gees, o papierosach i malinkach, o śmierci, którą niesie małżeństwo, o grzesznych stopach i o promieniach słońca.
Są w utworach z samego początku niezwykłej kariery popowej George’a Michaela takie wersy, które do dziś przyprawiają mnie o gęsią skórkę – wyściełane srebrem, pozłacane po brzegach, przekazujące cenne prawdy o życiu. Jeszcze przez długi czas po jego śmierci to właśnie te piosenki, nie jego późniejsze, zdecydowanie bardziej dojrzałe utwory, poruszały mnie najbardziej. Bo mówiły o ślepej wierze we własną przemianę, o swoistej osmozie, która okazała się o wiele bardziej skomplikowana, niż mu się na początku wydawało. Z czasem z tekściarza przeobraził się w poetę, na którego zresztą od początku zdradzał zadatki. Uwielbiałem, jak śpiewał „cwani goście wiedzą, że emocjonalne związki to grunt niebezpieczny i grząski”, jeszcze zanim zrozumiałem, co dokładnie miał na myśli.
Dziś Wham! postrzegamy głównie w kategoriach protoboysbandu, czegoś cukierkowego, niewymagającego i nieszkodliwego. Ale ta para przystojniaków otwierająca swój album antythatcherowskim rapem o odrzuceniu systemu, który próbowała narzucić im angielska klasa średnia, na rzecz życia z zasiłków miała więcej wspólnego z późniejszą twórczością innego geja, najlepszego przyjaciela George’a z grupy Sleaford Mods, niż z One Direction.
George Michael wystrzelił nietypowo z dołków startowych muzyki pop. Nie występował w roli udręczonego, poszukującego miłości artysty. To dopiero miało nadejść. Był raczej przyjacielem niezmordowanie ostrzegającym swojego najlepszego kumpla przed dziewczynami, które tylko czyhają, żeby złapać faceta w pułapkę prozy życia rodzinnego, wyssać z niego energię i zgasić w nim ogień – trzeba przyznać, że zdecydował się u progu swojej kariery muzycznej na dość intrygującą postawę. Czasami można było odnieść wrażenie, że ta zawziętość stanowi jego główną siłę napędową. W piosence _Everything She Wants_ („A teraz mówisz mi, że jesteś ze mną w ciąży/ Odpowiem ci, że jestem szczęśliwy, jeśli to właśnie chcesz ode mnie usłyszeć”) udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że jest zaprawionym w bojach geniuszem białego soulu. Jednakże zespół, w którego piosenkach rozgrywały się tak szczególne, a do tego podane w naturalistycznej wręcz formie dramaty, nie mógł przetrwać – i rzeczywiście nie przetrwał – zbyt długo. W czasie, kiedy przeistoczyłem się w George’a Michaela na kartach mojego wypracowania, Wham!, po czterech latach od chwili, gdy rozbłysła ich młodzieńcza gwiazda, wkroczył na ostatnią prostą. W 1985 roku byli największym zespołem na świecie, pierwszym, który wykonał beztroski skok ponad żelazną kurtyną i zagrał w Chinach.
Stanowili ucieleśnienie przyjaźni między gejem a jego najlepszym kumplem, do którego ten pierwszy żywi miłość, czasami zupełnie niezwerbalizowaną, i który jest tak blisko, a zarazem tak daleko. Miłość platoniczną, owszem, lecz jednocześnie będącą czymś więcej. Byli jak licealni Bodie i Doyle, kierowani naiwną, podlondyńską ambicją.
W tamtych czasach młodzieżowy pop nie mógł być bardziej plemienny. Mnie nie chodziło o preferencje. Chciałem jednym haustem wchłonąć całą tę oszałamiającą gejowską mozaikę osobliwości brytyjskiego popu, która sprawiała, że wszystkie moje młodzieńcze zmysły, jeden za drugim, budziły się do życia. Wham! poruszył we mnie szczególną strunę, coś, co poczułem wyraźnie, jeszcze zanim byłem to w stanie opisać słowami. Właśnie wydali swój drugi album z przewrotnym, nabrzmiałym od aluzji tytułem _Make It Big_. Tryskali kogucią pewnością siebie płynącą prosto z lędźwi, naelektryzowani seksualnością doprowadzoną niemalże do punktu wrzenia.
Wham! miał być sexy w heteroseksualnym stylu, ale ich image sugerował coś o wiele bardziej niejednoznacznego. George miał fryzurę jak księżna Diana i zawsze ubierał się na biało. Zwisający z jego ucha kolczyk w kształcie krzyża przemawiał do mnie jako nastolatka odrzucającego katolicyzm. Jego pierś zdobił motywacyjny slogan „Wybierz życie!”, nakaz, który projektantka Katharine Hamnett skopiowała z jakiegoś buddyjskiego czy innego traktatu, hasło stanowiące alternatywę dla oficjalnego przekazu rządowego („Milczenie = Śmierć”) zawartego w broszurce informacyjnej na temat HIV/AIDS, która w chwili wybuchu epidemii trafiła do każdej brytyjskiej skrzynki na listy. Wśród przebojów napisanych na płytę przez George’a znalazł się cover _If You Were There_ The Isley Brothers, piosenki, którą pokochałem od pierwszych taktów. Dzięki niej poznałem nowy smak wewnętrznego bólu, a zarazem nadziei, który zdaje się prawdziwszy i intensywniejszy w naszej wyobraźni, niż kiedy nabiera realnego wymiaru u progu dorosłości, pozwalając podlanej adrenaliną gorączce życia codziennego zająć miejsce tej surowej, bezkształtnej projekcji. Wszechobecna ballada _Careless Whisper_ zapowiadała komercyjny sukces, jaki George miał osiągnąć jako artysta solowy, a melancholijna, ziejąca samotnością pieśń _A Different Corner_ dawała przedsmak drzemiącego w nim artystycznego geniuszu. Dla Wham! latem świeciło słońce, w święta Bożego Narodzenia sypał śnieg. Tylko deszcz nie padał nigdy.
