- nowość
- promocja
- W empik go
Biedna Mała C. - ebook
Biedna Mała C. - ebook
Historia o miłości i poszukiwaniu tożsamości w cieniu społecznych konwenansów!
Współczesna Polska. Czterdziestoparoletnia Ewa Łączna, nauczycielka i matka, odkrywa nieznane dotąd pragnienia. Gdy na jej drodze staje Biedna Mała C., charyzmatyczna właścicielka uczelni o skomplikowanej przeszłości, między kobietami rodzi się namiętne uczucie. Jednak społeczna presja, rodzina i duch katolickiej Polski sprawiają, że miłość staje się równie trudna, co niebezpieczna.
„Biedna Mała C.” to powieść, w której polityczna groteska i farsa obnażają paradoksy codzienności. To także historia o tęsknocie przemieniającej się w namiętność oraz o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie pełnym sprzeczności.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-447-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sierpień zawsze był dziwny. A jeżeli nie dziwny, to przecież szczególny. Szaleństwo, orgia lipca odchodziły w nieznane i pozostawał sierpień. Zapowiedź lata spełniała się w białości, żarze, namiętnym obcowaniu ze słońcem, pozostawiając spokojny sierpień. Kto nie skorzystał z lipca, z nadzieją patrzył w sierpień.
Sierpień dawał nam trochę spokoju. Cienie uliczne stawały się bardziej widoczne, głębsze, może nawet opiekuńcze. Szpalery drzew szumiały i szumiały, nawet smród spalin stawał się mniej natarczywy.
Zawsze wiele sobie obiecywaliśmy w sierpniu. Jakby to, co nie zdążyło przebić się przez gęsty upał lipca, teraz łagodnie wypływało, stawało w świetle dnia, było oczywiste. W gruncie rzeczy nikt nie wiedział, co miałoby to być. Kolejny polityczny wstrząs, płonące lasy, a może tylko nagie opalone ramię ujrzane w blasku długiej jak szyja ulicy. Może tylko smak gruszki z ulicznego straganu albo nieoczekiwany zapach kremu w białej od słońca łazience. Sierpień? Białe płócienne spodnie młodego przechodnia? Nic. W gruncie rzeczy wielkie nic. Nie ma świata. Dawno się rozpadł.
Miasto ułożyło się ze sobą. Ulice spijały bladą jasność. Kto mógł, przedostawał się na plażę i czuł się wybrańcem. W tamtych czasach plażowanie należało do zajęć ekskluzywnych. Jak sypki biały piasek, gorący i chłodny na przemian, jak kolorowe płótna parasoli, jaskrawe parawany i dziecięce piłki na tle błękitnego morza i nieba.
Byliśmy bogami, greckimi bogami w jasnej przestrzeni plaży pod baldachimem przyjaznego nieba. My, ludzie Północy, czuliśmy każdym nerwem dotyk ciepła i dotyk zimnego wiatru. Byliśmy wybrańcami. Tkwiliśmy w jakiejś nadmorskiej plażowej ekstazie, pomieszaniu zmysłów, olejków, pokrzykiwań dzieci i wszechobecnej nagości, jeśli nie liczyć kolorowych kostiumów.
Po kilku dniach odbywania plażowego rytuału wytwarzał się pewien miły rytm wakacyjnego życia. Stopy rozpychały się w piasku, skóra nabierała oliwkowego koloru, a nasze oczy głębi. Gdzie indziej był świat, w którym ludzie zabijali ludzi albo więzili w mokrych bunkrach. My należeliśmy do innego świata. Lepszego i łagodnego, takiego, który daje Straussa, greckich bogów, w którym białe zęby zanurzają się w smaku i zapachu wedlowskiej albo wiedeńskiej czekolady. Skrzypce, ramiączko i nieskazitelny piasek – oto czego nam trzeba w ten łagodny sierpień.
Wiedzieliśmy jednak, że tuż obok, niejako pod ręką, uwijają się studenci, sezonowi pracownicy, młodzież, stare kobiety, którzy zmieniają pościel, wydają lody z automatów, a przede wszystkim sprzątają i sprzątają. Luksusowy świat musiał mieć swoją podszewkę. Tam właśnie kryli się wszyscy pomagierzy, skrzętni pracownicy, a nawet babcie klozetowe, które musiały być dla nas miłe. Płaciliśmy im za to. Ale poczuć oddech lata, poczuć boskość, to było tak ważne i olśniewające, że każdy z nas oddałby za nie wiele godzin wysiłku, pośpiechu, a nawet udręki. Boskość kosztuje.
