- W empik go
Biedronie - ebook
Biedronie - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 299 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jutrzenka zaświtała blado i zimno, wychylając się z poza ciemnych i groźnych gór, zasłaniających świat od południa… W miarę wzmagającego się światła ukazywało się niebieskawo-zielonawe niebo, po którem nizko płynęły rozwieszone płachty ciężkich chmur, napęczniałych deszczem. Szmat ziemi, objęty ludzkim wzrokiem, zatrważał i gnębił ponurością smutku. Wśród morza nieruchomej mgły sterczały czarne, wielkie drzewa, z liści ich spływała dużemi kroplami woda, denerwując jednostajnością uderzeń. Muzyka nudna, o tempie powolnem i nierównem, dławiła. Wierzchołki szarych dachów chat wydobywały się z powodzi oparów, podobne pogrzebowej karawanie. Zimno przejmowało do kości, nieruchoma martwota przy jękach wiatru w górze i akompaniamencie spadających kropli przerażała, że dusza rada była wyrwać się z ciała i uciec w krainy słońca i rozkoszy ciepła.
Wysokim brzegiem wąwozu, po ścieżce spłukanej deszczem, biegł chłopiec, owinięty płachtą, związaną na grzbiecie w gruby węzeł. W jednej ręce trzymał bat, w drugiej przerzucony przez plecy słomiany chochoł. Płócienne, zawinięte do połowy łydek portczyny, okrywały chude, czerwone nogi, z poza okrągłej czapki, spadającej na uszy, wyglądały duże, zadumane, niebieskie oczy i chuda, drobna twarzyczka. Biegł, przebierając szybko nogami, batem świstał i dla dodania sobie odwagi rozmawiał z czworgiem bydła, grzęznącem w ciężkiem błocie wąwozu. Skulone od zimna krowy oglądały się, rade wrócić do ciepłej stajni.
– Czarnula, czego patrzysz?! – zawołał. – Wtorucha, tybyś rada do domu! A myślisz, że ja nie?… Ale kiej mus, to mus – pchaj się w górę i już. Widzisz, jałowice rzną ci, aż miło.
Wtorucha zaryczała smutno, zawtórowały jej Czarnula i jałowice.
– Byle ino wydrapać się na błonie, trawki będzie w bród. Mokra ci, zimna, ale zawsze lepsza, niż pusty żłób – pocieszał ją chłopiec.
Czy świstu bata, czy słów zachęty, dość, że usłuchały Wortucha z Czarnulą, gramoląc się pod górę. Na przodzie pomykały raźno dwie młode jałowice.
Pastuszek i czworo bydła stanęło na wielkiej przestrzeni zielonego błonia. Daleko na końcu widnokręgu, otulone mgłą, ciemne góry zamykały świat. Chłopiec oczy w nie wlepił, zdawało się, że idą ku niemu, przyjdą i zgniotą go.
Ponurość straszyła go, gdyby się nie bał ojca, nie troszczył o bydło – uciekłby. Spojrzał dokoła – mgła czołgała się po pustem błoniu, czarne olbrzymy zbliżały się. Krowy starały się ciepłym oddechem nozdrzy osuszyć trawę i rozgrzać ją.
Niespodzianie wypadł z poza lasu wiatr, odbił się o błonia i porwał przyczajone do ziemi mgły. Widnokrąg się odsłonił, chaty wyjrzały, drzewa wyswobodziły z topieli, stado wron zatrzepotało skrzydłami i kracząc, odleciało.Życie się zbudziło.
Chłopak, przestępując z nogi na nogę, szukał oczyma żywej duszy – pusto. Podbiegł ku wygonowi, wpatrując się w ścieżkę, lecącą po pochyłości w jar, otoczony krzakami brzeziny.
Zobaczył i rozśmiał się radośnie, podskoczył, świsnął batem, chciał biedz, lecz się zawahał.
Wśród białych brzózek majaczył skrawek czerwonej spodnicy dziewczynki, ciągnącej na powrozie krowę.
Otulona płachtą, podobnie jak chłopiec – i ona dźwigała na plecach przewieszony przez ramię chochoł słomiany. Nie mógł ustać – poleciał.
– Zośka, to i ciebie wygnali! – wolał zdaleka.
– Sama poszłam – odpowiedziała. – Ociupinka siana w stodółce i już go w lecie spaść?
– Mnie kazali, chociaż u nas koniczyny huk.
– Łakomi – szepnęła. –
– I jak – zawołał chłopiec. – Zaczekaj, pomogę ci starą pognać.
– Tylo jej czasem, Jasiu, batem nie luń. Krowisko ledwo co racice ciągnie za sobą.
– Ja ci też bardzo łakomy na bicie?
– Prawda, ty do bicia? – poświadczyła dziewczynina, okręcając powróz około głowy starej.
– Będzie nam raźniej – odezwał się chłopak. – Byłem sam na pustem błoniu i strasznie czegosik bałem się, choć nie wiem, czego.
– Będzie nas ino dwoje, bo nikt bydła na takie zimno nie chce gnać.
– A niechta – odrzekł – samym lepiej.
