Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Biedronie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Biedronie - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 299 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ju­trzen­ka za­świ­ta­ła bla­do i zim­no, wy­chy­la­jąc się z poza ciem­nych i groź­nych gór, za­sła­nia­ją­cych świat od po­łu­dnia… W mia­rę wzma­ga­ją­ce­go się świa­tła uka­zy­wa­ło się nie­bie­ska­wo-zie­lo­na­we nie­bo, po któ­rem niz­ko pły­nę­ły roz­wie­szo­ne płach­ty cięż­kich chmur, na­pęcz­nia­łych desz­czem. Szmat zie­mi, ob­ję­ty ludz­kim wzro­kiem, za­trwa­żał i gnę­bił po­nu­ro­ścią smut­ku. Wśród mo­rza nie­ru­cho­mej mgły ster­cza­ły czar­ne, wiel­kie drze­wa, z li­ści ich spły­wa­ła du­że­mi kro­pla­mi woda, de­ner­wu­jąc jed­no­staj­no­ścią ude­rzeń. Mu­zy­ka nud­na, o tem­pie po­wol­nem i nie­rów­nem, dła­wi­ła. Wierz­choł­ki sza­rych da­chów chat wy­do­by­wa­ły się z po­wo­dzi opa­rów, po­dob­ne po­grze­bo­wej ka­ra­wa­nie. Zim­no przej­mo­wa­ło do ko­ści, nie­ru­cho­ma mar­two­ta przy ję­kach wia­tru w gó­rze i akom­pa­nia­men­cie spa­da­ją­cych kro­pli prze­ra­ża­ła, że du­sza rada była wy­rwać się z cia­ła i uciec w kra­iny słoń­ca i roz­ko­szy cie­pła.

Wy­so­kim brze­giem wą­wo­zu, po ścież­ce spłu­ka­nej desz­czem, biegł chło­piec, owi­nię­ty płach­tą, zwią­za­ną na grzbie­cie w gru­by wę­zeł. W jed­nej ręce trzy­mał bat, w dru­giej prze­rzu­co­ny przez ple­cy sło­mia­ny cho­choł. Płó­cien­ne, za­wi­nię­te do po­ło­wy ły­dek por­t­czy­ny, okry­wa­ły chu­de, czer­wo­ne nogi, z poza okrą­głej czap­ki, spa­da­ją­cej na uszy, wy­glą­da­ły duże, za­du­ma­ne, nie­bie­skie oczy i chu­da, drob­na twa­rzycz­ka. Biegł, prze­bie­ra­jąc szyb­ko no­ga­mi, ba­tem świ­stał i dla do­da­nia so­bie od­wa­gi roz­ma­wiał z czwor­giem by­dła, grzę­zną­cem w cięż­kiem bło­cie wą­wo­zu. Sku­lo­ne od zim­na kro­wy oglą­da­ły się, rade wró­cić do cie­płej staj­ni.

– Czar­nu­la, cze­go pa­trzysz?! – za­wo­łał. – Wto­ru­cha, ty­byś rada do domu! A my­ślisz, że ja nie?… Ale kiej mus, to mus – pchaj się w górę i już. Wi­dzisz, ja­ło­wi­ce rzną ci, aż miło.

Wto­ru­cha za­ry­cza­ła smut­no, za­wtó­ro­wa­ły jej Czar­nu­la i ja­ło­wi­ce.

– Byle ino wy­dra­pać się na bło­nie, traw­ki bę­dzie w bród. Mo­kra ci, zim­na, ale za­wsze lep­sza, niż pu­sty żłób – po­cie­szał ją chło­piec.

Czy świ­stu bata, czy słów za­chę­ty, dość, że usłu­cha­ły Wor­tu­cha z Czar­nu­lą, gra­mo­ląc się pod górę. Na przo­dzie po­my­ka­ły raź­no dwie mło­de ja­ło­wi­ce.

Pa­stu­szek i czwo­ro by­dła sta­nę­ło na wiel­kiej prze­strze­ni zie­lo­ne­go bło­nia. Da­le­ko na koń­cu wid­no­krę­gu, otu­lo­ne mgłą, ciem­ne góry za­my­ka­ły świat. Chło­piec oczy w nie wle­pił, zda­wa­ło się, że idą ku nie­mu, przyj­dą i zgnio­tą go.

Po­nu­rość stra­szy­ła go, gdy­by się nie bał ojca, nie trosz­czył o by­dło – uciekł­by. Spoj­rzał do­ko­ła – mgła czoł­ga­ła się po pu­stem bło­niu, czar­ne ol­brzy­my zbli­ża­ły się. Kro­wy sta­ra­ły się cie­płym od­de­chem noz­drzy osu­szyć tra­wę i roz­grzać ją.

Nie­spo­dzia­nie wy­padł z poza lasu wiatr, od­bił się o bło­nia i po­rwał przy­cza­jo­ne do zie­mi mgły. Wid­no­krąg się od­sło­nił, cha­ty wyj­rza­ły, drze­wa wy­swo­bo­dzi­ły z to­pie­li, sta­do wron za­trze­po­ta­ło skrzy­dła­mi i kra­cząc, od­le­cia­ło.Ży­cie się zbu­dzi­ło.

Chło­pak, prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę, szu­kał oczy­ma ży­wej du­szy – pu­sto. Pod­biegł ku wy­go­no­wi, wpa­tru­jąc się w ścież­kę, le­cą­cą po po­chy­ło­ści w jar, oto­czo­ny krza­ka­mi brze­zi­ny.

Zo­ba­czył i roz­śmiał się ra­do­śnie, pod­sko­czył, świ­snął ba­tem, chciał biedz, lecz się za­wa­hał.

Wśród bia­łych brzó­zek ma­ja­czył skra­wek czer­wo­nej spodni­cy dziew­czyn­ki, cią­gną­cej na po­wro­zie kro­wę.

Otu­lo­na płach­tą, po­dob­nie jak chło­piec – i ona dźwi­ga­ła na ple­cach prze­wie­szo­ny przez ra­mię cho­choł sło­mia­ny. Nie mógł ustać – po­le­ciał.

– Zoś­ka, to i cie­bie wy­gna­li! – wo­lał zda­le­ka.

– Sama po­szłam – od­po­wie­dzia­ła. – Ociu­pin­ka sia­na w sto­dół­ce i już go w le­cie spaść?

– Mnie ka­za­li, cho­ciaż u nas ko­ni­czy­ny huk.

– Ła­ko­mi – szep­nę­ła. –

– I jak – za­wo­łał chło­piec. – Za­cze­kaj, po­mo­gę ci sta­rą po­gnać.

– Tylo jej cza­sem, Ja­siu, ba­tem nie luń. Kro­wi­sko le­d­wo co ra­ci­ce cią­gnie za sobą.

– Ja ci też bar­dzo ła­ko­my na bi­cie?

– Praw­da, ty do bi­cia? – po­świad­czy­ła dziew­czy­ni­na, okrę­ca­jąc po­wróz oko­ło gło­wy sta­rej.

– Bę­dzie nam raź­niej – ode­zwał się chło­pak. – By­łem sam na pu­stem bło­niu i strasz­nie cze­go­sik ba­łem się, choć nie wiem, cze­go.