Wiedzieliśmy, co prawda, że w tym boskim świecie gromadzą się łysole, napakowani kibole, żłopiący piwo ojcowie rodzin, pożerające kiełbasę kobiety o obfitych łydkach. A nawet regularni gangsterzy. Ale szybko pozbywaliśmy się ich widoku, przechodząc na drugą stronę placu, plaży, ulicy.
To ja. Ewa Łączna. Właśnie schodziłam z plaży. Pięć dni słonecznego udaru, słonecznej wysypki i spacerujących brzegiem półbogów. Bałam się, że to za mało. Że nasłonecznienie będzie zbyt krótkie, że nastąpią po nim długie korytarze depresji.2.
Biuro. Ulica ryczała samochodami, rozślizgiwała się w słonecznych blaskach. Było trochę wiatru i drzew. To nudne biuro mieściło się przy ulicy Pięknej, w gruncie rzeczy nie-Pięknej, jak umysł miejscowego samorządowca. Kto rozumiał ten pokomunistyczny kapitalizm, zakładał firmę. Firmy zmieniały się bezustannie. Przy ulicy Pięknej, pod numerem dwudziestym salon meblowy zmienił się w komputerowy, by niedługo potem przeistoczyć się w salon masażu, a jeszcze później w sklep z konfekcją chińską tego samego właściciela.
W poniedziałek ulica dławiła się ruchem. Świat dawno się rozpadł, ale każdy z przechodniów zmierzał w określonym kierunku. Nie było gapiów, nie było leniwych kafejek. Średnie miasto, średnia uroda, średni kraj. Stanęłam pod szyldem z jakąś angielską nazwą. Budynek był kilkukondygnacyjny, z plątaniną korytarzy wśród biur, instytucji, szyldów. Peerelowski porządek pozostał już tylko w niechlujnej architekturze.
Domofon znowu nie działał. Nuda, irytacja. Zadzwoniłam z komórki. Ten głos, kompletnie dziwny i nieznany. Była w nim energia i ta kapitalistyczna, a w gruncie rzeczy pokomunistyczna brutalność, pozwalająca załatwić sprawę. Krótko i rzeczowo. Właścicielka biura zbiegła po schodach i otworzyła drzwi wejściowe. Starała się. Zbiegła jakoś rzeczowo, chłodno i szybko. Byłam jej potrzebna, to znaczy byłam potrzebnym pracownikiem. W gruncie rzeczy musiałam wykrzesać z siebie jakieś strzępki zapału do pracy, która przecież nie mogła być przyjemna. Dodatkowe lekcje mogły być tylko udręką. W dodatku płatne tak parszywie, że należało o tym zapomnieć. Czego się spodziewać w tej części świata, gdzie w większości ma się tylko PESEL i pewną ilość przeżyć przetwarzanych w ciągle nienasyconym mózgu. Dobrze, że było lato. Ale samochód stanął. Brakowało pieniędzy na mechanika. Byłam samotna, a świat się rozpadł. Co prawda stali za mną mąż i dziecko, wianuszek cioć i wujków, ale pokryta byłam szczelną impregnacją odgradzającą mnie od nich, a właściwie od świata, nieprzepuszczającą dobrych emocji. Nie wiedziałam, dlaczego tak jest, dlaczego ona istniała i jak się jej pozbyć. Może trzeba było mieć miłość i słońce. Bardziej słońce. Ono rodziło miłość. Ale plaża się skończyła. Nieodwołalnie. Należało w coś uwierzyć. Uwierzyć za wszelką cenę. Choćby w to, że świat naprawdę istnieje, że nie jest wyłącznie moim wymysłem.
Była miła. Biały łepek to podnosił się, to opadał pomiędzy mną a papierami. Była uważająca i staranna. Była ładna. Popatrzyłam na jej ręce i przypomniałam sobie dłonie wczorajszego kochanka. Naprawdę duże i owłosione. Przerażające zwierzę o nieuchwytnym, miękkim wdzięku. Przekonany o swojej męskiej atrakcyjności, w końcu dopiął swego. Ale ja chyba też, przynajmniej na moment.
Miała delikatną urodę jednej z tych amerykańskich aktorek. Wszystkie te kapelusze, cienie rzęs, śniadania u Tiffany’ego, rzymskie fontanny. Nic ze zmysłowej radości chodzenia po plaży albo fartucha urodziwej, przaśnej chłopki. Raczej kapelusz, futro i tak dalej. Takie tam.