Dobry humor chłopca rósł, świsnął batem i uchwyciwszy za płachtę dziewczynę, ciągnął ją pod górę z całych sił.
– Ej, Jaś, nie zbytkuj, nożyska mi z zimna ociężały jak kłody.
– Zagrzeją się – i moje zmarzły. Lećmy, bo jak Wortucha zmiarkuje, że mnie niema, wprowadzi bydło na organistowy groch.
Dzieci, ująwszy się za ręce, biegły pod górę, za niemi stara, jak mogła, zbierała nogi.
Przeczucia Jasia sprawdziły się. Wortucha, z początku wolno, później coraz prędzej, posuwała się w stronę organistowego grochu, prowadząc za sobą Czarnulę i dwie jałowice.
– A co? – zawołał Jaś i pogalopował, co mu sił starczyło. – Zośka, zabiegaj od drogi!
Dwie białe plamy mknęły po zielonawem błoniu, usiłując przeciąć drogę nieprzyjacielowi.
Zosia pierwsza dopadła do grochu, stając wpoprzek Wtorusze. Zmierzyły się wzrokiem. Wtorucha rzuciła się na lewo, Czarnula za nią, lecz na lewem skrzydle spotrzegły pędzącego chłopca. Wzięte w dwa ognie, cofały się wolno, spoglądając żałośnie na łaskotliwie szeleszczącą ławę zieleni.
Dzieci, zmęczone, złączyły się, pędząc przed sobą nieprzyjaciela.
– Widzisz Jaś, i mojej starej zachciało się grochu, przyderbała za drugiemi – zaśmiała się Zosia.
– A tobie się chce? – spytał Jaś. Stanęli. Chłopiec patrzał na dziewczynę –
dziewczyna pokazała szereg białych zębów.
– Cóż? – pytał Jaś.
Zosia wciąż się uśmiechała. Chuda jej twarzyczka rozweseliła się, oczy, również niebieskie, jak u Jasia, figlarnie patrzały.
– Kiej ci się zachciewa, to leć! Ja stanę na kretowisku i będę się rozglądał.
– Leć sam, tyś starszy – szepnęła.
– A lećże – nalegał chłopiec. – Przyczaj się w bruździe i rwij, ino się wyciągnij i lez, póki nie zawołam.
Zaczęli szukać starego, twardego kretowiska i gdy je znaleźli, Jaś stanął na niem, a dziewczynka, czając się, dotarła do grochu i zniknęła w jego zieleni.Żywej duszy na Bożym świecie, wiatr tylko jęczał w górze, wył w rozpadlinach, wąwozów i gnał ciemne płachty chmur, szarpiąc je na strzępy. Mgła uciekała, doganiał ją, zwijał w kłęby i rzucał na szczyty czarnych gór. Jaś usta rozwarł, oczy wytrzeszczył, chłonąc w siebie obrazy przyrody. Zapatrzony, zapomniał o leżącej w grochu dziewczynie.
Zosi serce biło ze strachu, że ledwo oddychać mogła. Szarpała strączki, chowając je w zanadrze i co chwila podnosiła głowę, spoglądając na wartującego Jasia.
Gwałtowne jęki wiatru trwożyły ją, nie mogła dłużej wytrzymać – wyczołgała się i, uszczęśliwiona z dokonanego czynu, podleciała do chłopca.
Tupot bosych nóg dziewczęcia po murawie zbudził Jasia, obejrzał się.
– Mam – szepnęła. – Nikt nie widział?
– Nikt – odpowiedział, zeskakując z kretowiska.
Pokazała mu z tryumfem schowane za koszuliną strączki.
– Wiesz co, Jaś – mówiła – tu, na wielkiem błoniu wiatr hula i smaga, że trudno ustać. Pognajmy bydło w dół, pod samą świerczynę, przytulimy się do niej, będzie ciszej…
Radę Zosi zadumany chłopiec przyjął w milczeniu, zwrócił się do bydła, dziewczynka pobiegła do swej starej.Świerczyna smutna i ciemna zawładnęła jarem, schowanym na spadzistej pochyłości błonia. Czarne, zamyślone, ponure drzewa stały podobne Prusakom na linii bojowej, marzącym o podbiciu świata pod swe panowanie. Wiatr zrywał się gwałtownie i padał na ziemię – dwoje dzieci przykucało chwytając się rękoma murawy ze strachu, aby ich nie porwał. Bydło szło wolno, odwracając się co chwila, wiatr tamował im oddech i utrudniał pochód… Przez szczeliny poszarpanych chmur wypadło parę snopów jaskrawego światła, rozweselając twarze dzieci radością.
– Słonko! – zawołał Jaś.
– Słonko! – powtórzyła za nim Zosia.
Raptem ucichło i rozkoszne ciepło rozciągnęło się po ziemi. Bydło je przywitało rykiem, dzieci okrzykami, pędząc z całych sił na dół, do przystani świerków.
Zanim dobiegli, słonko zasłoniła lecąca po niebie czarna płachta, zatrzymany wiatr huknął z większym jeszcze impetem. Dzieci padły na ziemię, bydło spuściło łby… Chmura przeleciała – dzieci znowu, korzystając z chwilowej ciszy, pomknęły za pędzącem bydłem.