– Bę­dzie nas ino dwo­je, bo nikt by­dła na ta­kie zim­no nie chce gnać.

– A nie­chta – od­rzekł – sa­mym le­piej.

Do­bry hu­mor chłop­ca rósł, świ­snął ba­tem i uchwy­ciw­szy za płach­tę dziew­czy­nę, cią­gnął ją pod górę z ca­łych sił.

– Ej, Jaś, nie zbyt­kuj, no­ży­ska mi z zim­na ocię­ża­ły jak kło­dy.

– Za­grze­ją się – i moje zmar­z­ły. Leć­my, bo jak Wor­tu­cha zmiar­ku­je, że mnie nie­ma, wpro­wa­dzi by­dło na or­ga­ni­sto­wy groch.

Dzie­ci, ująw­szy się za ręce, bie­gły pod górę, za nie­mi sta­ra, jak mo­gła, zbie­ra­ła nogi.

Prze­czu­cia Ja­sia spraw­dzi­ły się. Wor­tu­cha, z po­cząt­ku wol­no, póź­niej co­raz prę­dzej, po­su­wa­ła się w stro­nę or­ga­ni­sto­we­go gro­chu, pro­wa­dząc za sobą Czar­nu­lę i dwie ja­ło­wi­ce.

– A co? – za­wo­łał Jaś i po­ga­lo­po­wał, co mu sił star­czy­ło. – Zoś­ka, za­bie­gaj od dro­gi!

Dwie bia­łe pla­my mknę­ły po zie­lo­na­wem bło­niu, usi­łu­jąc prze­ciąć dro­gę nie­przy­ja­cie­lo­wi.

Zo­sia pierw­sza do­pa­dła do gro­chu, sta­jąc wpo­przek Wto­ru­sze. Zmie­rzy­ły się wzro­kiem. Wto­ru­cha rzu­ci­ła się na lewo, Czar­nu­la za nią, lecz na le­wem skrzy­dle spo­trze­gły pę­dzą­ce­go chłop­ca. Wzię­te w dwa ognie, co­fa­ły się wol­no, spo­glą­da­jąc ża­ło­śnie na ła­sko­tli­wie sze­lesz­czą­cą ławę zie­le­ni.

Dzie­ci, zmę­czo­ne, złą­czy­ły się, pę­dząc przed sobą nie­przy­ja­cie­la.

– Wi­dzisz Jaś, i mo­jej sta­rej za­chcia­ło się gro­chu, przy­der­ba­ła za dru­gie­mi – za­śmia­ła się Zo­sia.

– A to­bie się chce? – spy­tał Jaś. Sta­nę­li. Chło­piec pa­trzał na dziew­czy­nę –

dziew­czy­na po­ka­za­ła sze­reg bia­łych zę­bów.

– Cóż? – py­tał Jaś.

Zo­sia wciąż się uśmie­cha­ła. Chu­da jej twa­rzycz­ka roz­we­se­li­ła się, oczy, rów­nież nie­bie­skie, jak u Ja­sia, fi­glar­nie pa­trza­ły.

– Kiej ci się za­chcie­wa, to leć! Ja sta­nę na kre­to­wi­sku i będę się roz­glą­dał.

– Leć sam, tyś star­szy – szep­nę­ła.

– A leć­że – na­le­gał chło­piec. – Przy­czaj się w bruź­dzie i rwij, ino się wy­cią­gnij i lez, póki nie za­wo­łam.

Za­czę­li szu­kać sta­re­go, twar­de­go kre­to­wi­ska i gdy je zna­leź­li, Jaś sta­nął na niem, a dziew­czyn­ka, cza­jąc się, do­tar­ła do gro­chu i znik­nę­ła w jego zie­le­ni.Ży­wej du­szy na Bo­żym świe­cie, wiatr tyl­ko ję­czał w gó­rze, wył w roz­pa­dli­nach, wą­wo­zów i gnał ciem­ne płach­ty chmur, szar­piąc je na strzę­py. Mgła ucie­ka­ła, do­ga­niał ją, zwi­jał w kłę­by i rzu­cał na szczy­ty czar­nych gór. Jaś usta roz­warł, oczy wy­trzesz­czył, chło­nąc w sie­bie ob­ra­zy przy­ro­dy. Za­pa­trzo­ny, za­po­mniał o le­żą­cej w gro­chu dziew­czy­nie.

Zosi ser­ce biło ze stra­chu, że le­d­wo od­dy­chać mo­gła. Szar­pa­ła strącz­ki, cho­wa­jąc je w za­na­drze i co chwi­la pod­no­si­ła gło­wę, spo­glą­da­jąc na war­tu­ją­ce­go Ja­sia.

Gwał­tow­ne jęki wia­tru trwo­ży­ły ją, nie mo­gła dłu­żej wy­trzy­mać – wy­czoł­ga­ła się i, uszczę­śli­wio­na z do­ko­na­ne­go czy­nu, pod­le­cia­ła do chłop­ca.

Tu­pot bo­sych nóg dziew­czę­cia po mu­ra­wie zbu­dził Ja­sia, obej­rzał się.

– Mam – szep­nę­ła. – Nikt nie wi­dział?

– Nikt – od­po­wie­dział, ze­ska­ku­jąc z kre­to­wi­ska.

Po­ka­za­ła mu z try­um­fem scho­wa­ne za ko­szu­li­ną strącz­ki.

– Wiesz co, Jaś – mó­wi­ła – tu, na wiel­kiem bło­niu wiatr hula i sma­ga, że trud­no ustać. Po­gnaj­my by­dło w dół, pod samą świer­czy­nę, przy­tu­li­my się do niej, bę­dzie ci­szej…

Radę Zosi za­du­ma­ny chło­piec przy­jął w mil­cze­niu, zwró­cił się do by­dła, dziew­czyn­ka po­bie­gła do swej sta­rej.Świer­czy­na smut­na i ciem­na za­wład­nę­ła ja­rem, scho­wa­nym na spa­dzi­stej po­chy­ło­ści bło­nia. Czar­ne, za­my­ślo­ne, po­nu­re drze­wa sta­ły po­dob­ne Pru­sa­kom na li­nii bo­jo­wej, ma­rzą­cym o pod­bi­ciu świa­ta pod swe pa­no­wa­nie. Wiatr zry­wał się gwał­tow­nie i pa­dał na zie­mię – dwo­je dzie­ci przy­ku­ca­ło chwy­ta­jąc się rę­ko­ma mu­ra­wy ze stra­chu, aby ich nie po­rwał. By­dło szło wol­no, od­wra­ca­jąc się co chwi­la, wiatr ta­mo­wał im od­dech i utrud­niał po­chód… Przez szcze­li­ny po­szar­pa­nych chmur wy­pa­dło parę sno­pów ja­skra­we­go świa­tła, roz­we­se­la­jąc twa­rze dzie­ci ra­do­ścią.

– Słon­ko! – za­wo­łał Jaś.

– Słon­ko! – po­wtó­rzy­ła za nim Zo­sia.

Rap­tem uci­chło i roz­kosz­ne cie­pło roz­cią­gnę­ło się po zie­mi. By­dło je przy­wi­ta­ło ry­kiem, dzie­ci okrzy­ka­mi, pę­dząc z ca­łych sił na dół, do przy­sta­ni świer­ków.