Trzymała mnie u siebie zbyt długo. O kilkanaście minut za długo, a może ułamek sekundy za długo, jak na formalności, które należało załatwić. Jej skrupulatność była zadziwiająca. Zanurzała się w ponure rubryki papierów z ciekawością i przejęciem. Kochała to nudne zajęcie, ale dlaczego? Czyż chodziło tylko o pieniądze? Wydawało się, że zależały one od kontroli jakiegoś urzędnika, który weźmie papiery i zanurzy wzrok w zapełnione nerwowym pismem rubryki. Który bezdusznie je przeczyta i odłoży na półkę. W tym czasie dyrektorzy szkół prywatnych byli gangsterami. Wydawali cenzurki w zamian za opłaty słuchaczy. Ich fortuny rosły proporcjonalnie do ignorancji uczniów. W miasteczku powstawały prywatne szkoły średnie, a ich dyrektorzy, rozbijający się mercedesami, mieli dusze handlarzy niewolników. Słynne lata dziewięćdziesiąte. Kto mógł, łapał koniunkturę, chwalił czasy i Boga.
Była naprawdę przejęta. Poruszona od stóp do głów. Stopy wbite w podłogę, gra myśli i wrażeń na twarzy. Twarz nie powinna być tak wyrazista, tak prosta i łatwa do rozszyfrowania. Ale była. Może kobieta pozwoliła sobie na odrobinę luzu. Najwyraźniej podobałam się jej. Dłonie, pewnie spoczywające na blacie, wyrażały otwartość. Śmiała się. Schyliła głowę, wpatrując się w kolejny absurd linijki, ale płomień jakiegoś wzruszenia przebiegł szybko od ust ku czołu. Płomień ożywienia i ciekawości. Ulica wlewała pogodę sierpnia i coś z tego przeniknęło do niej, zaśmiała się, prawie klasnęła w dłonie i wybiegła do drugiego pokoju. Była szczęśliwa.
Nie podzielałam tego ożywienia. Śpieszyłam się. Chciałam wyjechać z miasta. Ale wrażenie lekkości i jasności pozostało.
To ja. Ewa Łączna. Też byłam świetlista. Idąc na rozmowę o pracę, choćby ostatnią z możliwych, trzeba się starać. Także z ubiorem. Biało i nieskazitelnie, z przyzwoitą twarzą i włosami. No, prawie anioł.
Sierpień był piękny, choć samochód stał unieruchomiony. Śpieszyłam się. Nazajutrz trzeba było wejść do pociągu, prawie podmiejskiego, zanurzonego przez cztery godziny w stukot szyn, zieleni i powietrza. Byłam zgnębiona, ale nie ostatecznie. Brak kasy, choroba syna. Świat rozpadał się, wybiegał gdzieś naprzód jak tory. Całe to gówno wisiało nade mną, ale nie rozpryskiwało się. Miasteczko, przeżarte korupcją i głupotą, leżało jak ślimak u moich stóp. W końcu można było wznieść się ponad to. Najważniejsze były sierpień i światło.
Andrzej wyjechał do pracy. Nie było go już od roku. Ani jego, ani pieniędzy. Czułam żal, czułam irytację. Ale ciągle żyłam, żyłam jak zagonione zwierzę, w takt pociągu, słońca, słów obcej i w jakiś sposób wygodnej kobiety. Jeżeli się cieszyłam, to światłem.
Choroba syna była faktem. Miał mnie powitać nieco nerwowy, miły i stęskniony. Specjaliści, tak, ale w tych klinikach wszystko wlokło się, ciągnęło, wisiało na włosku. Czy badania będą drogie? Czy lekarze się zdecydują? Czy dadzą środki znieczulające? Ile trzeba czekać na decyzję? Jaka diagnoza i jakie leki? Całe szczęście, że były znajomości, nieco szczątkowe, ale zawsze. Znowu światłość – jak u Faulknera.3.
Znowu dziennik. Pochylałyśmy się nad siatką gęsto wypisanych rubryk jak nad rzadkim zjawiskiem, polem pełnym lawendy, oryginalnym, rozchylonym kwiatem. Dziennik z jego chłodem, nienawistnym rytmem dnia, tygodnia, miesiąca, roku. Był dokumentem czegoś zupełnie niewiarygodnego. Pracy uporczywej, nerwowej i mało płatnej. Dziennik, który w zasadzie niczego nie dokumentował. Czym innym jest bowiem umieć, wiedzieć, a czym innym – zaznaczać. Dziennik, który jest przedmiotem marzeń pensjonarek albo analiz przeróżnych inspektorów, posiadających zbyt mało polotu, by robić co innego.