Nad brzegiem jaru, zmęczeni, kucnęli, Zosia wysypała na murawę groch, łuskali go i jedli…
– Dygotałam, leżąc w bruździe – opowiadała. – Organista, skąpiec, do piekłaby poszedł za tą odrobiną grochu.
– Abo mój tatuś lepszy – przyświadczył Jaś.Łakoma Stara zbliżyła się do nich. Zośka dawała jej łupiny z grochu, aby śladu nie zostawić.
– Mam patyczki – odezwał się tajemniczo chłopiec.
– Masz!? Zrobimy ogieniaszek i zagrzejemy się.
– Zrobimy! Na Matusowem polu rosną hameryki, a jakie ci wielkie! – widziałem.
– Nie pójdę za nic – zawołała Zosia, – boję się! My z matsią chudobne, toby nas okrutnie sponiewierali. Tyś bogacz, leć sani.
– Ja ogień rozpalę – tłómaczył się chłopiec.
– Ja rozpalę,. a ty leć…
Chłopiec milczał, łamał suche gałązki z drzew, znosił je na murawę i układał na stos. Zosia mu pomagała. Na podpałkę ugrabili rękami suchego igliwia, Jaś kozikiem uskrobał ze starego świerka żywicy. Wszystko gotowe, tylko stos podpalić.
Położyli się oboje na ziemi, chłopiec wyjął patyczki, dziewczyna wyprężyła róg płacht}-, podsuwając go chłopcu do potarcia. Zapałka strzeliła, błysnął niebieskawy ogień, dzieci zatrzymały oddech. Jaś podsuwał igły do ognia zapałki, Zosia trzymała żywicę. Igliwie buchnęło płomieniem i przygasło. Zaczęli dmuchać, przyciągając suche gałązki. W górę wznosił się dym, a z dołu pokazywał się czerwony, wesoły płomień, pryskając iskrami.
Uzbierane gałęzie kładli na ogień i dmuchali, dopóki płomień nie buchnął.
Usiedli przed ogniskiem i Jaś znowu posmutniał. Milczenie chłopca i jego smutek zaciężyły na sercu Zosi. Spoglądała na niego ukradkiem nieśmiało, lecz długo nie mogła wytrzymać milczenia.
– Jaś – rzekła z odcieniem wymówki – markocisz się na mnie, że nie chcę lecieć po hameryki. Ja się boję, jestem przecie mała. Ludzie-by nam nie darowali. Kazałeś iść po groch – poszłam, ale po hameryki – bój się Boga?…
Urwała, wpatrując się smutna w ogień. Żalem swym rozbroiła chłopca.
– Lubisz pieczone? – spytał.
– Lubię Jasiu – odpowiedziała słodko.
Chłopiec pochwycił bat, zerwał się i świsnął nim.
– Pilnuj bydła i ognia – dał rozkaz i z miną hardą kopnął się w górę.
Dziewczyna spojrzała na bydło, położyła parę gałązek na ogień i ciekawie wpatrywała się w biegnącego chłopca. Na górze wiatr nim szarpał, wydymając białą płachtę, lecz chociaż chłopiec słaniał się ku ziemi, szedł śmiało. Za chwilę zmienił się w białą, plamę na ciemnej murawie… Plama zaczęła się rozpływać w szarawo – niebieskawem przeźroczu i rozpłynęła. Wiatr zawył żałośnie, dziewczyna została sarna. Strach ją ogarnął, bała się o chłopca.
– Gotowi go zbić, a to ci takie nikłe – powtarzała.
Ciarki ją przechodziły po skórze i żal dżgał w samo serce. Dla skrócenia czasu przywołała Starą, głaskała ją po szyi i tuliła się do niej. Zmrużyła oczy i widziała, jak się Jaś skrada, czai, chwyta za krzak, pociąga go w górę i wybiera z pod niego ziemniaki duże i białe. Drżała o niego…
Niedługo w górze na szerokim płacie murawy zamajaczyła biała plama, staczając się z błyskawiczną szybkością na dół. Dziewczynka się zerwała, patrząc wystraszona, czy kto nie goni. Chłopiec biegł sam, dopadł do ogniska, ukląkł przy niemi ciężko oddychał.
– Nie udało ci się – szepnęła Zosia.
– Ludzie się kręcą – odpowiedział.
– Ludzie się teraz okrutnie kręcą – przyświadczyła i rada, że nie przyniósł ziemniaków, poprawiła ogień.
– Zośka – odezwał się po chwili – u was przecie są hameryki.
– Malutko!…
– Leć, przynieś, choćby ze sześć, powiedz matusi, że na odwieczerz odniosę…
– Okrutny kawał, wietrzysko gotowe mnie znieść do paryi – prosiła go.
– Głupiaś, dałabyś się wiatrowi, a weź i ociupinkę soli.
Zośka widocznie wahała się.
– Lecisz? – nalegał chłopiec.
– Czegoś się stracham.
– Chodź, podprowadzę cię do połowy drogi.
– Starej będzie się cnąć bezemnie.