Za­nim do­bie­gli, słon­ko za­sło­ni­ła le­cą­ca po nie­bie czar­na płach­ta, za­trzy­ma­ny wiatr huk­nął z więk­szym jesz­cze im­pe­tem. Dzie­ci pa­dły na zie­mię, by­dło spu­ści­ło łby… Chmu­ra prze­le­cia­ła – dzie­ci zno­wu, ko­rzy­sta­jąc z chwi­lo­wej ci­szy, po­mknę­ły za pę­dzą­cem by­dłem.

Nad brze­giem jaru, zmę­cze­ni, kuc­nę­li, Zo­sia wy­sy­pa­ła na mu­ra­wę groch, łu­ska­li go i je­dli…

– Dy­go­ta­łam, le­żąc w bruź­dzie – opo­wia­da­ła. – Or­ga­ni­sta, ską­piec, do pie­kła­by po­szedł za tą odro­bi­ną gro­chu.

– Abo mój ta­tuś lep­szy – przy­świad­czył Jaś.Ła­ko­ma Sta­ra zbli­ży­ła się do nich. Zoś­ka da­wa­ła jej łu­pi­ny z gro­chu, aby śla­du nie zo­sta­wić.

– Mam pa­tycz­ki – ode­zwał się ta­jem­ni­czo chło­piec.

– Masz!? Zro­bi­my ogie­nia­szek i za­grze­je­my się.

– Zro­bi­my! Na Ma­tu­so­wem polu ro­sną ha­me­ry­ki, a ja­kie ci wiel­kie! – wi­dzia­łem.

– Nie pój­dę za nic – za­wo­ła­ła Zo­sia, – boję się! My z mat­sią chu­dob­ne, toby nas okrut­nie spo­nie­wie­ra­li. Tyś bo­gacz, leć sani.

– Ja ogień roz­pa­lę – tłó­ma­czył się chło­piec.

– Ja roz­pa­lę,. a ty leć…

Chło­piec mil­czał, ła­mał su­che ga­łąz­ki z drzew, zno­sił je na mu­ra­wę i ukła­dał na stos. Zo­sia mu po­ma­ga­ła. Na pod­pał­kę ugra­bi­li rę­ka­mi su­che­go igli­wia, Jaś ko­zi­kiem uskro­bał ze sta­re­go świer­ka ży­wi­cy. Wszyst­ko go­to­we, tyl­ko stos pod­pa­lić.

Po­ło­ży­li się obo­je na zie­mi, chło­piec wy­jął pa­tycz­ki, dziew­czy­na wy­prę­ży­ła róg płacht}-, pod­su­wa­jąc go chłop­cu do po­tar­cia. Za­pał­ka strze­li­ła, bły­snął nie­bie­ska­wy ogień, dzie­ci za­trzy­ma­ły od­dech. Jaś pod­su­wał igły do ognia za­pał­ki, Zo­sia trzy­ma­ła ży­wi­cę. Igli­wie buch­nę­ło pło­mie­niem i przy­ga­sło. Za­czę­li dmu­chać, przy­cią­ga­jąc su­che ga­łąz­ki. W górę wzno­sił się dym, a z dołu po­ka­zy­wał się czer­wo­ny, we­so­ły pło­mień, pry­ska­jąc iskra­mi.

Uzbie­ra­ne ga­łę­zie kła­dli na ogień i dmu­cha­li, do­pó­ki pło­mień nie buch­nął.

Usie­dli przed ogni­skiem i Jaś zno­wu po­smut­niał. Mil­cze­nie chłop­ca i jego smu­tek za­cię­ży­ły na ser­cu Zosi. Spo­glą­da­ła na nie­go ukrad­kiem nie­śmia­ło, lecz dłu­go nie mo­gła wy­trzy­mać mil­cze­nia.

– Jaś – rze­kła z od­cie­niem wy­mów­ki – mar­ko­cisz się na mnie, że nie chcę le­cieć po ha­me­ry­ki. Ja się boję, je­stem prze­cie mała. Lu­dzie-by nam nie da­ro­wa­li. Ka­za­łeś iść po groch – po­szłam, ale po ha­me­ry­ki – bój się Boga?…

Urwa­ła, wpa­tru­jąc się smut­na w ogień. Ża­lem swym roz­bro­iła chłop­ca.

– Lu­bisz pie­czo­ne? – spy­tał.

– Lu­bię Ja­siu – od­po­wie­dzia­ła słod­ko.

Chło­piec po­chwy­cił bat, ze­rwał się i świ­snął nim.

– Pil­nuj by­dła i ognia – dał roz­kaz i z miną har­dą kop­nął się w górę.

Dziew­czy­na spoj­rza­ła na by­dło, po­ło­ży­ła parę ga­łą­zek na ogień i cie­ka­wie wpa­try­wa­ła się w bie­gną­ce­go chłop­ca. Na gó­rze wiatr nim szar­pał, wy­dy­ma­jąc bia­łą płach­tę, lecz cho­ciaż chło­piec sła­niał się ku zie­mi, szedł śmia­ło. Za chwi­lę zmie­nił się w bia­łą, pla­mę na ciem­nej mu­ra­wie… Pla­ma za­czę­ła się roz­pły­wać w sza­ra­wo – nie­bie­ska­wem prze­źro­czu i roz­pły­nę­ła. Wiatr za­wył ża­ło­śnie, dziew­czy­na zo­sta­ła sar­na. Strach ją ogar­nął, bała się o chłop­ca.

– Go­to­wi go zbić, a to ci ta­kie ni­kłe – po­wta­rza­ła.

Ciar­ki ją prze­cho­dzi­ły po skó­rze i żal dżgał w samo ser­ce. Dla skró­ce­nia cza­su przy­wo­ła­ła Sta­rą, gła­ska­ła ją po szyi i tu­li­ła się do niej. Zmru­ży­ła oczy i wi­dzia­ła, jak się Jaś skra­da, czai, chwy­ta za krzak, po­cią­ga go w górę i wy­bie­ra z pod nie­go ziem­nia­ki duże i bia­łe. Drża­ła o nie­go…

Nie­dłu­go w gó­rze na sze­ro­kim pła­cie mu­ra­wy za­ma­ja­czy­ła bia­ła pla­ma, sta­cza­jąc się z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią na dół. Dziew­czyn­ka się ze­rwa­ła, pa­trząc wy­stra­szo­na, czy kto nie goni. Chło­piec biegł sam, do­padł do ogni­ska, ukląkł przy nie­mi cięż­ko od­dy­chał.

– Nie uda­ło ci się – szep­nę­ła Zo­sia.

– Lu­dzie się krę­cą – od­po­wie­dział.

– Lu­dzie się te­raz okrut­nie krę­cą – przy­świad­czy­ła i rada, że nie przy­niósł ziem­nia­ków, po­pra­wi­ła ogień.

– Zoś­ka – ode­zwał się po chwi­li – u was prze­cie są ha­me­ry­ki.

– Ma­lut­ko!…

– Leć, przy­nieś, choć­by ze sześć, po­wiedz ma­tu­si, że na od­wie­czerz od­nio­sę…

– Okrut­ny ka­wał, wie­trzy­sko go­to­we mnie znieść do pa­ryi – pro­si­ła go.