Jakimże to zbiegiem okoliczności owa istota – niemłoda i nieco zmęczona – miała w nim widzieć sedno, dziesiątkę, coś, co warte jest zabiegów? Patrzyłam na nią zdumiona. Czyste, roziskrzone życie, żywioł nauki zamknięty w tym chłodnym, uporządkowanym przedmiocie, stał się obiektem jej fascynacji. Owe renesansy chłodno przepływające w barok, by potem jednym tchnieniem stać się całą epoką zwaną oświeceniem? Owe starożytności zaklęte w kohorty, śpiewające pieśni Spartakusa, zatrzymane w trzy, cztery rubryki dziennika, małe i niewydarzone. Owe tabelki wzdłużne, posłuszne i niewykoślawione, raz na zawsze zatrzymane dla średniowiecza. Dziennik notował Karolingów, rzezie, pochody, schizmy, wojny i dżumy. Ciągle był tym jednym klasowym dziennikiem, którego uczniowie raczej nienawidzili, a w najlepszym wypadku uważali za świętość.
Jakaś książka introligatorska kupiona w sklepie z akcydensami, która nagle stawała się świętą księgą. Jakże jej nienawidziłam. Jakże nienawidziłam dyrektorów szkół, szkolnych korytarzy, tępych inspektorów. Jakże nienawidziłam szkoły, która mumifikuje życie, rozkłada je na czynniki, niszczy, przemienia w groźną bakterię, stającą się przedmiotem polowań nauczycieli.
To ja, śledząca poczynania poprzedniej nauczycielki. Pani dyrektor siedząca naprzeciw – o czym myślała? O nudzie rubryk i pulsującej historii? Niechby robiła co innego. Ale kochała szkołę, jej pulsujące życiem korytarze, stojących pod ścianami uczniów. Kochała szkołę, nie wiedzieć dlaczego. Jej młodość pozostała w klasach i na szkolnych korytarzach. Jej porcelanowa, lekka i trudna młodość.4.
Andrzej przyjechał. Po roku nieobecności, bez uprzedzenia, bez żadnego kontaktu. Stanął w drzwiach, duży, prawie obcy. Mąż. Po roku.
– Tak się cieszę – powiedziałam.
– Tak się cieszę – powiedział.
Był w tym chłód. Co robić z chłodem w mieszkaniu, kiedy ludzie zawadzają jeden drugiemu i nie ma dokąd z tym uciec? Kiedy nie ma człowieka jak wynieść, wystawić za drzwi. I kiedy chłód stygmatyzuje czoło i dłonie. Paraliżuje, dopada, dokręca jak mróz.
Kąpał się. Nie weszłam, choć cały rytuał należał do mnie. Należały do mnie jego włosy, zęby. Wyszedł z wanny z ręcznikiem owiniętym wokół bioder. Jego piękne duże stopy dotykały podłogi. Zapytał o syna i samochód. Przytulił mnie mocno, ale nie poczułam ulgi. Przygarnął moje włosy, moje palce. Poczułam się lepiej.
– Dobrze – powiedziałam.
Milczał. Pomyślałam, że coś się stało, znowu coś się stało.
– Co? – powiedziałam.
Milczał.
Pomyślałam, że przestanę, że dowiem się później. Wziął mnie. Był czuły jak poeta i teraz to było ważne. Znowu byłam dzieckiem zanurzonym w nim. Zanurzonym w muszli jego ciała. Dzieckiem ogłuszonym jego ciemną radością. Zamknął mi oczy, zamknął mi usta, zatrzymał myśli. Scalił mnie.
Przygarnął mnie raz jeszcze, odwrócił na brzuch, dotknął kręgosłupa. Teraz studiował każdą kostkę. Pomyślałam, że będzie się mnie uczył, aż wymażę z pamięci ten rok, rok jego nieobecności. Dotknął stopy. Każdy mój palec lśnił jak gwiazda jego czułością. Dotknął jabłka pięty. Byłam naga. Potem wziął mnie już szybko, ostro, bez ceregieli. Do ostatniego spazmu. Leżeliśmy. Padał deszcz.
Na drugi dzień wyjechał. Nie powiedział, co robił, gdzie był. Zostawił trochę pieniędzy, nie zapytał o dziecko. Nic nie rozumiałam, jak zwykle. Miał kłopoty z osobowością. Pomyślałam, że można z tym walczyć, leczyć go, wysłać na terapię. Potem znowu, że nie powinnam go wpuścić, a przynajmniej nie iść z nim do łóżka. Powiedzieć, że byłam zła na siebie, to za mało. Byłam w rozsypce. Musiałam iść do pracy. Syn czekał na mnie w szpitalu. No tak. Bardzo chciałam uczepić się jakiejś myśli, czegoś stałego i jasnego. Nawet dzieciństwa, nawet plamy na ścianie. Słońca. Padał deszcz.