– Chodź – prosił chłopak idąc naprzód. Zośka otuliła się płachtą i powoli poszła za nim. Na wyżynach ujął ją za rękę. Szli razem, opierając się napadom wiatru. Kładli się, gdy ich chciał porwać, a gdy przycichł, zrywali się i biegli dalej. Walka dodawała im energii.
Dziewczyna zniknęła w brzozowych krzakach, chłopiec przykucnął. Myśl zdobycia ziemniaków i upieczenia ich pochłaniała go.
– Są – zawołała zmęczona Zosia.
W jednym rogu płachty miała związane ziemniaki, w drugim ociupinkę soli.
– Wracajmy – zakomenderował chłopiec, zrywając się, – ogień zgasł, ale węgli i popiołu dużo…
– Mam ich ośm, wielkie jak kocie łby. Matki w izbie nie było, wzięłam sama i lecę.
– Dobrze.
Na znak swej łaski, Jaś ujął ją w pół, ona wyciągnęła chudą rękę z poza płachty, obejmując go za szyję.
Wiatr głucho dął, lecz już nie napadł, jak zbój znienacka. Dzieciom było śmielej na wielkim stoku pastwiska.
Zbiegli na dół, bydło przyjęło ich radosnym rykiem. Stara wyszła naprzeciw Zosi.
Ognisko przygasło, okrywając się białym puszkiem popiołu, pod którym żarzyły się węgle. Dziewczynka rozwiązała róg płachty, podając ziemniaki chłopcu. Jaś biczyskiem robił dołki w ognisku, rozsuwając węgle, kładł jeden po drugim i zasypywał popiołem.
Ostatni ziemniak znikł im z oczu, praca skończona, westchnęli głęboko. Zosia radośnie patrzała na chłopca, Jaś dumnie się uśmiechał.
Pierwszy raz w tym roku piekli w polu ziemniaki.
W skupieniu ducha, siedząc przed spaleniskiem, czekali.
– Jaś, może już – pierwsza odezwała się dziewczyna.
W odpowiedzi chłopak odgarnął popiół z ziemniaka – spróbował.
– Już! – zawołał – śpieszmy się, bo się spalą. – Odkrywał ziemniaki biczyskiem, Zośka chwytała je palcami i odrzucała.
Otarte z popiołu rozdzielali na pół, solili i dmuchając jedli, Łakoma Stara przysunęła się. Zośka musiała się z nią dzielić.
– Smakują ci? – rzuciła pytanie chłopcu z odcieniem dumy.
– A tobie?
– Jeszczeby nie? Na takie zimno, gorące, młode, soli huk.
– Zróbmy teraz taki ogień – zawołał Jaś – żeby aż pod niebo szedł!…
– Żeby się i Stara przy nim zagrzała – dodała Zosia.
Zsinieli się na samo dno głębokiej paryi szukać gałęzi. Wydobyte z igła i mchu wyciągnęli na brzeg, układając stos.
Ogień nie mógł ich objąć, dym czołgał się po ziemi, kręcił, gałęzie syczały, woda z nich kroplami ściekała.
Wiatr uciekł do lasu i legł w rozpadlinach, latające po niebie czarne płachty rzedniały, rozciągając się wolno w przestrzeni… Ocieplało i zrobiło się szaro, nudno, posępnie. Bydło niechętnie skubało trawę, dzieci posmutniały, świerki ściemniały, cały świat zamroczył się, osowiał. Chmury, dotykając prawie ziemi, powoli dźwigały się w górę, z nieba zaczął padać drobniutki deszcz, jakby sitem siał. Parno się robiło, deszcz gęstniał, grubiał, padając na ziemię równo, cicho i szybko.
– Zośka, bierz chochoł – dał rozkaz Jaś – i wpakuj mi go na łeb, potem ja tobie, zmokniemy do cna…
Chłopiec ukląkł obok ogniska zalewanego przez deszcz, dziewczyna rozpostarła chochoł i nasadziła mu na głowę. Chłopiec zrobił jej to samo.
Dzieciaki przytulone do siebie przez szczeliny zrobione w słomie okrywającej im głowy i strumienie lecącej z nieba wody, patrzały na bydło. Cisza i ołowiana senność zamykała im powieki.
– Zosiu – szepnął chłopiec, – patrzże na bydło, ja nie mogę se rady dać i na Zdrowaś Marya zamknę ślepia.
– A ja mogę, – odpowiedziała z odcieniem wymówki.
– Tobie łatwiej, ty się kiej bądź zdrzemiesz, mnie nie dadzą.
Oparł głowę okrytą chochołem o ramię dziewczyniny, zmrużył oczy i w tej chwili usnął. Dziopa wytrzeszczała swoje, patrząc na bydło, póki mogła, póki jej starczyło sił. Lecz i do niej przyszła zmora ulepiona z mgły: cicha jak śmierć i zamknęła jej oczy, a głowinę przechyliła na chochoł Jasia.
Deszcz równo i spokojnie padał, mgła wielkiemi kłębami wydobywała się z paryi, ciepło ją gnało w górę, cisza okryła ziemię, świat odrętwiał.
Dzieci spały, bydło mokło, mokra, chuda trawa nie smakowała mu. Wtorucha mądra poszła skryć się pod drzewa, za nią inne. Stara ostrożnie stała na boku.
Smukłe, jakby zaklęte świerki okrywały wielką paryę, stojąc na jej straży. Po stromych spadkach ciekła woda, trawa oślizgła, glina rozmokła. Wtorucha nie wiedziała o tych zmianach, poszła śmiało, poślizgnęła się, porwana własnym ciężarem poleciała na dół – odbita od drzewa stoczyła się na samo dno. Przewróciła się, zimny strumień wzbierając obmywał ją; z bólu i ze strachu cicho jęczała. Czarnula i dwie jałowice cofnęły się od paryi i świerków, rycząc żałośnie. Stara podeszła do Zośki, ochuchiwała ją, a potem ściągnęła jej chochoł z głowy. Dziewczyna rozwarła oczy, obejmując wzrokiem bydło.
– Niema Wtoruchy? – przetarła oczy.
– Niema Wtoruchy! – krzyknęła. Jaś się zerwał nerwowo.
– Była ci przed chwileczką – tłomaczyła się.
– Na groch – zawołał chłopiec.
– Ej, nie, boby i drugie za nią poszły. Nasłuchiwali.
Głuchy, niewyraźny jęk wydobył się z pod ziemi.
Wytężyli słuch. Jęk się powtarzał.
– Wtorucha w pani!
Chłopiec uchwycił się Zosi, żeby nie upaść z przerażenia. Trząsł się na całem ciele.
– Jasiu, nie zagubiaj się, – prosiła go Zosia, dzwoniąc szczękami.
Chłopak zrzucił z głowy chochoł, załamał ręce, lecz w tej chwili pochwycił bat.
– Lećmy – zawołał. – Zośka, jeżeli Wtorucha zginie, ja pójdę za nią!
Dziewczynka ryknęła głośnym płaczem. Wtorucha i odgrażający się Jaś padły jej na sumienie takim ciężarem, że go nawet płaczem ulżyć sobie nie mogła.
Chłopak po rozmokłej glinie i ślizkiej murawie zsunął się na dół gorączkowo od drzewa do drzewa, dziewczynina za nim, płacząc rzewnie.
Na dnie strumyka leżała Wtorucha. Woda się nad nią piętrzyła i przelewała. Jaś wpadł po pas do wody, Zosia za nim, krowa podniosła łeb w górę, patrząc miłosiernie na dzieci. Chłopiec gorączkowo przywiązał do rogów krowich bat, biczysko podał Zośce, sam pochwycił krowę za ogon…
Krzycząc i strasząc, zaczęli ją oboje ciągnąć z całych sił.
Wtorucha zrozumiała, że o nią idzie, ściągnęła pod siebie nogi, zebrała siły i zerwała się. Strętwiała, ruszyć się zrazu nie mogła, dzieci nie nalegały. Unurzaną w błocie zmywali, czerpiąc w dłonie wodę.
– Stoi, to jej nic nie będzie – odezwała się Zosia.
– Ale jak ją wyciągnąć z paryi? prosto w górę nie wylezie – mówił zrozpaczony Jaś.
– Gnać ją strumieniem aż na Przylasek i do domu.
– Daleko! kiej wrócimy?…
– Jaś i cóż innego poradzisz? Chłopak się zamyślił.
– Juści, nie można!… Ha, to gnać!
Zosia ułamała gałąź, Jaś ujął biczysko przywiązane do rogu krowy i poszedł, za nim Wtorucha, za Wtoruchą dziopa. We troje brnąc w strumieniu zimnej wody po kolana, posuwali się wolno. Wtoruchą kulejąc mruczała z bólu, lecz szła. Odpoczywała co chwila, lecz szła…
Zgorączkowane strachem dzieci chłodziła zimna woda. Na Przylasek daleko, kamienie na dnie strumienia ślizkie i ostre, pochód ciężki – mimo to z oczu dzieci biła radość, zroszone czoła obcierali płachtą. Czuli się uratowanymi cudem od śmierci.
– Bo przecież, gdyby Jaś poszedł za Wtoruchą, Zosia poszłaby za Jasiem. – Tak se myślała.
W górze strumień się zwężał, wody coraz mniej, lecz za to błota więcej. – Wtoruchą ledwie wyciągała nogi.
– Jaś, spojrzyjno od siebie, może tym wąwozikiem wydostaniemy się – zawołała dziewczynina.
Stanęli odpocząć i naradzić się.
– Czy ino Wtorucha się wygramoli?…
– Spróbujmy, Jasiu, spróbujmy!…
Jaś wygramolił się na brzeg, dziewczyna podniosła gałąź.
– Hej, Wtorucha, dalej – pchaj się w górę. Wtorucha niewiele sobie co robiła z krzyku dzieci i gałęzi Zośki. Jednym rzutem mądrych oczu objęła sytuacyę i wytężywszy siły, dwoma potężnemi susami wydobyła się ze strumienia. Jaś uciekając przed jej rozpędem, padł. Zośka a podniesioną gałęzią została w wodzie.
Nagle śmiech nerwowy, zwiastujący wielką radość, zagrał w powietrzu; Wtorucha rada z siebie, patrzała łagodnie. Zosia wyciągnęła ku chłopcu gałąź.
– A to ci bydlątko – wołał Jaś, ciągnąc gałąź i uczepioną przy niej dziewczynkę.
– Zakpiła se z nas – śmiała się Zosia.
– Moja poczciwa krówko! – Chłopiec zaczął Wtoruchę głaskać i całować.
– A teraz przez Gawlikową miedzę i brzezinkę lećmy do bydła – nalegała dziewczyna.
Lecieć nie mogli, Wtorucha zachromiała mocno na nogę. Jaś pchnął dziewczynę naprzód, sam został z krową. Szli wolno, Wtorucha zatrzymywała się, poskubując trawę. Zosia zdyszana wróciła.
– Niema bydła! – załamała ręce.
– Uciekło do domu – szepnął Jaś zrospaczony.
Gorąco mu się zrobiło; gwałtownie wydobył się z płachty, czapkę rzucił na ziemię, ręce zanurzył we włosy i targał je.
– Gdzie się teraz podzieje?… Jezu Chryste, ratuj mnie!
– Cicho, cicho – utulała go Zosia. Ból ją przejmował, a serce szarpały wyrzuty sumienia.
– Matsia, gospodarz, parobek, Runda, wylecą szukać Wtoruchy. Gospodarz mnie spiorą na śmierć…
– A bo to nie twój tatuś!?…
– Właśnie że tatuś, to będzie prał bez upamiętania…
Chłopiec zalewał się łzami. Zosia zbliżyła się do niego, jedną ręką objęła go za szyję, drugą obcierała mu oczy płachtą.
– Cicho, cicho, moje dziecko – pocieszała go. – Wiesz co, ja odpędzę do waszych wrót Wtoruchę – ty leć do nas. Zjesz gorącego żuru z ziemniakami i na górę w siano się zakopiesz.
Chłopak przestał płakać, rozważał.
– Ojciec się wyzłoszczą, matsia wylamentnje i zapomną – pocieszała go Zosia.
– A kto od południa wygna bydło?
– Deszcz leje, Wtorucha kulawa. Mało ci to mają w stodole koniczyny.
Podniosła czapkę, nasadziła na głowę chłopca, okryła go napowrót płachtą, do ręki podała bat, gałęzią postraszyła Wtoruchę – poszli.
– Co się dzieje z twoją Starą? – spytał, siląc się na spokój chłopiec.
– Stara – zawołała Zosia – zna ci ona drogę do chaty, wie, że ją tam czeka woda ziemniaczana i łupiny z hameryków. Ho, ho, moja Stara mądra. To ci ona mnie zbudziła, gdy Wtorucha wpadła do paryi!
Zosia zwróciła się do Wtoruchy.
– Oj, ty zbytnico, cóżeś nam narobiła. A tak się dobrze zaczynał dzień.
– Dobrze się zaczynał – poświadczył chłopiec – i westchnął.
– Jaś, prawda, że nikt nie wie, skąd nieszczęście przyjdzie?…
– Nikt! – szepnął.
Chłopiec poddawał się wpływowi dziewczynki, a ona bezwiednie uczuwała przewagę nad nim.
Deszcz równo, cicho i spokojnie padał. Na wielkich błoniach mgła wyglądała z trawy, czołgając się nizko. Deszcz ją bił, a zimno dusiło. Szare chmury nizko zwieszone nad ziemią, cienkie strugi deszczu, żółta woda rozlewająca się szeroko po błoniu i na wielkiej płaszczyźnie dwoje dzieci, uginających się pod ciężarem zmoczonych chust, posuwało się wolno pod górę. Zmęczona Wtorucha stanęła.
– Lecże do naszej chaty – odezwała się Zosia do chłopca – i czekaj na mnie.
– A nie gnajże Wtoruchy przez wąwóz, bo gotowa ugrząść.
– Obejdę dokoła pastewnik.
– Z żurem zaczekamy, póki nie wrócisz – dodał Jaś i popędził na dół.
– Ino mnie zostawcie! – wołała. Zwróciła się do Wtoruchy.
– Narobiłaś głupia wielgiego kłopotu. Potrzebnie ci było zaglądać do paryi. No, chodź – jak zobaczę zdala Biedronia, ucieknę. Mógłby mnie sprać… Pewno ci se włosy wydziera ze łba. A coby nie, kiej za grajcarem gotów do studni skoczyć… Dalej, zbytnico, ruszajże się raźniej.
Wtorucha nie usłuchała. Musiało ją mocno boleć, co uszła parę kroków ustawała i, spoglądając miłosiernie na Zosię, jęczała.
– I cóż ci poradzę? Będziesz wiedziała na drugi raz.
– Jasiu! Jasiu! – piskliwy głos przedzierał się przez strugi deszczu.
– Kunda nawołuje – chwała Bogu!
– Tutaj, tutaj, hop, hop – odpowiedziała dziewczyna.
Z poza ściany szarej mgły, od strony wąwozu, w spódnicy zarzuconej na główę, koszuli po kolana biegła Kunda. Wtorucha, gdy ją ujrzała, zwyciężając ból, pobiegła truchtem.
– Jesteście, Wtorucha żyje, Bogu dzięki. Gdzie Jaś? – mówiła Kunda, ocierając spódnicą spoconą twarz.
– Jaś skrył się w naszej chacie, gadajcie, że u organisty.
– Dobrze zrobił, u nas sądny dzień, stary się wściekł, stara ręce łamie, jak gdyby wszystkiego mieli jedną krowę… Czy to sumienie na taki czas wyganiać chłopaka z izby. Ja ci mówię, Zośka, że oni bez tę chciwość kiej niebądź zabiją go. Bo to chłopaczysko mizerak, zalękliwy, zapatrzony, chudziak, a ci go gnają bez odpoczynku i miłosierdzia. Pies u nich siedzi w izbie, a jedynak na słocie.
– Gnają go bez miłosierdzia – poświadczyła Zosia.
– TJ was mleka mało – rzekła Kunda.
– Stara ci więcej nie da, jak pół kwarty.
– Przyleć po zachodzie słońca za stodołę pod trzy olsze, znajdziesz garnuszek mleka i kromkę chleba. Będzie dla Jasia i sama się pożywisz.
– Bóg zapłać, Kunda. Ty go lubisz? – spytało dziecko.
– Rósł na moich rękach. Powiedz mu, niech u was siedzi choćby tydzień. Jak te chciwce poczują sieroctwo, zmiękną!…
– Dobrze!
– Bądź zdrowa, deszcz pierze aż miło. Nie miałam czasu płachtą się okryć, tak się stara na mnie darła.
Kunda zwróciła się do Wtoruchy.
– Ruszaj, ty łajdaczko! – krzyknęła – z tobą ino wciąż utrapienie. Bodajeś się zapadła…
Zosia nie słyszała potoku słów płynących z ust Kundy, uradowana leciała do domu. Dzwoniło jej ciągle w uszach: "wieczorem za stodołą pod trzema olszami"… A potem: "Jaś cały tydzień w sianie, aż stary poczuje sieroctwo i zmięknie".
Wpadła do izby. Na kominie obrócony plecami do ognia siedział Jaś, trzymając w rękach garnek gorącego żuru. Trząsł się z zimna. Cło – spodyni tłukła warząchwią w misce ugotowane ziemniaki.
– Kunda odebrała Wtoruchę – zawołała zdyszana, – pochwaliła, żeś uciekł, kazała przyjść wieczór pod trzy olsze po mleko i chleb dla ciebie i powiedziała, żebyś tydzień u nas siedział, póki starzy dobrze nie zmiękną.
Jasiowi oczy świeciły, odetchnął, spojrzał weselej.
– Walna Kunda – dodała Zosia, – ona się i samego dyabła nie zlęknie.
– Ona i tatusiowi nie przepuści – dodał Jaś.
Dziewczynka zrzuciła z siebie płachtę, przygładziła rękami włosy i siadła obok Jasia na kominie.
– A teraz, matsiu, dawajcie jeść, bo padnę. – Zaraz, moje dzieci, migiem, ino ziemniaki posolę. Kunda walna – poświadczyła.
– A pijże, gapiu, żur, bo się roztrzęsiesz – nalegała Zosia, przysuwając garnek do ust chłopca.
Jaś, minio że mu szczęki latały, pił. Tymczasem matka postawiła między nich miskę z ziemniakami i łyżki, córce wsunęła do rąk drugi garnuszek żuru, sama siadła na ławie obok nich.
Zaczęła się uczta, dzieci opowiadały szczegółowo przygody Wtoruchy, nie bez odrobiny dla efektu tragiczności.
Coś plusnęło przed chatą, Jaś drgnął, Zosia zeskoczyła z komina, matka wyjrzała przez zakopcone szybki.
– Nic, nic, moje dzieci, nikogo – żywej duszy, ale stary może nadlecieć. Idźcie już na siano, Zośka niechaj drabinkę wciągnie za sobą!… Jaś, zakop się głęboko, bo cię zimno trzęsie. Zośka, otul go i daj poziór na chłopca. Bogacz, a takie nikłe i zbiedzone.
– Matsiu – odparła Zosia, – ja przecież dbam o niego, jak o oko w głowie. Wydaje mi się cięgiem, że Jaś sierota, a my go przytulamy – szczebiotała dziewczynina, gdy chłopiec miłosiernie spoglądał na sień i drabinkę, przystawioną do otworu w górze.
– Ja pierwsza, ty za mną – dała rozkaz, rada i szczęśliwa.
W otworze znikły dzieci, za niemi drabina. Tuż przy kominie wygrzebała w sianie dół. Pierwszy wsunął się Jaś, za nim Zośka. Naciągnęli na siebie siano, objęli się w pół i przytulili.
– Zośka – szeptał chłopiec, – ty jesteś dobra, gdyby nie ty, coby ze mną było, gdziebym się podział?…
– Mówię ci, Jaś, że ja jestem okrutnie dobra, a Ia ciebie najlepsza. Śpijże se teraz przytulony do mnie, nastrachałeś się dosyć – i z tego strachu zimno cię trzęsie.
Dzieci, tulące się do siebie, zasnęły.II.
Wtorucha z Kundą ukazały się we wrotach obejścia. Biedroniów. Stary wypadł ze stajni, na chudą, pomarszczoną jego twarz buchnęły ognie, oczy mu zaświeciły radością – przypadł do Kundy.
– Kuleje – zawołał, łamiąc ręce.
– Więc cóż? a gdyby zdechła lub nogę złamała – odparła Kunda. – Dziękujcie Bogu że ino kuleje…
– Gdzież jest ten hycel?! – wrzasnął.
– Wiem ci – może się ze strachu utopił, albo powiesił. Spotkałam Wtóruchę na Bartkowym wygonie…
– Samą?…
– Z wójtem, organistą i gospodynią księżą.
– Milcz! – krzyknął Biedroń. Wtorucha kulejąc poszła do stajni, za nią
Kunda i stary. Wytarł ją wiechciem, okrył płachtą, na płachtę rzucił kożuch. Rozpieszczona krowa pomrukiwała żałośnie.
– Jeszczei ty, klempo, skarż się na biedaka, co cię może wyratował od śmierci!… podwódź, buntuj – dogadywała Kunda, rzucając krowie wiązkę koniczyny. – Wszyscy na sierotę, cały świat, a biedakowi może już ciałko ostygło na sznurze, abo je rybki skubią w stawie – zaszlochała głośno.
Stary Biedroń chciał zakląć, lecz serdeczny płacz Kundy stanął mu w gardle i zadławił. Nie mógł słowa wymówić.
– Leć, szukaj parobka, Hankę i gospodynię – odezwał się, udając spokój.
– A kto krowę wydoi? Chcecie doić sami? Stary nic nie odpowiedział, zdjął z Wtoruchy kożuch, odwrócił go do góry włosem, baranią czapkę nasadził na uszy i mrucząc wyszedł…
Kunda popadła do żłobu, wygrzebała ukryty w słomie garnuszek, wydoiła w niego Wtóruchę, garnuszek schowała.
– To dla chłopaka, a reszta chciwcy la was.
Wzięła skopiec, usiadła na stołeczku i zawodząc żałośnie doiła.
Za chwilę wpadła do stajni gospodyni, za nią Hanka i Kuba, parobek.
– Gdzie chłopak? – wrzasnęła.
– Mięknie na deszczu – był-ci twardy jak żelazo, abo mosiądz.
– Gdzie Jaś?!…
– Cóż się tak drzecie? – Czy to ja wyganiałam?
– Gdzie mój syn?
Kunda czerwona z wściekłości zerwała się, umyślnie wylewając mleko ze skopca.
– A mnie co do waszego chłopaka? Nie godziliście mnie do niego na gubernantkę!… A to skaranie, sami go zgubili, a teraz huzia na mnie.
Siadła na stołku i dalej mrucząc doiła.
Gospodyni zacisnęła ręce ze złości, a z żalu zaczęła płakać. Zrzuciła chustkę z głowy i krzycząc z całych sił włosy targała. Parobek ją uspokajał, a Hanka, podniósłszy rzuconą chustkę, wdziała jej na głowę
– Ludzie, szukajcie mi dziecka! – krzyczała. Wszedł Biedroń.
– Cicho stara, ty włosy drzesz, a on siedzi u tej dziadówki i żur chlapie – uspakajał żonę.
– Nie taki on głupi, żeby odlatywał od takiego bogactwa – przyświadczał parobek.
– Dużo ci ma z tego bogactwa – mruknęła Kunda.
– Słuchajno ty, suko – odwrócił się ku niej rozżarty Biedroń, – jeśli mi raz jeszcze szczekniesz, to ci wszystkie zęby wybiję. Ty mi chłopaka buntujesz i nas podwodzisz, ty go garniesz do siebie, aby po naszej śmierci panować na moich śmieciach. Ty mu schlebiasz i dla niego okradasz nas. Ale dosyć już tego, rozumiesz?…
Przyskoczył z pięściami.
Kunda, zerwawszy się, rzuciła mu stołek pod nogi i cofała się do żłobu, zasłaniając się skopcem mleka. Buchnęły na nią ognie, ręka trzymająca skopiec drżała, chwiała się, a wszystko z niego mleko chlusnęłaby w twarz staremu.
– Kradnę – wrzasnęła, – kradnę dla niego, bo gdybym nie kradła, zagłodzilibyście go! Ja pójdę i służbę znajdę, choćby we dworze, ale wy go nie uchowacie i całe wasze gospodarstwo pójdzie na marne, na psy, na pijatykę i zbytki ludzkie… Ja was przeżyję i wtedy dopiero będę się śmiała!… ha, ha, ha!…
Kunda śmiała się nerwowo. Biedroń bał się proroctw. Stał przerażony, nie śmiejąc kroku zrobić.
– Szukajcie mi dziecka – zajęczała, zawodząc Biedronka.
Jęk zbudził starego, otrząsł się, zebrał myśli, skinął na parobka – wyszli.