– Głu­piaś, da­ła­byś się wia­tro­wi, a weź i ociu­pin­kę soli.

Zoś­ka wi­docz­nie wa­ha­ła się.

– Le­cisz? – na­le­gał chło­piec.

– Cze­goś się stra­cham.

– Chodź, pod­pro­wa­dzę cię do po­ło­wy dro­gi.

– Sta­rej bę­dzie się cnąć bez­em­nie.

– Chodź – pro­sił chło­pak idąc na­przód. Zoś­ka otu­li­ła się płach­tą i po­wo­li po­szła za nim. Na wy­ży­nach ujął ją za rękę. Szli ra­zem, opie­ra­jąc się na­pa­dom wia­tru. Kła­dli się, gdy ich chciał po­rwać, a gdy przy­cichł, zry­wa­li się i bie­gli da­lej. Wal­ka do­da­wa­ła im ener­gii.

Dziew­czy­na znik­nę­ła w brzo­zo­wych krza­kach, chło­piec przy­kuc­nął. Myśl zdo­by­cia ziem­nia­ków i upie­cze­nia ich po­chła­nia­ła go.

– Są – za­wo­ła­ła zmę­czo­na Zo­sia.

W jed­nym rogu płach­ty mia­ła zwią­za­ne ziem­nia­ki, w dru­gim ociu­pin­kę soli.

– Wra­caj­my – za­ko­men­de­ro­wał chło­piec, zry­wa­jąc się, – ogień zgasł, ale wę­gli i po­pio­łu dużo…

– Mam ich ośm, wiel­kie jak ko­cie łby. Mat­ki w izbie nie było, wzię­łam sama i lecę.

– Do­brze.

Na znak swej ła­ski, Jaś ujął ją w pół, ona wy­cią­gnę­ła chu­dą rękę z poza płach­ty, obej­mu­jąc go za szy­ję.

Wiatr głu­cho dął, lecz już nie na­padł, jak zbój znie­nac­ka. Dzie­ciom było śmie­lej na wiel­kim sto­ku pa­stwi­ska.

Zbie­gli na dół, by­dło przy­ję­ło ich ra­do­snym ry­kiem. Sta­ra wy­szła na­prze­ciw Zosi.

Ogni­sko przy­ga­sło, okry­wa­jąc się bia­łym pusz­kiem po­pio­łu, pod któ­rym ża­rzy­ły się wę­gle. Dziew­czyn­ka roz­wią­za­ła róg płach­ty, po­da­jąc ziem­nia­ki chłop­cu. Jaś bi­czy­skiem ro­bił doł­ki w ogni­sku, roz­su­wa­jąc wę­gle, kładł je­den po dru­gim i za­sy­py­wał po­pio­łem.

Ostat­ni ziem­niak znikł im z oczu, pra­ca skoń­czo­na, wes­tchnę­li głę­bo­ko. Zo­sia ra­do­śnie pa­trza­ła na chłop­ca, Jaś dum­nie się uśmie­chał.

Pierw­szy raz w tym roku pie­kli w polu ziem­nia­ki.

W sku­pie­niu du­cha, sie­dząc przed spa­le­ni­skiem, cze­ka­li.

– Jaś, może już – pierw­sza ode­zwa­ła się dziew­czy­na.

W od­po­wie­dzi chło­pak od­gar­nął po­piół z ziem­nia­ka – spró­bo­wał.

– Już! – za­wo­łał – śpiesz­my się, bo się spa­lą. – Od­kry­wał ziem­nia­ki bi­czy­skiem, Zoś­ka chwy­ta­ła je pal­ca­mi i od­rzu­ca­ła.

Otar­te z po­pio­łu roz­dzie­la­li na pół, so­li­li i dmu­cha­jąc je­dli, Ła­ko­ma Sta­ra przy­su­nę­ła się. Zoś­ka mu­sia­ła się z nią dzie­lić.

– Sma­ku­ją ci? – rzu­ci­ła py­ta­nie chłop­cu z od­cie­niem dumy.

– A to­bie?

– Jesz­cze­by nie? Na ta­kie zim­no, go­rą­ce, mło­de, soli huk.

– Zrób­my te­raz taki ogień – za­wo­łał Jaś – żeby aż pod nie­bo szedł!…

– Żeby się i Sta­ra przy nim za­grza­ła – do­da­ła Zo­sia.

Zsi­nie­li się na samo dno głę­bo­kiej pa­ryi szu­kać ga­łę­zi. Wy­do­by­te z igła i mchu wy­cią­gnę­li na brzeg, ukła­da­jąc stos.

Ogień nie mógł ich ob­jąć, dym czoł­gał się po zie­mi, krę­cił, ga­łę­zie sy­cza­ły, woda z nich kro­pla­mi ście­ka­ła.

Wiatr uciekł do lasu i legł w roz­pa­dli­nach, la­ta­ją­ce po nie­bie czar­ne płach­ty rzed­nia­ły, roz­cią­ga­jąc się wol­no w prze­strze­ni… Ocie­pla­ło i zro­bi­ło się sza­ro, nud­no, po­sęp­nie. By­dło nie­chęt­nie sku­ba­ło tra­wę, dzie­ci po­smut­nia­ły, świer­ki ściem­nia­ły, cały świat za­mro­czył się, oso­wiał. Chmu­ry, do­ty­ka­jąc pra­wie zie­mi, po­wo­li dźwi­ga­ły się w górę, z nie­ba za­czął pa­dać drob­niut­ki deszcz, jak­by si­tem siał. Par­no się ro­bi­ło, deszcz gęst­niał, gru­biał, pa­da­jąc na zie­mię rów­no, ci­cho i szyb­ko.

– Zoś­ka, bierz cho­choł – dał roz­kaz Jaś – i wpa­kuj mi go na łeb, po­tem ja to­bie, zmok­nie­my do cna…

Chło­piec ukląkł obok ogni­ska za­le­wa­ne­go przez deszcz, dziew­czy­na roz­po­star­ła cho­choł i na­sa­dzi­ła mu na gło­wę. Chło­piec zro­bił jej to samo.

Dzie­cia­ki przy­tu­lo­ne do sie­bie przez szcze­li­ny zro­bio­ne w sło­mie okry­wa­ją­cej im gło­wy i stru­mie­nie le­cą­cej z nie­ba wody, pa­trza­ły na by­dło. Ci­sza i oło­wia­na sen­ność za­my­ka­ła im po­wie­ki.

– Zo­siu – szep­nął chło­piec, – pa­trz­że na by­dło, ja nie mogę se rady dać i na Zdro­waś Ma­rya za­mknę śle­pia.

– A ja mogę, – od­po­wie­dzia­ła z od­cie­niem wy­mów­ki.

– To­bie ła­twiej, ty się kiej bądź zdrze­miesz, mnie nie da­dzą.

Oparł gło­wę okry­tą cho­cho­łem o ra­mię dziew­czy­ni­ny, zmru­żył oczy i w tej chwi­li usnął. Dzio­pa wy­trzesz­cza­ła swo­je, pa­trząc na by­dło, póki mo­gła, póki jej star­czy­ło sił. Lecz i do niej przy­szła zmo­ra ule­pio­na z mgły: ci­cha jak śmierć i za­mknę­ła jej oczy, a gło­wi­nę prze­chy­li­ła na cho­choł Ja­sia.