Nie mam pojęcia, co napisałem w tamtym wypracowaniu. Pamiętam jednak, że tworząc je, czułem, jak gdyby sam George dotknął mnie magiczną różdżką, obdarowując odrobiną swojego tekściarskiego talentu. Wyglądał jak ktoś, kto zaczynał od zera i doszedł do wszystkiego samodzielnie. A skoro on mógł tego dokonać, dlaczego i nam miałoby się nie udać? Skrywał sekret, którego istnienie intuicyjnie przeczuwałem, choć nie byłem tego w stanie wyartykułować.
Tęgi Szkot dał mi za wypracowanie maksymalną liczbę punktów. Ale to nie wszystko. Pamiętam, jak wziął mnie na stronę i powiedział: „Paul, masz do tego dryg”. To właśnie wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że jestem w czymś dobry. W tamtej chwili postanowiłem, że pewnego dnia zostanę pisarzem – była to wizja tak nieprzystająca do skromnych posad, do jakich nas przysposabiano, że z dzisiejszej perspektywy mogłaby się wydawać co najwyżej śmiechu warta. Dlatego za każdym razem, gdy jako dorosły już człowiek odbieram wypłatę, jestem mojemu nauczycielowi wdzięczny za to, co dla mnie zrobił.
No więc jest rok 1985. Mam trzynaście lat. I na swoją małą, prywatną skalę, wiedziony łagodnie przez odległą dłoń nieświadomego tego faktu George’a, rozpoczynam powolny, toporny proces akceptacji nadchodzącej zmiany, tego że mój coming out jest nie tyle prawdopodobny, ile nieunikniony. Proszę bardzo, macie swoją przemianę.
**
Gdy zacząłem przeprowadzać wywiady z gwiazdami, postać George’a Michaela przez jakiś czas służyła mi jako punkt odniesienia, swego rodzaju wahadełko, za pomocą którego mogłem ustalić, kto jest życzliwie nastawiony, a kto zalicza się do grona tych opryskliwych. Na przykład Kate Moss z lubością opowiadała historię o imprezie, jaką urządził George w trzypoziomowym ogrodzie na tyłach swojej rezydencji w londyńskiej Highgate po ceremonii zamknięcia igrzysk olimpijskich w 2012 roku, którą oboje uświetnili swoją obecnością. Paparazzi zaparkowali przed budynkiem, więc nad ranem modelka wymknęła się z imprezy, przełażąc przez tylne ogrodzenie i ruszyła do domu na piechotę, przeskakując po drodze przez płoty sąsiadów.
Latem 2016 roku, kilka miesięcy przed śmiercią George’a Michaela, zostałem wysłany do Los Angeles, żeby zebrać materiał do artykułu o Jackie Collins. Odwiedziłem pisarkę w Bell Air w jej eleganckiej, aczkolwiek dość ekscentrycznej rezydencji ulokowanej pośród sennego krajobrazu, składającej się wyłącznie z marmuru, złota i luster, na której tle sama Jackie błyszczała szelmowsko w białym, skrojonym na miarę garniturze. Basen w jej ogrodzie wyglądał jak wyjęty żywcem z obrazu Hockneya. Powiedziała mi, że sąsiednią willę wynajęła Alowi Pacino. Najwyraźniej dbała o to, by się otaczać właściwymi ludźmi. Patrząc wstecz z perspektywy mężczyzny w średnim wieku, muszę przyznać, że gdybym rzeczywiście miał się w kogokolwiek zamienić, najprawdopodobniej byłaby to właśnie Jackie Collins. Przecież ja nawet nie potrafię zaśpiewać na imprezie karaoke, a do tego nienawidzę kamer. Uwielbiam natomiast powieść _Gwiazda rocka_.
No więc jest rok 1985. Mam trzynaście lat. I na swoją małą, prywatną skalę, wiedziony łagodnie przez odległą dłoń nieświadomego tego faktu George’a, rozpoczynam powolny, toporny proces akceptacji nadchodzącej zmiany, tego że mój coming out jest nie tyle prawdopodobny, ile nieunikniony. Proszę bardzo, macie swoją przemianę.
Przyjechałem na miejsce dwadzieścia minut wcześniej i żeby zabić czas, zwiedziłem okolicę, spacerując po nieskazitelnie czystych kalifornijskich chodnikach. Gdy dotarłem do północnego krańca bulwaru, moim oczom ukazał się Will Rogers Memorial Park. „Ach, park George’a” rzuciła, kiedy opowiedziałem jej o przechadzce. Żadnego nazwiska, zero wyjaśnień. Wystarczyły jej tylko te dwa słowa, by symbolicznie przekazać cały park – miejsce, gdzie w 1998 roku w wyniku policyjnej prowokacji George został aresztowany za „czyny lubieżne” – w kulturowe posiadanie jednemu ze swoich absolutnych idoli.