Myślałam o niej. O jej porcelanowej urodzie, o jej wesołości. Pomyślałam, że gdy słońce jutro wzejdzie na niebie, będzie miało jej lekką, jasną twarz.5.
Spowolniony rytm wieczoru. Ciemność oplatająca budynek, ciężka i nieprzenikniona. Punkt światła, pulsująca lampa, okno. Tkwiłam na schodach tego socjalistycznego budynku w pomieszaniu tak ciężkim, jak ciężki może być sen o nieziszczalnym, lepszym życiu. Jak wygasła, zimna pochodnia. Pokonywałam stopień po stopniu, jakbym wchodziła do piekła.
Czy piekłem był jej wzrok, który odprowadzał mnie na górę, zatrzymywał się na mojej wąskiej sukni, rajstopach i butach? Patrzyła na mnie ciężko, bezwiednie, aż pokryła mnie szczelnie ciemność. Być może byłam jej ofiarą. Ofiarą zagnaną w kąt budynku, w głąb brudnego korytarza.
Ona była jasna i racjonalna. Stały za nią rzędy przepisów, stosy papierów, a przede wszystkim – jej własna pewność. Wiedziała, do czego zmierza. Ja tkwiłam szczelnie okryta jej wzrokiem, ciemnym i aksamitnym, który był czystą palącą nicością.
Przecież mnie uwodziła, czułam to. Swoimi leniwymi zmysłami, na chwilę tylko ożywionymi, radością czoła, głupio skaczącą grzywką i Bóg wie, czym jeszcze. Kim była? Tłukłam się w piekle jej wzroku. Była zapewne matką dwóch dorosłych córek. Kobietą, o której nie powinnam myśleć. Ale myślałam. Była piękna i spragniona. Spragniona uwagi wszystkich i wszystkiego.
Znowu korytarz. Jej irracjonalny, wybujały erotyzm. Bałam się jej, bałam się jej piersi, jej bioder, jej pędu i zachłanności. Zachłanności na świat, na ludzi, na powietrze, na smak, na dotyk, na politykę, na informację, na wiatr, trawę i piasek. Na wszystko. Wpadłam w jej orbitę niezauważenie, przypadkowo. Jak ćma, która może się przykleić, rozbić o krawędź lampy. Byłam bezwolna, jakbym dała się jej prowadzić za rękę. Ćwierkała, ćwierkała nade mną, jaka sukienka, jaki dekolt, ale w gruncie rzeczy chodziło o mój umysł. Mogłaby go rozgryźć, wyssać i wypluć jak pestkę. Byłam u kresu wytrzymałości, a ona śmiała się, śmiała…
Przechodziła obok, a raczej przesuwała się – płynnie i zwodniczo. Czułam, jak pulsują jej drobne piersi. Nie rozumiałam, co mówiła, coś zupełnie nieważnego. Coś niewybaczalnego. Jakże znałam tę słodką mowę wszystkich kochanków. Miękki, spokojny ton, głęboką, aksamitną czeluść, promienną radość w oczach, słodkie oczekiwanie na sygnał. Jeden mały znak. Przyzwolenie, że tak, że się zgadzam, że oto wchodzę w tajemne porozumienie. I tak, cały świat i my z naszym tajemnym porozumieniem, niewidoczną więzią.
I jedno słowo, ostry ton. Nie, nie mam czasu. Odejdź.
Jakże znałam to natychmiastowe osunięcie się twarzy, ową nicość odmowy. I oto teraz jej rysy rozpadły się, zniweczyły tajemne porozumienie, niezwykłą więź. Odeszłam i zostawiłam ją samą, porażoną moim chłodem, moją odmową. Gdy po dwóch godzinach zeszłam na dół, oddając dokumenty, chciała mi je cisnąć pod nogi, podeptać je, a mnie wyrzucić.
Czyżby chodziło o nasze krótkie spotkanie na piętrze? Może w istocie nic nie zaszło. Nie było odmowy, nie było energii, nie było słodyczy. Któż wie?
Już zaraz pochłonie mnie ciemność. Dotknie głos kogoś miłego, kto zejdzie ze mną do samochodu. Zostawię ją na pastwę rozszalałej emocji, na pastwę jej zrujnowanej twarzy.
Jakież to demony buszowały w tej małej osóbce o anielskim czole? Jakież przeloty zasnuły to istnienie, zdolne zatopić każdego w swojej pogardzie? Już wkrótce pochłonie mnie ciemność i spokój mojego domu. Gruby mur ciszy odgradzał mnie od niej.