Deszcz rów­no i spo­koj­nie pa­dał, mgła wiel­kie­mi kłę­ba­mi wy­do­by­wa­ła się z pa­ryi, cie­pło ją gna­ło w górę, ci­sza okry­ła zie­mię, świat odrę­twiał.

Dzie­ci spa­ły, by­dło mo­kło, mo­kra, chu­da tra­wa nie sma­ko­wa­ła mu. Wto­ru­cha mą­dra po­szła skryć się pod drze­wa, za nią inne. Sta­ra ostroż­nie sta­ła na boku.

Smu­kłe, jak­by za­klę­te świer­ki okry­wa­ły wiel­ką pa­ryę, sto­jąc na jej stra­ży. Po stro­mych spad­kach cie­kła woda, tra­wa ośli­zgła, gli­na roz­mo­kła. Wto­ru­cha nie wie­dzia­ła o tych zmia­nach, po­szła śmia­ło, po­śli­zgnę­ła się, po­rwa­na wła­snym cię­ża­rem po­le­cia­ła na dół – od­bi­ta od drze­wa sto­czy­ła się na samo dno. Prze­wró­ci­ła się, zim­ny stru­mień wzbie­ra­jąc ob­my­wał ją; z bólu i ze stra­chu ci­cho ję­cza­ła. Czar­nu­la i dwie ja­ło­wi­ce cof­nę­ły się od pa­ryi i świer­ków, ry­cząc ża­ło­śnie. Sta­ra po­de­szła do Zoś­ki, ochu­chi­wa­ła ją, a po­tem ścią­gnę­ła jej cho­choł z gło­wy. Dziew­czy­na roz­war­ła oczy, obej­mu­jąc wzro­kiem by­dło.

– Nie­ma Wto­ru­chy? – prze­tar­ła oczy.

– Nie­ma Wto­ru­chy! – krzyk­nę­ła. Jaś się ze­rwał ner­wo­wo.

– Była ci przed chwi­lecz­ką – tło­ma­czy­ła się.

– Na groch – za­wo­łał chło­piec.

– Ej, nie, boby i dru­gie za nią po­szły. Na­słu­chi­wa­li.

Głu­chy, nie­wy­raź­ny jęk wy­do­był się z pod zie­mi.

Wy­tę­ży­li słuch. Jęk się po­wta­rzał.

– Wto­ru­cha w pani!

Chło­piec uchwy­cił się Zosi, żeby nie upaść z prze­ra­że­nia. Trząsł się na ca­łem cie­le.

– Ja­siu, nie za­gu­biaj się, – pro­si­ła go Zo­sia, dzwo­niąc szczę­ka­mi.

Chło­pak zrzu­cił z gło­wy cho­choł, za­ła­mał ręce, lecz w tej chwi­li po­chwy­cił bat.

– Leć­my – za­wo­łał. – Zoś­ka, je­że­li Wto­ru­cha zgi­nie, ja pój­dę za nią!

Dziew­czyn­ka ryk­nę­ła gło­śnym pła­czem. Wto­ru­cha i od­gra­ża­ją­cy się Jaś pa­dły jej na su­mie­nie ta­kim cię­ża­rem, że go na­wet pła­czem ulżyć so­bie nie mo­gła.

Chło­pak po roz­mo­kłej gli­nie i śliz­kiej mu­ra­wie zsu­nął się na dół go­rącz­ko­wo od drze­wa do drze­wa, dziew­czy­ni­na za nim, pła­cząc rzew­nie.

Na dnie stru­my­ka le­ża­ła Wto­ru­cha. Woda się nad nią pię­trzy­ła i prze­le­wa­ła. Jaś wpadł po pas do wody, Zo­sia za nim, kro­wa pod­nio­sła łeb w górę, pa­trząc mi­ło­sier­nie na dzie­ci. Chło­piec go­rącz­ko­wo przy­wią­zał do ro­gów kro­wich bat, bi­czy­sko po­dał Zo­ś­ce, sam po­chwy­cił kro­wę za ogon…

Krzy­cząc i stra­sząc, za­czę­li ją obo­je cią­gnąć z ca­łych sił.

Wto­ru­cha zro­zu­mia­ła, że o nią idzie, ścią­gnę­ła pod sie­bie nogi, ze­bra­ła siły i ze­rwa­ła się. Strę­twia­ła, ru­szyć się zra­zu nie mo­gła, dzie­ci nie na­le­ga­ły. Unu­rza­ną w bło­cie zmy­wa­li, czer­piąc w dło­nie wodę.

– Stoi, to jej nic nie bę­dzie – ode­zwa­ła się Zo­sia.

– Ale jak ją wy­cią­gnąć z pa­ryi? pro­sto w górę nie wy­le­zie – mó­wił zroz­pa­czo­ny Jaś.

– Gnać ją stru­mie­niem aż na Przy­la­sek i do domu.

– Da­le­ko! kiej wró­ci­my?…

– Jaś i cóż in­ne­go po­ra­dzisz? Chło­pak się za­my­ślił.

– Ju­ści, nie moż­na!… Ha, to gnać!

Zo­sia uła­ma­ła ga­łąź, Jaś ujął bi­czy­sko przy­wią­za­ne do rogu kro­wy i po­szedł, za nim Wto­ru­cha, za Wto­ru­chą dzio­pa. We tro­je brnąc w stru­mie­niu zim­nej wody po ko­la­na, po­su­wa­li się wol­no. Wto­ru­chą ku­le­jąc mru­cza­ła z bólu, lecz szła. Od­po­czy­wa­ła co chwi­la, lecz szła…

Zgo­rącz­ko­wa­ne stra­chem dzie­ci chło­dzi­ła zim­na woda. Na Przy­la­sek da­le­ko, ka­mie­nie na dnie stru­mie­nia śliz­kie i ostre, po­chód cięż­ki – mimo to z oczu dzie­ci biła ra­dość, zro­szo­ne czo­ła ob­cie­ra­li płach­tą. Czu­li się ura­to­wa­ny­mi cu­dem od śmier­ci.

– Bo prze­cież, gdy­by Jaś po­szedł za Wto­ru­chą, Zo­sia po­szła­by za Ja­siem. – Tak se my­śla­ła.

W gó­rze stru­mień się zwę­żał, wody co­raz mniej, lecz za to bło­ta wię­cej. – Wto­ru­chą le­d­wie wy­cią­ga­ła nogi.

– Jaś, spoj­rzyj­no od sie­bie, może tym wą­wo­zi­kiem wy­do­sta­nie­my się – za­wo­ła­ła dziew­czy­ni­na.

Sta­nę­li od­po­cząć i na­ra­dzić się.

– Czy ino Wto­ru­cha się wy­gra­mo­li?…

– Spró­buj­my, Ja­siu, spró­buj­my!…

Jaś wy­gra­mo­lił się na brzeg, dziew­czy­na pod­nio­sła ga­łąź.