Gdy wspomniałem, że incydent z George’em w roli głównej mógłby posłużyć za oś fabuły jej kolejnego bestsellera, sięgnęła po notes i coś w nim zapisała, a następnie niespiesznym krokiem ruszyła w głąb swojego ekstrawaganckiego salonu, żeby podpisać dla mojej mamy, jej kolejnej zagorzałej fanki, _The Lucky Santangelo Cookbook_ w błyszczącej, twardej oprawie.
O aresztowaniu George’a w toalecie publicznej dowiedziałem się w Manchesterze podczas mojej pierwszej konferencji prasowej z udziałem Spice Girls, siedząc w szarym, dusznym, pozbawionym okien pomieszczeniu za kulisami, na stadionie noszącym wówczas nazwę Nynex Arena. Chodziły słuchy, że któraś z wokalistek – a może nawet i wszystkie – planuje opuścić zespół. Spice Girls, odwołując się do ambicji dziewczyn z przedmieść, zastosowały na tę samą, kosmiczną skalę globalnej areny identyczną sztuczkę, na którą pokolenie wcześniej zdecydowali się George i Andrew, kierując swój przekaz do chłopaków. Silna reprezentacja brytyjskiej prasy rozrywkowej zjechała się z różnych zakątków kraju na konferencję i wkrótce salę wypełnił szemrzący z ekscytacji tłum. Wśród dziennikarzy zapanowała atmosfera wyczekiwania, tymczasem wiadomość dnia nadeszła z zupełnie niespodziewanego źródła. Jeszcze zanim dziewczyny pojawiły się na scenie, nasze telefony komórkowe nagle zaczęły brzęczeć, wydając z siebie identyczny, banalny dźwięk powiadomienia. Jak się zaraz mieliśmy przekonać, konferencja została zwołana, żeby członkinie Spice Girls mogły ogłosić daty dodatkowych występów podczas trasy koncertowej.
Tymczasem sala szybko zaczęła pustoszeć. Reporterzy, jeden za drugim, dostawali ze swoich redakcji informację o tym, że George Michael został przyłapany w Los Angeles bez spodni, kiedy próbował poderwać tajniaka z miejskiej policji w publicznej toalecie w parku Willa Rogersa. To wtedy – w momencie, kiedy George Michael nie tyle wyszedł z szafy, ile został z niej z impetem wypchnięty – powstał złośliwy slogan _Zip Me Up Before You Go Go_2.
Dla każdego, kto bliżej interesował się historią piosenkarza, PR, który towarzyszył mu przez ostatnie piętnaście lat, wpisywał się w schemat ukrywania seksualności pod przysłowiową latarnią. Kiedy robiłem research do książki o brytyjskiej kulturze gejowskiej, przeprowadziłem długą rozmowę z byłym impresariem wytwórni płytowej Colinem Bellem, niezwykłym gentlemanem, w którego osobie zbiegają się wszystkie osie na mapie różowego popu w Wielkiej Brytanii wczesnych lat osiemdziesiątych. W trakcie wywiadu opowiedział mi o spotkaniu z George’em, które odbyło się w jego gabinecie i w którym uczestniczył także szef wytwórni London Records. Miało ono dotyczyć ewentualnej współpracy z zespołem Wham! U progu swojej raczkującej kariery George wypytywał, jaką powinien obrać strategię wobec swojej orientacji seksualnej.
Colin Bell nawigował w tamtym czasie proces przemiany trzech wygolonych członków bojowniczo nastawionego synthpopowego zespołu Bronski Beat w pierwszą supergrupę grającą otwarty, bezwstydny gejowski pop o globalnym zasięgu. Nim do tego doszło, z radością i nieskrywanym podziwem Bell obserwował, jak Frankie Goes to Hollywood piosenką _Relax_, dynamicznym, mieniącym się barwami tęczy hymnem na cześć gejowskiego seksu, zdobył pierwsze miejsca na listach przebojów w różnych zakątkach świata, dokonując historycznego wyczynu: zaprezentowana przez nich homoseksualna punkowa anarchia w czystej postaci sprawiła, że wcześniejsze prowokacje w wykonaniu Sex Pistols wydały się nagle tandetną amatorszczyzną.
Tylko że George miał dziewiętnaście lat i pochodził z mieszkającej w Hertfordshire prawosławnej rodziny, która wyraźnie oczekiwała od niego, że się ożeni i spłodzi potomstwo. Dla rzesz swoich nastoletnich fanek stanowił ucieleśnienie nieszkodliwej, przystępnej męskości w idyllicznym wydaniu, zwodniczego seksapilu, który był jednocześnie jego błogosławieństwem i przekleństwem, podobnie jak w wypadku Barry’ego Manilowa w latach siedemdziesiątych i Cliffa Richarda w latach sześćdziesiątych. W oczach tych wszystkich dziewczyn był mężczyzną, który mógłby szczotkować im włosy, za co nagradzały go lawiną majtek lądujących na scenie, nie zważając ani na praktyczne, ani na prawne aspekty tego pozornie obustronnego przyciągania.