– Hej, Wto­ru­cha, da­lej – pchaj się w górę. Wto­ru­cha nie­wie­le so­bie co ro­bi­ła z krzy­ku dzie­ci i ga­łę­zi Zoś­ki. Jed­nym rzu­tem mą­drych oczu ob­ję­ła sy­tu­acyę i wy­tę­żyw­szy siły, dwo­ma po­tęż­ne­mi su­sa­mi wy­do­by­ła się ze stru­mie­nia. Jaś ucie­ka­jąc przed jej roz­pę­dem, padł. Zoś­ka a pod­nie­sio­ną ga­łę­zią zo­sta­ła w wo­dzie.

Na­gle śmiech ner­wo­wy, zwia­stu­ją­cy wiel­ką ra­dość, za­grał w po­wie­trzu; Wto­ru­cha rada z sie­bie, pa­trza­ła ła­god­nie. Zo­sia wy­cią­gnę­ła ku chłop­cu ga­łąź.

– A to ci by­dląt­ko – wo­łał Jaś, cią­gnąc ga­łąź i ucze­pio­ną przy niej dziew­czyn­kę.

– Za­kpi­ła se z nas – śmia­ła się Zo­sia.

– Moja po­czci­wa krów­ko! – Chło­piec za­czął Wto­ru­chę gła­skać i ca­ło­wać.

– A te­raz przez Gaw­li­ko­wą mie­dzę i brze­zin­kę leć­my do by­dła – na­le­ga­ła dziew­czy­na.

Le­cieć nie mo­gli, Wto­ru­cha za­chro­mia­ła moc­no na nogę. Jaś pchnął dziew­czy­nę na­przód, sam zo­stał z kro­wą. Szli wol­no, Wto­ru­cha za­trzy­my­wa­ła się, po­sku­bu­jąc tra­wę. Zo­sia zdy­sza­na wró­ci­ła.

– Nie­ma by­dła! – za­ła­ma­ła ręce.

– Ucie­kło do domu – szep­nął Jaś zro­spa­czo­ny.

Go­rą­co mu się zro­bi­ło; gwał­tow­nie wy­do­był się z płach­ty, czap­kę rzu­cił na zie­mię, ręce za­nu­rzył we wło­sy i tar­gał je.

– Gdzie się te­raz po­dzie­je?… Jezu Chry­ste, ra­tuj mnie!

– Ci­cho, ci­cho – utu­la­ła go Zo­sia. Ból ją przej­mo­wał, a ser­ce szar­pa­ły wy­rzu­ty su­mie­nia.

– Mat­sia, go­spo­darz, pa­ro­bek, Run­da, wy­le­cą szu­kać Wto­ru­chy. Go­spo­darz mnie spio­rą na śmierć…

– A bo to nie twój ta­tuś!?…

– Wła­śnie że ta­tuś, to bę­dzie prał bez upa­mię­ta­nia…

Chło­piec za­le­wał się łza­mi. Zo­sia zbli­ży­ła się do nie­go, jed­ną ręką ob­ję­ła go za szy­ję, dru­gą ob­cie­ra­ła mu oczy płach­tą.

– Ci­cho, ci­cho, moje dziec­ko – po­cie­sza­ła go. – Wiesz co, ja od­pę­dzę do wa­szych wrót Wto­ru­chę – ty leć do nas. Zjesz go­rą­ce­go żuru z ziem­nia­ka­mi i na górę w sia­no się za­ko­piesz.

Chło­pak prze­stał pła­kać, roz­wa­żał.

– Oj­ciec się wy­złosz­czą, mat­sia wy­la­mentn­je i za­po­mną – po­cie­sza­ła go Zo­sia.

– A kto od po­łu­dnia wy­gna by­dło?

– Deszcz leje, Wto­ru­cha ku­la­wa. Mało ci to mają w sto­do­le ko­ni­czy­ny.

Pod­nio­sła czap­kę, na­sa­dzi­ła na gło­wę chłop­ca, okry­ła go na­po­wrót płach­tą, do ręki po­da­ła bat, ga­łę­zią po­stra­szy­ła Wto­ru­chę – po­szli.

– Co się dzie­je z two­ją Sta­rą? – spy­tał, si­ląc się na spo­kój chło­piec.

– Sta­ra – za­wo­ła­ła Zo­sia – zna ci ona dro­gę do cha­ty, wie, że ją tam cze­ka woda ziem­nia­cza­na i łu­pi­ny z ha­me­ry­ków. Ho, ho, moja Sta­ra mą­dra. To ci ona mnie zbu­dzi­ła, gdy Wto­ru­cha wpa­dła do pa­ryi!

Zo­sia zwró­ci­ła się do Wto­ru­chy.

– Oj, ty zbyt­ni­co, có­żeś nam na­ro­bi­ła. A tak się do­brze za­czy­nał dzień.

– Do­brze się za­czy­nał – po­świad­czył chło­piec – i wes­tchnął.

– Jaś, praw­da, że nikt nie wie, skąd nie­szczę­ście przyj­dzie?…

– Nikt! – szep­nął.

Chło­piec pod­da­wał się wpły­wo­wi dziew­czyn­ki, a ona bez­wied­nie uczu­wa­ła prze­wa­gę nad nim.

Deszcz rów­no, ci­cho i spo­koj­nie pa­dał. Na wiel­kich bło­niach mgła wy­glą­da­ła z tra­wy, czoł­ga­jąc się niz­ko. Deszcz ją bił, a zim­no du­si­ło. Sza­re chmu­ry niz­ko zwie­szo­ne nad zie­mią, cien­kie stru­gi desz­czu, żół­ta woda roz­le­wa­ją­ca się sze­ro­ko po bło­niu i na wiel­kiej płasz­czyź­nie dwo­je dzie­ci, ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem zmo­czo­nych chust, po­su­wa­ło się wol­no pod górę. Zmę­czo­na Wto­ru­cha sta­nę­ła.

– Lec­że do na­szej cha­ty – ode­zwa­ła się Zo­sia do chłop­ca – i cze­kaj na mnie.

– A nie gnaj­że Wto­ru­chy przez wą­wóz, bo go­to­wa ugrząść.

– Obej­dę do­ko­ła pa­stew­nik.

– Z żu­rem za­cze­ka­my, póki nie wró­cisz – do­dał Jaś i po­pę­dził na dół.

– Ino mnie zo­staw­cie! – wo­ła­ła. Zwró­ci­ła się do Wto­ru­chy.

– Na­ro­bi­łaś głu­pia wiel­gie­go kło­po­tu. Po­trzeb­nie ci było za­glą­dać do pa­ryi. No, chodź – jak zo­ba­czę zda­la Bie­dro­nia, uciek­nę. Mógł­by mnie sprać… Pew­no ci se wło­sy wy­dzie­ra ze łba. A coby nie, kiej za graj­ca­rem go­tów do stud­ni sko­czyć… Da­lej, zbyt­ni­co, ru­szaj­że się raź­niej.

Wto­ru­cha nie usłu­cha­ła. Mu­sia­ło ją moc­no bo­leć, co uszła parę kro­ków usta­wa­ła i, spo­glą­da­jąc mi­ło­sier­nie na Zo­się, ję­cza­ła.

– I cóż ci po­ra­dzę? Bę­dziesz wie­dzia­ła na dru­gi raz.

– Ja­siu! Ja­siu! – pi­skli­wy głos prze­dzie­rał się przez stru­gi desz­czu.

– Kun­da na­wo­łu­je – chwa­ła Bogu!

– Tu­taj, tu­taj, hop, hop – od­po­wie­dzia­ła dziew­czy­na.

Z poza ścia­ny sza­rej mgły, od stro­ny wą­wo­zu, w spód­ni­cy za­rzu­co­nej na głó­wę, ko­szu­li po ko­la­na bie­gła Kun­da. Wto­ru­cha, gdy ją uj­rza­ła, zwy­cię­ża­jąc ból, po­bie­gła truch­tem.

– Je­ste­ście, Wto­ru­cha żyje, Bogu dzię­ki. Gdzie Jaś? – mó­wi­ła Kun­da, ocie­ra­jąc spód­ni­cą spo­co­ną twarz.

– Jaś skrył się w na­szej cha­cie, ga­daj­cie, że u or­ga­ni­sty.

– Do­brze zro­bił, u nas sąd­ny dzień, sta­ry się wściekł, sta­ra ręce ła­mie, jak gdy­by wszyst­kie­go mie­li jed­ną kro­wę… Czy to su­mie­nie na taki czas wy­ga­niać chło­pa­ka z izby. Ja ci mó­wię, Zoś­ka, że oni bez tę chci­wość kiej nie­bądź za­bi­ją go. Bo to chło­pa­czy­sko mi­ze­rak, za­lę­kli­wy, za­pa­trzo­ny, chu­dziak, a ci go gna­ją bez od­po­czyn­ku i mi­ło­sier­dzia. Pies u nich sie­dzi w izbie, a je­dy­nak na sło­cie.

– Gna­ją go bez mi­ło­sier­dzia – po­świad­czy­ła Zo­sia.

– TJ was mle­ka mało – rze­kła Kun­da.

– Sta­ra ci wię­cej nie da, jak pół kwar­ty.

– Przy­leć po za­cho­dzie słoń­ca za sto­do­łę pod trzy ol­sze, znaj­dziesz gar­nu­szek mle­ka i krom­kę chle­ba. Bę­dzie dla Ja­sia i sama się po­ży­wisz.

– Bóg za­płać, Kun­da. Ty go lu­bisz? – spy­ta­ło dziec­ko.

– Rósł na mo­ich rę­kach. Po­wiedz mu, niech u was sie­dzi choć­by ty­dzień. Jak te chciw­ce po­czu­ją sie­roc­two, zmięk­ną!…

– Do­brze!

– Bądź zdro­wa, deszcz pie­rze aż miło. Nie mia­łam cza­su płach­tą się okryć, tak się sta­ra na mnie dar­ła.

Kun­da zwró­ci­ła się do Wto­ru­chy.

– Ru­szaj, ty łaj­dacz­ko! – krzyk­nę­ła – z tobą ino wciąż utra­pie­nie. Bo­da­jeś się za­pa­dła…

Zo­sia nie sły­sza­ła po­to­ku słów pły­ną­cych z ust Kun­dy, ura­do­wa­na le­cia­ła do domu. Dzwo­ni­ło jej cią­gle w uszach: "wie­czo­rem za sto­do­łą pod trze­ma ol­sza­mi"… A po­tem: "Jaś cały ty­dzień w sia­nie, aż sta­ry po­czu­je sie­roc­two i zmięk­nie".

Wpa­dła do izby. Na ko­mi­nie ob­ró­co­ny ple­ca­mi do ognia sie­dział Jaś, trzy­ma­jąc w rę­kach gar­nek go­rą­ce­go żuru. Trząsł się z zim­na. Cło – spody­ni tłu­kła wa­rzą­chwią w mi­sce ugo­to­wa­ne ziem­nia­ki.

– Kun­da ode­bra­ła Wto­ru­chę – za­wo­ła­ła zdy­sza­na, – po­chwa­li­ła, żeś uciekł, ka­za­ła przyjść wie­czór pod trzy ol­sze po mle­ko i chleb dla cie­bie i po­wie­dzia­ła, że­byś ty­dzień u nas sie­dział, póki sta­rzy do­brze nie zmięk­ną.

Ja­sio­wi oczy świe­ci­ły, ode­tchnął, spoj­rzał we­se­lej.

– Wal­na Kun­da – do­da­ła Zo­sia, – ona się i sa­me­go dy­abła nie zlęk­nie.

– Ona i ta­tu­sio­wi nie prze­pu­ści – do­dał Jaś.

Dziew­czyn­ka zrzu­ci­ła z sie­bie płach­tę, przy­gła­dzi­ła rę­ka­mi wło­sy i sia­dła obok Ja­sia na ko­mi­nie.

– A te­raz, mat­siu, da­waj­cie jeść, bo pad­nę. – Za­raz, moje dzie­ci, mi­giem, ino ziem­nia­ki po­so­lę. Kun­da wal­na – po­świad­czy­ła.

– A pij­że, ga­piu, żur, bo się roz­trzę­siesz – na­le­ga­ła Zo­sia, przy­su­wa­jąc gar­nek do ust chłop­ca.

Jaś, mi­nio że mu szczę­ki la­ta­ły, pił. Tym­cza­sem mat­ka po­sta­wi­ła mię­dzy nich mi­skę z ziem­nia­ka­mi i łyż­ki, cór­ce wsu­nę­ła do rąk dru­gi gar­nu­szek żuru, sama sia­dła na ła­wie obok nich.

Za­czę­ła się uczta, dzie­ci opo­wia­da­ły szcze­gó­ło­wo przy­go­dy Wto­ru­chy, nie bez odro­bi­ny dla efek­tu tra­gicz­no­ści.

Coś plu­snę­ło przed cha­tą, Jaś drgnął, Zo­sia ze­sko­czy­ła z ko­mi­na, mat­ka wyj­rza­ła przez za­kop­co­ne szyb­ki.

– Nic, nic, moje dzie­ci, ni­ko­go – ży­wej du­szy, ale sta­ry może nad­le­cieć. Idź­cie już na sia­no, Zoś­ka nie­chaj dra­bin­kę wcią­gnie za sobą!… Jaś, za­kop się głę­bo­ko, bo cię zim­no trzę­sie. Zoś­ka, otul go i daj po­ziór na chłop­ca. Bo­gacz, a ta­kie ni­kłe i zbie­dzo­ne.

– Mat­siu – od­par­ła Zo­sia, – ja prze­cież dbam o nie­go, jak o oko w gło­wie. Wy­da­je mi się cię­giem, że Jaś sie­ro­ta, a my go przy­tu­la­my – szcze­bio­ta­ła dziew­czy­ni­na, gdy chło­piec mi­ło­sier­nie spo­glą­dał na sień i dra­bin­kę, przy­sta­wio­ną do otwo­ru w gó­rze.

– Ja pierw­sza, ty za mną – dała roz­kaz, rada i szczę­śli­wa.

W otwo­rze zni­kły dzie­ci, za nie­mi dra­bi­na. Tuż przy ko­mi­nie wy­grze­ba­ła w sia­nie dół. Pierw­szy wsu­nął się Jaś, za nim Zoś­ka. Na­cią­gnę­li na sie­bie sia­no, ob­ję­li się w pół i przy­tu­li­li.