George trafił na wyjątkowo skomplikowane okoliczności socjopolityczne, moment, w którym w społeczeństwie zapanował powszechny strach wywołany dogmatycznym przekonaniem, że jeśli jesteś gejem, jesteś niemoralny, fizycznie ułomny, prawdopodobnie roznosisz choroby, a już na pewno nieprzyzwoicie się prowadzisz. Nabuzowani, nachlani kolesie, którzy zdążyli przepuścić całą kasę z zasiłku, traktowali nagonki na homoseksualistów jak weekendową rozrywkę. W roku, gdy George Michael po raz pierwszy znalazł się na pierwszym miejscu listy przebojów za sprawą piosenki _Careless Whisper_, Margaret Heckler, szefowa amerykańskiego departamentu zdrowia, wydała oficjalny komunikat, informując świat, że przyczyną epidemii AIDS, która zdziesiątkowała całe pokolenie, jest wirus HIV. W takich okopach toczyła się nasza walka. Prasa nas nienawidziła. W kościołach księża powtarzali nam niestrudzenie, bez odrobiny tego słynnego chrześcijańskiego miłosierdzia, że będziemy się smażyć w piekle, a sami zamiatali jednocześnie pod dywan problem molestowania dzieci, na które społeczeństwo milcząco przyzwalało. W 1988 roku wymyślono nawet odrębne regulacje i szybko je przegłosowano – paragraf 28 ustawy samorządowej wprowadzał zakaz przedstawiania nas w pozytywnym świetle w brytyjskich szkołach państwowych, by nie dopuścić do „promowania” homoseksualizmu, tak jakby seksualność dało się zrównać z okazyjną ceną zimnych napoi w supermarkecie. Nie wolno nam było służyć w wojsku ani adoptować dzieci. Na legalne związki jednopłciowe musieliśmy poczekać jeszcze dwadzieścia lat, a jeśli chcieliśmy zawrzeć małżeństwo, to mogliśmy to zrobić jedynie wbrew własnej naturze. Całe zastępy policji oddelegowywano do wymierzania nam kar za chwile intymności. Gejowska seksualność, manifestująca się w zbliżeniu między dwoma dorosłymi mężczyznami, nie była postrzegana jako jedna z pięknych emanacji ludzkiego ciała i duszy. Pociąg do tej samej płci uważano za odrażający przejaw słabości, za wybór zasługujący na publiczne potępienie nie tylko ze strony wszystkich możliwych kręgów establishmentu, ale także każdego szarego obywatela, który miał ochotę powygrażać nam pięścią albo obrzucić nas serią obelg.
Szef lokalnej policji w Manchesterze James Anderton pięknie podsumował atmosferę tamtej dekady, organizując nalot na piwnicę nocnego klubu Rockies, który znajdował się rzut beretem od mojego domu rodzinnego. W emitowanych o osiemnastej wiadomościach powiedział, że geje „sami sobie zgotowali to szambo, w którym teraz się taplają”. I choć wypowiedziane przez niego słowa zmotywowały wielu z nas do walki o naszą sprawę, nie znaczy to, że nie odcisnęły piętna na całym pokoleniu.
To właśnie dlatego Boy George w wywiadzie dla „Smash Hits” stwierdził, że woli napić się herbaty, niż uprawiać seks. Chciał w ten sposób ukryć swój romans z Jonem Mossem, na co dzień heteroseksualnym perkusistą Culture Club – potajemną historię miłosną, która zresztą idealnie wpisywała się w estetykę twórczości ich zespołu. Celibat okazał się popularną zasłoną dymną w panującej powszechnie atmosferze niemal średniowiecznego potępienia. Mówili o nim Morrissey i Stephen Fry, zamykając w ten sposób temat swojego życia prywatnego. Z kolei wzbudzający powszechną sensację, cudownie wyszczekany, wampiryczny, gotycko-punkowy Pete Burns z piracką przepaską na oku ożenił się z fryzjerką o imieniu Lynne. Pojawienie się w programie muzycznym _Top of the Pops_ Divine, ekscentrycznej gwiazdy filmów Johna Watersa, wywołało narodowe oburzenie i lawinę telefonów ze skargami, których pracownicy BBC nie nadążali odbierać. Elton John, wiecznie na kokainowym i alkoholowym haju mającym stępić wywoływane homoseksualizmem poczucie wstydu, którego wyzbył się dopiero po latach terapii, wziął w Australii ślub z Renate Blauel, swoją realizatorką dźwięku. Freddie Mercury wielokrotnie dementował plotki o swojej orientacji seksualnej, jednocześnie śpiewając do rury od odkurzacza w stroju barmanki à la drag queen z wąsikiem, nagrywając arie operowe z Montserrat Caballé oraz hity Hi-NRG disco z Giorgiem Moroderem; dopiero na łożu śmierci zdecydował się na oficjalny coming out. Członkowie Pet Shop Boys wpletli w legendę swojego zespołu historię o tym, jak to się poznali w sklepie ze sprzętem elektronicznym przy Kings Road, bo rzeczywiście to jest właśnie to miejsce, w którym mogło na siebie wpaść dwóch gejów kręcących się w pobliżu Earl’s Court na początku lat osiemdziesiątych, no jasne.
Ostatecznie George znalazł innego menedżera w osobie kolejnego wygadanego giganta gejowskiego popu, niejakiego Simona Napier-Bella, który – zupełnie przypadkowo – dzielił nazwisko z Colinem. Gdy spotkanie dobiegło końca, sekretarka Colina, totalnie zadurzona w George’u fanka jego wczesnej twórczości, spytała mimochodem, czy jej idol jest „jednym z nich”, na co Bell odpowiedział skinieniem głowy. Wystarczy kilka tego typu incydentów, by mało znacząca plotka z branży muzycznej trafiła na pierwsze strony tabloidów.
Nigdy nie przekonały mnie te wszystkie wizerunkowe próby zrobienia z George’a „prawdziwego faceta” – ani ta broda, ani te wszystkie dziewczyny, z którymi się prowadzał. Brooke Shields wyglądała na kogoś, z kim fajnie pójść na lansiarską imprezę, pogadać o kieckach czy o kosmetykach. Z kolei Kathy Jeung, dziewczyna, z którą George spotykał się najdłużej, po jego śmierci opisała ich związek za pomocą hasztaga #specialrelationship, budzącego ewidentne skojarzenia ze stosunkami międzynarodowymi.
Ustawione zdjęcia George’a z jego panienkami podsuwano prasie przede wszystkim po wydaniu płyty _Faith_, w czasie gdy jego komercyjne ambicje osiągnęły wręcz niewyobrażalny zasięg. Dzięki temu albumowi wstąpił do elitarnego grona gwiazd światowej sławy, symbolicznych wręcz postaci, którym przedstawiciele młodego pokolenia zawierzają swoje nadzieje i marzenia. Stał się jedną z ikon swoich czasów. Obserwowanie go na szczycie, gdzie sprzeniewierzając się samemu sobie, bo nie był w stanie ani się skonfrontować z definiującymi tamtą epokę uprzedzeniami, ani tym bardziej zatrząść nimi w posadach, jednocześnie stwarzał pozory absolutnej pewności siebie, było doświadczeniem słodko-gorzkim, zwłaszcza kiedy w pierwszej linijce tekstu otwierającej całą płytę śpiewał „fajnie byłoby móc dotknąć twojego ciała”. Co cię powstrzymywało, George?
Tak oto, z arsenałem sześciu hitów, które kolejno zajmowały pierwsze miejsca na amerykańskiej liście przebojów, całym stosem nagród Grammy, mistrzowską serią teledysków puszczanych na okrągło w MTV, zapożyczając nowe tropy stylistyczne z kanonu wyświechtanych znaków rozpoznawczych (skórzana kurtka, ciemne awiatorki, włosy postawione na żel, obcisłe jeansy, w których filmowano go głównie od tyłu), by stać się nowym Elvisem Bushey, nowym Jamesem Deanem londyńskich przedmieść, George Michael wdarł się do zaledwie kilkuosobowego panteonu gwiazd lat osiemdziesiątych, które wspięły się na wyżyny popu, i zajął miejsce obok Prince’a, Michaela Jacksona, Bruce’a Springsteena, Madonny i Whitney Houston. A zarazem wciąż pozostawał jednym z nas, walcząc na pierwszej linii frontu łagodnymi balladami o charakterystycznie ostrych, komercyjnych krawędziach.
W tamtym czasie nie tylko wiedziałem już, że jestem gejem, ale i zacząłem powoli badać grunt, mówiąc o swojej orientacji najbliższym. Jak na ironię, po raz pierwszy skonsumowałem swój związek z mężczyzną w tym samym miesiącu, w którym BBC zakazało emitowania piosenki _I Want Your Sex_, co skrupulatnie odnotowałem w jednym ze swoich notatników, gdzie uczyłem się pisać szczerze, bez zahamowań.
Lata, które nastały po komercyjnym sukcesie _Faith_, albo „czasy kamuflażu”, to najbardziej rozdarty etap w karierze George’a Michaela. Przez lata nie mogłem słuchać tej płyty, pomimo jej bezsprzecznych walorów, ponieważ za bardzo kojarzyła mi się z okresem, w którym przeżywałem swoje osobiste wyzwolenie, podczas gdy George uparcie przedkładał bogactwo i sławę nad osobistą transparentność. A potem, gdzieś w połowie pierwszej dekady nowego stulecia, w nocnym klubie w jednej z dzielnic południowego Londynu usłyszałem, jak wybitnie utalentowany DJ Andrew Weatherall wykorzystał piosenkę _Father Figure_ podczas jednego ze swoich setów przypominających kalejdoskopową podróż po odległych rubieżach psychodelicznego, wyluzowanego disco, prezentując ją w niedzielną noc w sali pełnej brodatych gejów i ich przyjaciół zamroczonych, a zarazem uskrzydlonych uwalniającymi od zahamowań narkotykami miłości. Otulony ciepłem głosu George’a, tego boskiego instrumentu, słysząc, jak z przekonaniem wyrzuca z siebie improwizowaną linijkę „chcę być twoim tatuśkiem” w kontekście, który – zgodnie z planem Weatheralla – bezpośrednio przemówił do ducha zgromadzonej w klubie wspólnoty, wybaczyłem _Faith –_ i samemu George’owi. Widocznie nie mógł inaczej.
Dzięki _Faith_ sięgnął gwiazd, wylądował na jednej z nich i odkrył, że pokrywa ją gruba warstwa pyłu. Żeby zyskać miano postaci epokowej, trzeba wyrzec się siebie. Żeby królować w nagłówkach gazet, trzeba się oczyścić z niuansów. W ten sposób, dokonując zdumiewającego artystycznego zwrotu o sto osiemdziesiąt stopni, wkroczył w otchłań, by powrócić z niej z dwoma niekwestionowanymi, równie potężnymi arcydziełami: albumem _Listen Without Prejudice Vol. 1_, na którym otwarcie opowiada o zerwaniu pęt tłamszonej seksualności, do czego nawiązuje już sam tytuł, oraz _Older_, do bólu szczerą kroniką przedwczesnej śmierci jego pierwszej prawdziwej miłości – zmarłego na AIDS Anselma Feleppy.
Jeśli jesteś gejem, jesteś niemoralny, fizycznie ułomny, prawdopodobnie roznosisz choroby, a już na pewno nieprzyzwoicie się prowadzisz.
Podejrzewam, że w 1990 roku, kiedy ukazała się płyta _Listen Without Prejudice Vol. 1_, żaden uczeń już nie napisałby zainspirowanego Kafką wypracowania pt. „Dzień, w którym stałem się George’em Michaelem”. Po wydaniu _Faith_ artysta usuwa się w cień. Otacza go nimb tajemnicy, a jednocześnie jest jak otwarta księga. To właśnie wtedy objawia się jego artystyczny geniusz swobodnej formy. Wystarczy wybrać dowolną piosenkę z tych dwóch albumów, wszystko jedno którą. Zagrać ją na gitarze. Zanucić. Muzycznie znajdziemy tu i The Beatles, i The Rolling Stones, i Sinatrę, i Bee Gees, i Steviego Wondera – w melodiach George’a słychać pełne szacunku odniesienia do wszystkich tych muzyków. Jeśli zaś chodzi o warstwę tekstową, jest to opowieść wspólna dla każdego geja przekraczającego granicę pomiędzy mężczyzną, na którego go wychowywano, a mężczyzną, którym jest naprawdę. W utworach _Fastlove_ i_ Spinning the Wheel_ wprowadza język przygodnego seksu do leksykonu popu; pierwszy skupia się na samej lubieżnej fizyczności tego aktu, podczas gdy drugi to studium zazdrości i neurozy. Obydwie piosenki można odczytywać jako wewnętrzny monolog na temat HIV i współczesnego mężczyzny, próbującego odnaleźć prawdziwą, nagą miłość w świecie, który na każdym kroku mu to utrudnia, rzucając kłody pod nogi. Nikt nie wyraził trafniej beznadziejnej tęsknoty za miłością, niż zrobił to George w linijkach: „Pozbawiony bezpiecznej przystani, ruszyłem przed siebie w ciemność nocy/ głupi Amor wciąż mnie przyzywa, lecz ja widzę tylko jego puste oczy”.
Tak oto George Michael wkroczył na drogę seksualnej transparentności. W teledysku do _Freedom! ’90_ płonie zawieszona w szafie skórzana kurtka – symbolika tej sceny głęboko usatysfakcjonowała tych wszystkich, którzy śledzili karierę gwiazdy w najdrobniejszych szczegółach; to ten moment, kiedy w swojej muzycznej podróży wreszcie udaje mu się oderwać od ziemi i zaczyna śpiewać o tym, o czym naprawdę chce śpiewać. Tu rozpoczyna się historia geja, który wkrótce bez zahamowań odpowie na podryw ze strony policjanta w publicznej toalecie w Los Angeles. Tym samym dokonuje się druga przemiana George’a Michaela – metamorfoza w prawdziwą wersję siebie.
Zbiór PR-owych zasad drze na strzępy i podpala. Z popiołów powstaje jako mężczyzna niepokorny, o złożonej, wielowymiarowej naturze. Niedługo po aresztowaniu udziela pierwszego, bardzo osobistego wywiadu telewizyjnego Michaelowi Parkinsonowi, pochodzącemu z Yorkshire ulubieńcowi publiczności, który był uosobieniem angielskiej klasy średniej. Odmawia przeprosin za swoje zachowanie i wylicza zinstytucjonalizowane fobie nierozerwalnie splecione z jego historią. Pisze piosenkę _Outside_, ironiczną discoripostę na aresztowanie, kręcąc teledysk w publicznej toalecie, gdzie tancerki w strojach policjantek sugestywnie dzierżące policyjne pałki wyginają się na parkiecie pod kulami dyskotekowymi przy akompaniamencie wyjących syren. Już nie taplamy się w szambie. W ciągu czterech minut triumfu czystego popowego złota George wyczarowuje utopijnego ducha Fire Island3, nirwanę gejowskiego seksu i tańca. Jego dzieło jest skończone. Bo przecież cwani goście, jak zapewne pamiętacie, wiedzą, że emocjonalne związki to grunt niebezpieczny i grząski.
Wystarczy wybrać dowolną piosenkę z tych dwóch albumów, wszystko jedno którą. Zagrać ją na gitarze. Zanucić. Muzycznie znajdziemy tu i The Beatles, i The Rolling Stones, i Sinatrę, i Bee Gees, i Steviego Wondera – w melodiach George’a słychać pełne szacunku odniesienia do wszystkich tych muzyków. Jeśli zaś chodzi o warstwę tekstową, jest to opowieść wspólna dla każdego geja przekraczającego granicę pomiędzy mężczyzną, na którego go wychowywano, a mężczyzną, którym jest naprawdę.
**
Sława, o czym się przekonałem, krążąc po jej obrzeżach przez dwadzieścia pięć lat kariery zawodowej, nie rozwiązuje problemu. Nawet ci, którzy na pierwszy rzut oka wydają się z nią za pan brat, sprawiają takie wrażenie tylko dlatego, że doskonale rozumieją faustowską naturę jej podwójnego blefu. Uwielbienie ze strony zupełnie obcych ludzi może być wspaniałym doświadczeniem. W rzeczywistości jednak sława to enigma, wprowadzająca do życia codziennego całe mnóstwo nieznanych dotąd, filozoficznych w swoim wymiarze przeszkód. David Beckham kiedyś mi wytłumaczył, że aby w pełni czerpać przyjemność z uwielbienia tłumu, trzeba nauczyć się czerpać przyjemność także z towarzyszącej mu równie silnej nienawiści.
Co więcej, bycie sławnym oznacza, że wraz ze skalą rozgłosu rozszerza się obszar utraconych wolności. Zostajesz pozbawiony zaskakująco podnoszących na duchu przyziemnych obowiązków i wyzwań, takich jak płacenie rachunków, odkurzanie dywanu czy próba zrozumienia prawdziwych intencji partnera, bo ktoś inny przejmuje rolę organizatora twojego życia, kryjąc się w rozłożystym cieniu twojego geniuszu.
Zawsze znajdzie się ktoś krążący po orbicie tego mrocznego świata, ktoś, kto jest na wyciągnięcie ręki, zaopatrzony w taką ilość narkotyków, jakiej akurat potrzebujesz, żeby wypełnić świeżo powstałą wyrwę w samym środku twojego życia na tak długo, jak tylko zechcesz. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze pytanie, które od czasu do czasu zadaje sobie każdy, kto funkcjonuje w tej dziwnej przestrzeni sławy. Ile siebie samego trzeba się wyzbyć, by ocalić tę cząstkę własnego ja, która od początku szukała aprobaty?
George przeszedł całą tę drogę, poświęcił wszystko, dając pożywkę przewrażliwionym arbitrom moralności ferującym wyroki w brytyjskiej prasie brukowej, gdzie dobro i zło są binarnymi konstruktami, nie zaś planetami, które wszyscy, minuta po minucie, okrążamy każdego dnia. Zmarł w Boże Narodzenie 2016 roku, w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Tamtej nocy pękł kawałek mojego serca. Przez kolejne dwa tygodnie prześladowała mnie linijka: „Dziwne, nie wydaje ci się, że wyglądam starzej?”, aż zdałem sobie sprawę, że w jego wypadku te słowa już nigdy się nie urzeczywistnią. Ze względu na temperaturę, jaką osiągnęła jego sława, tej nagłej śmierci można się było spodziewać – obarczona dodatkowym ciężarem gatunkowym wpisywała się w bolesną narrację przedwczesnej straty obecnej w życiu wszystkich, którzy doświadczyli pandemii AIDS, narracji, która złamała każdą regułę rządzącą cyklem ludzkiej egzystencji. Gdyby George Michael dziś miał dziewiętnaście lat, w czasach, gdy sława opuściła królestwo fantazji i przeniosła się do rzeczywistego świata, a opinia publiczna zaczęła postrzegać zaburzenia lękowe jako jej nieodłączny element, kto wie, jak by się to wszystko mogło potoczyć. Ach, można tak gdybać bez końca.
George był niczym anomalia w systemie, zawieszony między totalną kontrolą publicznego wizerunku a jego reinterpretacją w nowej, cyfrowej epoce transparencji. Kiedy odchodzili David Bowie, Prince czy Aretha Franklin, czuliśmy się, jakby opuszczały nas niebiańskie istoty, które po prostu postanowiły przenieść się na inną planetę. Śmierć George’a miała natomiast w sobie coś ostatecznego, jak przy żegnaniu sympatycznego sąsiada, który zawsze był dyskretnie obecny w naszym życiu, odbierał za nas paczki i pod naszą nieobecność miał oko na nasz dom. Kariera pisarza, o czym sam się przekonałem, to dla ludzi tchórzliwych ulubiona forma sławy, jedna z niewielu profesji w przestrzeni publicznej, w których w pełni kontroluje się własną narrację, niepostrzeżenie kształtując i naginając historie innych osób tak, by służyły twoim własnym celom. To jak stanie pośrodku sceny, ale z dala od oślepiających świateł reflektorów. Nawet coś, co kiedyś napisałeś, a co dziś budzi w tobie niesmak, wciąż może mieć wartość, ponieważ daje obraz tego, kim byłeś w chwili, gdy postanowiłeś zachować te słowa, zamiast je skasować. Twoje nazwisko zyskuje rozgłos, podczas gdy twarz pozostaje anonimowa. W rzadkich sytuacjach, gdy twój tekst opatrzony jest zdjęciem, twój wizerunek – uchwycony pod odpowiednim kątem, w twarzowym świetle studyjnych lamp – pozostaje nieruchomy, zamrożony w czasie, a ty mimo mijających lat uparcie opierasz się jego upływowi. Pewnie właśnie dlatego my, ludzie pióra, nie zarabiamy tyle co gwiazdy filmu i muzyki, piłkarze czy modelki. Jedyne marzenia, za które jesteśmy odpowiedzialni, należą do nas samych.
Poczwarka zrzuca skórę, by podczas tego barwnego święta przyrody i nauki stać się czymś o wiele bardziej wartościowym i złożonym.
Mamy prawo do starzenia się z godnością. Kapryśna natura machiny popu oznacza, że zawsze znajdzie się ktoś młodszy i ładniejszy, kto cię zastąpi, ktoś, w kim przedstawiciele nowego pokolenia zobaczą samych siebie w swojej najbardziej obnażonej, szczerej formie. Zanim się obejrzysz, kolejny zbieg z boysbandu, na przykład taki Robbie Williams, będzie śpiewać twoją piosenkę, kraść twój czas antenowy, brać twoje narkotyki, szukać uwielbienia ze strony obcych ludzi, by w ten sposób zrekompensować sobie braki w poczuciu własnej wartości. I tak to się kręci. Ponieważ dziś już nie pamiętam, jak to jest mieć trzynaście lat i stracić głowę dla gwiazdy popu, chciałbym przeczytać tamto wypracowanie i przeanalizować to, co działo się w mojej nastoletniej głowie, gdy pisałem „Dzień, w którym stałem się George’em Michaelem”. Jaki klucz do rozwiązania mojej zagadki odnalazłbym w tym tekście? Od czego w ogóle zacząłem tę historię? Wszystko to z pewnością wyczytałbym między wierszami. Niezależnie od tego, jakie wyimaginowałem dla niego życie, w rzeczywistości okazało się ono o wiele bardziej ponure, tylko od czasu do czasu rozjaśniane przebłyskami absolutnego zrozumienia i radości; takie było życie George’a, takie było moje życie, takie było życie całego rodzaju gejowskiego – ludzi, którzy z mozołem, krok po kroku zbliżali się do swojego chaotycznego ja i do przywileju bycia w tej postaci akceptowanym przez innych.
Bo widzicie, jedyne, czego kiedykolwiek tak naprawdę chciałem, to aby pozwolono mi być sobą. W tym tkwi piękno prawdziwej metamorfozy. Poczwarka zrzuca skórę, by podczas tego barwnego święta przyrody i nauki stać się czymś o wiele bardziej wartościowym i złożonym. Prędzej czy później każdy z nas do tego dojdzie.
Raz w życiu spotkałem George’a Michaela. Stało się to na przyjęciu z okazji dziesiątej rocznicy gejowskiego magazynu „Attitude”, w którym pracowałem przez sześć lat na przełomie wieków. Pewnego razu George, w czasach kiedy spełnił już swoje najśmielsze ambicje artystyczne i komercyjne, nudził się w swoim domu w Highgate, więc postanowił zadzwonić do redakcji, żeby zapytać o artykuł, który wielce go zafascynował. Gawędził z którymś z redaktorów jak ze starym kumplem i tak się zaczęła jego relacja z naszym magazynem, którą zwieńczyło jego osobiste pojawienie się na firmowej imprezie.
Tamten wieczór w 2004 roku był najwspanialszym dniem w historii magazynu. Brytyjskie społeczeństwo przechodziło właśnie jeden z cyklicznie się powtarzających, krótkotrwałych okresów wzmożonego zainteresowania kulturą gejowską. Polityka zaczynała nadrabiać zaległości i w życie wchodziły prawa mające zapewnić nam większą równość. Jeden róg sali okupował Elton John wraz z Davidem Furnishem, z którym wkrótce miał wziąć legalny ślub. Boy George robił za duszę towarzystwa. Nie dało się też nie zauważyć członków Pet Shop Boys, którzy kręcili się wśród tłumu w swoich nienagannych strojach. A na maleńkiej scenie w tym luksusowym barze na West Endzie swój triumfalny set wykonała sensacja roku, czyli eklektyczna trupa Scissor Sisters stanowiąca żywą definicję gejowskiego życia nocnego w Nowym Jorku. Zespół zdawał się czerpać inspiracje z twórczości każdego z ich queerowych antenatów, składając im hołd poprzez świeże połączenie kampu i emocjonalnej szczerości, na miarę nowego, bardziej tolerancyjnego stulecia. Uścisnąłem dłoń George’a Michaela, akurat gdy rozbrzmiewały pierwsze akordy _Take Your Mama_. Podobieństwo tego utworu do jednej z jego najważniejszych piosenek, _Freedom! ’90_, nie uszło naszej uwadze, czego obaj daliśmy wyraz w trakcie naszej krótkiej interakcji. George Michael zareagował uniesieniem brwi. Niedługo potem, upojony tą chwilą, opuściłem przyjęcie i ruszyłem w noc z błogą świadomością, że oto wypełniłem swego rodzaju życiową misję.Paul Flynn
Paul Flynn jest dziennikarzem, redaktorem i pisarzem, który przez ostatnich dwadzieścia pięć lat zajmował się dokumentowaniem popkultury. W 2017 roku zebrał swoje teksty poruszające tematykę LGBTQ+ i wydał je w debiutanckiej książce pt. _Good As You_, tworząc kronikę walki o prawa gejów w Wielkiej Brytanii, opowiedzianą za pośrednictwem rewolucyjnych i ewolucyjnych historii o parkietach dyskotek, piosenkach pop, magazynach, gwiazdach sportu, oddziałach szpitalnych, programach telewizyjnych, a czasem nawet i o politykach.
Paul jako pierwszy dziennikarz napisał duże artykuły o Eltonie Johnie (w 2000 roku) i Davidzie Beckhamie (w 2001) dla gejowskiego magazynu „Attitude”, podczas czterech spędzonych tam lat (1999–2003). Pisał także dla „i-D”, „Pop”, „Love”, „Fantastic Man”, „The Gentlewoman” i wielu innych tytułów przeżywających wówczas okres świetności; w sumie ma na koncie około stu artykułów okładkowych. Przez całą karierę z dumą dawał pierwszeństwo tematom dotyczącym mniejszości, przyczyniając się do poszerzenia rynku inkluzywnej prasy, na której łamach dziennikarze LGBTQ+ mogą się wypowiadać w sposób otwarty, szczery, pewnym głosem opowiadając historie z życia swojej społeczności.
Jest także współautorem entuzjastycznie przyjętej sztuki dla Szkockiego Teatru Narodowego, brał udział w powstaniu dzieła pokazywanego w galerii Tate, jest też autorem notek zamieszczonych we wkładkach do kilku płyt jego ukochanych wykonawców. Choć przez większość życia zawodowego mieszkał w Londynie, jest dumnym synem Manchesteru i chętnie podkreśla swój lokalny patriotyzm, zwłaszcza kiedy ktoś uskarża się na kontrowersyjną naturę polityki tożsamościowej. Jego ulubiona piosenka George’a Michaela to _A Different Corner_.
Ilustracja: Sam Russell Walker