– Zoś­ka – szep­tał chło­piec, – ty je­steś do­bra, gdy­by nie ty, coby ze mną było, gdzie­bym się po­dział?…

– Mó­wię ci, Jaś, że ja je­stem okrut­nie do­bra, a Ia cie­bie naj­lep­sza. Śpij­że se te­raz przy­tu­lo­ny do mnie, na­stra­cha­łeś się do­syć – i z tego stra­chu zim­no cię trzę­sie.

Dzie­ci, tu­lą­ce się do sie­bie, za­snę­ły.II.

Wto­ru­cha z Kun­dą uka­za­ły się we wro­tach obej­ścia. Bie­dro­niów. Sta­ry wy­padł ze staj­ni, na chu­dą, po­marsz­czo­ną jego twarz buch­nę­ły ognie, oczy mu za­świe­ci­ły ra­do­ścią – przy­padł do Kun­dy.

– Ku­le­je – za­wo­łał, ła­miąc ręce.

– Więc cóż? a gdy­by zde­chła lub nogę zła­ma­ła – od­par­ła Kun­da. – Dzię­kuj­cie Bogu że ino ku­le­je…

– Gdzież jest ten hy­cel?! – wrza­snął.

– Wiem ci – może się ze stra­chu uto­pił, albo po­wie­sił. Spo­tka­łam Wtó­ru­chę na Bart­ko­wym wy­go­nie…

– Samą?…

– Z wój­tem, or­ga­ni­stą i go­spo­dy­nią księ­żą.

– Milcz! – krzyk­nął Bie­droń. Wto­ru­cha ku­le­jąc po­szła do staj­ni, za nią

Kun­da i sta­ry. Wy­tarł ją wiech­ciem, okrył płach­tą, na płach­tę rzu­cił ko­żuch. Roz­piesz­czo­na kro­wa po­mru­ki­wa­ła ża­ło­śnie.

– Jesz­czei ty, klem­po, skarż się na bie­da­ka, co cię może wy­ra­to­wał od śmier­ci!… pod­wódź, bun­tuj – do­ga­dy­wa­ła Kun­da, rzu­ca­jąc kro­wie wiąz­kę ko­ni­czy­ny. – Wszy­scy na sie­ro­tę, cały świat, a bie­da­ko­wi może już ciał­ko osty­gło na sznu­rze, abo je ryb­ki sku­bią w sta­wie – za­szlo­cha­ła gło­śno.

Sta­ry Bie­droń chciał za­kląć, lecz ser­decz­ny płacz Kun­dy sta­nął mu w gar­dle i za­dła­wił. Nie mógł sło­wa wy­mó­wić.

– Leć, szu­kaj pa­rob­ka, Han­kę i go­spo­dy­nię – ode­zwał się, uda­jąc spo­kój.

– A kto kro­wę wy­doi? Chce­cie doić sami? Sta­ry nic nie od­po­wie­dział, zdjął z Wto­ru­chy ko­żuch, od­wró­cił go do góry wło­sem, ba­ra­nią czap­kę na­sa­dził na uszy i mru­cząc wy­szedł…

Kun­da po­pa­dła do żło­bu, wy­grze­ba­ła ukry­ty w sło­mie gar­nu­szek, wy­do­iła w nie­go Wtó­ru­chę, gar­nu­szek scho­wa­ła.

– To dla chło­pa­ka, a resz­ta chciw­cy la was.

Wzię­ła sko­piec, usia­dła na sto­łecz­ku i za­wo­dząc ża­ło­śnie do­iła.

Za chwi­lę wpa­dła do staj­ni go­spo­dy­ni, za nią Han­ka i Kuba, pa­ro­bek.

– Gdzie chło­pak? – wrza­snę­ła.

– Mięk­nie na desz­czu – był-ci twar­dy jak że­la­zo, abo mo­siądz.

– Gdzie Jaś?!…

– Cóż się tak drze­cie? – Czy to ja wy­ga­nia­łam?

– Gdzie mój syn?

Kun­da czer­wo­na z wście­kło­ści ze­rwa­ła się, umyśl­nie wy­le­wa­jąc mle­ko ze skop­ca.

– A mnie co do wa­sze­go chło­pa­ka? Nie go­dzi­li­ście mnie do nie­go na gu­ber­nant­kę!… A to ska­ra­nie, sami go zgu­bi­li, a te­raz hu­zia na mnie.

Sia­dła na stoł­ku i da­lej mru­cząc do­iła.

Go­spo­dy­ni za­ci­snę­ła ręce ze zło­ści, a z żalu za­czę­ła pła­kać. Zrzu­ci­ła chust­kę z gło­wy i krzy­cząc z ca­łych sił wło­sy tar­ga­ła. Pa­ro­bek ją uspo­ka­jał, a Han­ka, pod­nió­sł­szy rzu­co­ną chust­kę, wdzia­ła jej na gło­wę

– Lu­dzie, szu­kaj­cie mi dziec­ka! – krzy­cza­ła. Wszedł Bie­droń.

– Ci­cho sta­ra, ty wło­sy drzesz, a on sie­dzi u tej dzia­dów­ki i żur chla­pie – uspa­ka­jał żonę.

– Nie taki on głu­pi, żeby od­la­ty­wał od ta­kie­go bo­gac­twa – przy­świad­czał pa­ro­bek.

– Dużo ci ma z tego bo­gac­twa – mruk­nę­ła Kun­da.

– Słu­chaj­no ty, suko – od­wró­cił się ku niej roz­żar­ty Bie­droń, – je­śli mi raz jesz­cze szczek­niesz, to ci wszyst­kie zęby wy­bi­ję. Ty mi chło­pa­ka bun­tu­jesz i nas pod­wo­dzisz, ty go gar­niesz do sie­bie, aby po na­szej śmier­ci pa­no­wać na mo­ich śmie­ciach. Ty mu schle­biasz i dla nie­go okra­dasz nas. Ale do­syć już tego, ro­zu­miesz?…

Przy­sko­czył z pię­ścia­mi.

Kun­da, ze­rwaw­szy się, rzu­ci­ła mu sto­łek pod nogi i co­fa­ła się do żło­bu, za­sła­nia­jąc się skop­cem mle­ka. Buch­nę­ły na nią ognie, ręka trzy­ma­ją­ca sko­piec drża­ła, chwia­ła się, a wszyst­ko z nie­go mle­ko chlu­snę­ła­by w twarz sta­re­mu.

– Krad­nę – wrza­snę­ła, – krad­nę dla nie­go, bo gdy­bym nie kra­dła, za­gło­dzi­li­by­ście go! Ja pój­dę i służ­bę znaj­dę, choć­by we dwo­rze, ale wy go nie ucho­wa­cie i całe wa­sze go­spo­dar­stwo pój­dzie na mar­ne, na psy, na pi­ja­ty­kę i zbyt­ki ludz­kie… Ja was prze­ży­ję i wte­dy do­pie­ro będę się śmia­ła!… ha, ha, ha!…

Kun­da śmia­ła się ner­wo­wo. Bie­droń bał się pro­roctw. Stał prze­ra­żo­ny, nie śmie­jąc kro­ku zro­bić.

– Szu­kaj­cie mi dziec­ka – za­ję­cza­ła, za­wo­dząc Bie­dron­ka.

Jęk zbu­dził sta­re­go, otrząsł się, ze­brał my­śli, ski­nął na pa­rob­ka – wy­szli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: