- W empik go
Bieg anioła - ebook
Bieg anioła - ebook
Gertruda od wielu lat wiedzie życie naznaczone piętnem tragicznych wydarzeń z przeszłości. Ale z chwilą, gdy znajduje w lesie przywiązanego do drzewa psa, w jej codzienność wkraczają nowi ludzie, a ona musi zmierzyć się z nowymi wyzwaniami. A łatwo nie będzie! Bo nie wszyscy mają czyste intencje. Na szczęście Gertruda nie jest już sama - drużyna Anioła da jej wsparcie i razem zawalczą o słuszną sprawę. Nie przeszkodzi im ani sołtys, który szuka zemsty, ani Igor, który szuka swojego psa, ani meksykański kartel narkotykowy, który szuka Igora... Bieg Anioła się odbędzie!
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65351-81-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gertruda straciła cierpliwość i nie wiedziała, co z tym fantem zrobić. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio coś takiego jej się przydarzyło, ale nie była w stanie. Przez moment poczuła się tak, jakby jakaś niewidzialna siła dokonała w jej myślach podziału na „wczoraj” i „dziś”, a wszystko, co dotyczyło czasu przeszłego, było niezapisaną kartą.
Siedziała w gabinecie lekarskim. Na ścianie, po lewej stronie, głośno tykał stary zegar. Reklamował dawno wycofane z aptek lekarstwo na ból głowy. Pigułki, zamiast pomagać, powodowały zaburzenia wzroku i jeszcze większe migreny niż te, które podobno miały leczyć. Przed kobietą stało nadszarpnięte zębem czasu biurko, którego blat w wielu miejscach był poprzecierany – trudno zliczyć, ile kart pacjentów widział przez lata – a za nim, na niewygodnym, skórzanym fotelu, kiedyś pewnie białym, teraz pożółkłym ze starości, pochrapywał lekarz, Kazimierz Sądecki.
Każdy pacjent przekraczający próg przychodni wiedział, że doktor Sądecki jest dobrym specjalistą, ale jeżeli zaśnie podczas wizyty, wtedy najlepiej mu nie przeszkadzać. Wyrwany z drzemki działa chaotycznie, wszystko mu się myli, rwie recepty wypisane jednym palcem na klawiaturze i od nowa zadaje pytania. A tak: wyśpi się, przepisze, co trzeba i po kłopocie.
Kobieta popatrzyła na drzemiącego. „O mój Aniele!” – wykrzyczała w myślach. „Ile lat on już prowadzi tę lecznicę? Będzie ze czterdzieści pięć. Tylko cztery lata mniej, niż ja sobie liczę. Ludzie w wiosce od dawna mówią, że powinien ustąpić. Tylko kto chciałby leczyć w tej małej mieścinie”.
Mężczyzna śmiesznie pyrkał pod nosem. Nagle odchylił głowę, otworzył szeroko usta i głośno zacharczał. Gertruda zdusiła chichot i rozejrzała się po gabinecie. Znała to miejsce na pamięć. Od czasu, kiedy była dzieckiem, w tym pomieszczeniu pojawiało się niewiele nowości. Mogła je policzyć na palcach jednej ręki: ścienny kalendarz, żarówki w lampce na biurku, i oczywiście najnowszy nabytek – komputer z drukarką, z przerażeniem na twarzy obsługiwany przez ucznia Eskulapa.
Gertruda z zamkniętymi oczami mogła wymienić pozostałe przedmioty i sprzęty. Po prawej stronie, zaraz koło wejścia, stoi czarny, poobijany, drewniany wieszak. Często się przewraca, gdy jakiś pacjent zbyt szeroko otworzy drzwi. Obok niego do ściany przytula się leżanka z brązowego skaju. Nad nią wisi wyblakły plakat z sześciolatkiem uśmiechniętym od ucha do ucha i wielkim napisem: MYJ ZĘBY, DŁUŻEJ CI POSŁUŻĄ. Dziecko z reklamy, dzisiaj już pewnie mężczyzna w kwiecie wieku, jeżeli dbało o zęby za pomocą pasty, którą firmowało swoją twarzą, teraz musi być częstym gościem u stomatologa lub ortodonty. Z plakatem złoconą ramą styka się obraz. Widnieje na nim wielka, czerwona róża bez łodygi, prezent od zadowolonego pacjenta. W starych, podwójnych oknach wiszą białe zasłony prane przez pielęgniarkę, i zarazem żonę specjalisty, dwa razy do roku. W takie dni, jak ten, wdzierający się przez szczeliny w spróchniałej stolarce wiatr odbywa z nimi skomplikowany taniec.
Kobieta ponownie popatrzyła na lekarza. Kropla śliny wyciekła mu z kącika ust i wąską strużką spłynęła po brodzie. Skrzywiła się z obrzydzenia.
– Ekhm! – chrząknęła.
Mężczyzna nie poruszył nawet powiekami. „O mój Aniele! Ile stracę czasu, zanim się obudzi?” – pomyślała. Na ogół nigdy jej to nie przeszkadzało. To prawda, doktor Sądecki miał swoje przywary, ale też jedną, ważną zaletę: nie zadawał zbędnych pytań. Prosisz – dostajesz.
Wyciągnęła nogi i kopnęła w wiklinowy koszyk z gazetami. Wzięła pierwszą z brzegu, otworzyła i przeczytała: Zacznij biegać! Popraw kondycję i czerp radość z życia. Oderwała wzrok od tekstu i zerknęła na lekarza. Sądząc po jego minie, śnił o niebieskich migdałach. „Radość?” – zamyśliła się. „Dawno o niej nie myślałam. Dotąd ten luksus szerokim łukiem omijał moje życie. To dlatego raz w miesiącu siedzę w tym gabinecie i z innymi pacjentami bawię się w rosyjską ruletkę: »Na kogo wypadnie, temu doktor zaśnie«”.
Wróciła do artykułu. Autor tekstu przekonywał, że biegać może każdy, niezależnie od wieku, a przy okazji z nowego hobby czerpać wiele korzyści: trening na świeżym powietrzu nie tylko poprawia kondycję, rzeźbi sylwetkę, ale także wzmacnia serce, układ krwionośny, obniża stres, a nawet, po krótkiej przebieżce, hormony szczęścia w organizmie sportowca mogą poszybować aż do nieba. Nic, tylko biegać!
Podniosła wzrok znad gazety i wyjrzała przez okno. Teren przychodni sąsiadował z przedszkolem. Usłyszała dziecięcy śmiech, a po chwili dostrzegła maluchy, które, głośno rozmawiając ze sobą, szły w parach za niską nauczycielką. Kobieta dźwigała wielką marzannę. Silny wiatr przy każdym podmuchu próbował wyrwać kukłę z objęć opiekunki. Druga nauczycielka zamykała pochód i obserwowała dzieci.
„Boże! Pierwszy dzień wiosny” – pomyślała. „Czas leci za szybko. Przecież jeszcze wczoraj... jeszcze wczoraj...” Próbowała przypomnieć sobie datę, o którą jej chodziło, ale nie potrafiła, bo „jeszcze wczoraj” mogło być równie dobrze... Spojrzała na tekst: Najważniejsze to zacząć. Później już pójdzie z górki. Oczywiście możecie biegać sami, ale najlepiej dzielić pasję z grupą. Zawody biegowe lub zwyczajny trucht z przyjaciółmi – oto kwintesencja tego sportu. Gdy znajomi nie mogą wam towarzyszyć, wtedy na trasę zabierzcie swojego psa.
Grupa? Pies? Już to wydawało się Gertrudzie granicą nie do pokonania, a co dopiero zawody biegowe, które w jej świecie oscylowały gdzieś pomiędzy odległą galaktyką a wyspami Bergamutami. Mimo to podczas czytania żywiej zabiło jej serce. Nie wiedziała dlaczego. Może taki dzień? Pierwszy raz od dawna straciła cierpliwość, pierwszy raz od dawna zajrzała do gazety, a już na pewno pierwszy raz przeczytała artykuł o bieganiu. Czuła się trochę nierealnie. Przecież przyszła tutaj po tabletki, są jej potrzebne, musi je mieć. Spojrzała na lekarza, który właśnie cmokał ustami; przypominał rybę wyłowioną z wody. Zanim pomyślała, co robi, przycisnęła gazetę do piersi, wstała i chwyciła torebkę. Drzwi za nią trzasnęły.
Doktor Sądecki obudził się rześki jak skowronek. Rozejrzał się po swoim królestwie. „Gertruda wyszła?” – pomyślał i wzruszył ramionami. „Kurczę, naprawdę jestem dobry. Im starszy, tym lepszy. Obsługuję pacjentów w takim tempie, że prawie tego nie zauważam”. Palcami przeczesał rzadkie włosy, pochylił się nad biurkiem, wziął do ręki brązową kopertę z nazwiskiem kolejnego pacjenta i krzyknął:
– Następny proszę!2
Gertruda uruchomiła silnik, wrzuciła jedynkę i włączyła się do ruchu, który o tej porze jak zwykle był niewielki. Na ulicach można było spotkać głównie emerytów, ci częściej korzystali z rowerów i nóg niż mechanicznych środków transportu. Godzinę temu rodzice zdążyli odwieźć dzieci do pobliskich szkół i przedszkoli, a sami pojechali do pracy. W wielu przypadkach do sąsiednich miejscowości, bo jedyną firmą w okolicy był zakład stolarski zatrudniający cztery osoby. Kiedyś był jeszcze szewc, ale splajtował. Ludzie wolą wyrzucić stare buty, niż je naprawić. Reszta to sklep, przedszkole, przychodnia i mały ośrodek dla dzieci z niepełnosprawnością intelektualną usytuowany za lasem na wzgórzu, u którego stóp ulica się kończy. Niejeden kierowca, gdy przypadkiem się tam zapędzi, wraca wściekły, że nadłożył tyle drogi.
Pierwszy dzień wiosny nie zachwycał pogodą. Ciemne chmury zakryły niebo i przyniosły obfity deszcz. Stary fiat uno radził sobie w tych warunkach na tyle, na ile pozwalał mu stan techniczny. Wycieraczki z piskiem zbierały wodę. Wentylator pracował na najwyższych obrotach, ale para na szybie nie chciała ustąpić. Gertruda sięgnęła do bocznej kieszeni w drzwiach, wyciągnęła szmatkę i przetarła szklaną taflę. Trochę pomogło, przynajmniej widziała już mały kwadrat drogi. Dojechała do ronda. Przepuściła traktor i ruszyła za nim. Włączyła lewy migacz i wyprzedziła ciągnik. Jego tył przy każdym wyboju zarzucało w stronę pobocza. Zwolniła, gdy wjechała w las, i wtedy uwolniła emocje.
– Coś ty narobiła?! – powiedziała na głos. – Pojechałaś do lekarza po tabletki, a wracasz z kradzioną gazetą?! – Popatrzyła na czasopismo, które leżało na miejscu dla pasażera jak papierowy wyrzut sumienia. – A więc tak działają kleptomani? Bez sensu. Po co mi ten szmatławiec? Będziesz biegać? Będziesz? – powtórzyła. – Wiesz, że nie będziesz. Sama nie zaczniesz, znajomych nie masz. A pies? Masz chociaż psa?! – krzyknęła.
Wycieraczki zebrały warstwę wody. Kobieta spojrzała w prawą stronę. W głębi lasu zobaczyła coś białego. Pokręciła głową. „Czego to ludzie nie wyrzucają” – pomyślała. „Worki, śmieci, farby, i proszę – nawet lodówki. Powinni się wstydzić, mają wszystko gdzieś, przecież ktoś inny za nich posprząta”.
Ujechała kilka metrów i spojrzała w lusterko wsteczne. Mała lodówka nie pasowała do otaczających ją kolorów natury, a na dodatek... Gertruda ostro zahamowała, opony zapiszczały i poślizgnęły się na mokrych liściach. Gdyby ktoś za nią jechał, to na pewno nie zdążyłby się w porę zatrzymać i teraz jego samochód i auto Gertrudy stanowiłyby jedną całość. Westchnęła głośno. Przez chwilę patrzyła przed siebie, po czym powoli wcisnęła sprzęgło, ze zgrzytem wrzuciła wsteczny bieg i cofnęła. Deszcz zwiększył swoją moc. Walił w dach z taką intensywnością, jakby chciał go przebić.
Zjechała na pobocze i włączyła światła awaryjne. Narzuciła kaptur na głowę, wysiadła, biegiem okrążyła pojazd i zeszła z traktu. Jej kalosze ugrzęzły w rowie do połowy wypełnionym wodą spływającą ze zbocza. Szarpnęła jedną nogą. Zyskała tyle, że zobaczyła swoją stopę w skarpecie. Złapała za gumową cholewę i wyrwała ją z mułu. Gdy uporała się z obuwiem, wspięła się na górkę, brodząc w resztkach igliwia i omijając połamane podczas wieczornej wichury konary drzew. Pokonała kolejny odcinek. Stękając, podniosła gałąź grubości trąby słonia, odrzuciła ją na bok, przeszła kilka kroków i stanęła.
Przed nią siedział biały pies. Ktoś przywiązał go łańcuchem do drzewa. Jego szyję otaczała kolczatka, na szczęście wywinięta kolcami na zewnątrz. „Raczej rasowy” – pomyślała. „Kundle tak nie wyglądają”.
Postawione uszy psa przywodziły na myśl wilka, ale na tym podobieństwa się kończyły. Część zewnętrzna prawego ucha wyglądała tak, jakby dziecko namalowało czarne kropki na białej kartce, ale do farby dodało za dużo wody. Plamki rozmywały się na końcach. Jajowata głowa, nos w kształcie serca, gładka, krótka sierść, oczy skośnie ustawione – kiedyś pewnie wesołe, teraz wyrażały otępienie. Pies trząsł się z zimna. Kolczatka obtarła mu szyję do krwi. Najwyraźniej bez walki nie chciał się poddać.
– O mój Aniele... Pies? – szepnęła i popatrzyła w górę. Wielka kropla deszczu wpadła jej do oka. Starła ją mokrym rękawem kurtki. – Pies? – powtórzyła i spojrzała na zwierzę. – Czy ja prosiłam o psa?
Zrobiła krok do przodu. Zwierzak z wysiłkiem podniósł głowę i zastrzygł uszami. Gertruda popatrzyła na łańcuch i westchnęła.
– Dobrze, piesku – powiedziała łagodnym tonem. – Teraz cię uwolnię, wtedy pójdziesz sobie, gdzie tylko zechcesz. Okej? Tylko nie do tej zarazy, co cię tak urządziła, poszukaj lepszego pana lub lepszej pani.
Powoli wyciągnęła rękę i dała psu do powąchania. Polizał ją ciepłym językiem. Podrapała go za uchem. Z nasiąkniętej sierści kapała woda i wnikała w leśną ściółkę. Gertruda zgrabiałymi palcami spróbowała wypiąć oczko kolczatki. Ktoś przyłożył się do sprawy, zmniejszając obrożę tak, żeby nie pozwoliła na ucieczkę. Spróbowała jeszcze raz, pies zaskomlał.
– Wybacz, wiem, boli, ale muszę.
Ścisnęła z całych sił. Zwierzak stęknął. Jedno ogniwo trochę się wysunęło, wykorzystała to i pociągnęła. Kolczatka opadła na ziemię.
– Hura! – krzyknęła Gertruda i podskoczyła. Rozejrzała się dookoła, pochyliła nad psem i wyszeptała: – Udało się, piesku. Teraz idź. Nie musisz dziękować. Życzę ci dużo szczęścia, fajnego domku i tak dalej.
Odwróciła się, zrobiła dwa kroki i zerknęła do tyłu. Pies siedział w tym samym miejscu i patrzył na nią.
– No idź sobie, tu zamarzniesz! Sio! No sio! – krzyknęła.
Czworonóg z wysiłkiem dźwignął zadek i stanął na łapach. Zamerdał ogonem, zrobił krok w jej kierunku i przewrócił się na bok.
Gertruda złapała się za głowę.
– I masz babo psa.3
Kiedy Gertruda zaparkowała przed lecznicą weterynaryjną, przypominała oblubienicę stracha na wróble. Jej czerwona kurtka z ciucholandu była w opłakanym stanie: kapała z niej woda i lepiła się od krwi i błota. Kobieta prawie się utopiła, dźwigając bezwładny psi ciężar przez grząski rów.
„Matko kochana” – pomyślała, stojąc nad zagłębieniem. „Na tych kaloszach powinni napisać: Używać tylko na suchych powierzchniach, ewentualnie w drodze z samochodu do kościoła, ale tylko wtedy, gdy służba niesie cię w lektyce”.
Już prawie pokonała wykop, kiedy jeden z gumiaków ześlizgnął się z górki. Upadła na plecy prosto do rowu. Psu na szczęście nic się nie stało, własnym ciałem zamortyzowała jego upadek. Pewnie niedługo kręgosłup jej za to podziękuje.
Teraz, siedząc w aucie przed przychodnią, spojrzała do tyłu. Zwierzak leżał pod kocem w czerwone różyczki, nadal się trząsł, ale był przytomny. Jego oczy z uwagą śledziły każdy jej ruch. Wlepiła wzrok w przednią szybę. „Po prostu tam wejdziesz, położysz psa na stole i wyjdziesz” – pouczyła samą siebie w myślach. Zadanie nieskomplikowane dla zwykłego zjadacza chleba, ale w życiu Gertrudy nic nie jest proste. Od dziesięciu lat kieruje się jedną zasadą: „Mówię tylko do siebie albo wcale”.
We wsi ludzie tolerują jej dziwactwo, przed nimi nic nie musi ukrywać. Kiedy idzie do sklepu, podaje kartkę z listą zakupów. Lekarz już na sam jej widok wypisuje odpowiednie lekarstwo, „to słoneczne”, Gertruda tak nazywa je w myślach, bo kolor małych ampułek przypomina zachodzące słońce. Z firmą, dla której szyje koszulki, kontaktuje się przez internet lub listownie. Ubezpieczenie samochodu – e-mail, jego przegląd – karteczka. I tak upływa jej dzień za dniem. Cicho i samotnie.
Kobieta pochyliła się i otworzyła schowek. Małe światełko ukazało jego wnętrze. Wyciągnęła żółty notesik z samoprzylepnymi karteczkami – niezbędnik, bez którego nigdzie się nie rusza. Schowała plik do kieszeni kurtki i obejrzała się.
– Swoje zrobiłam – wyszeptała. – Uratowałam ci życie, teraz, piesku, twoja kolej. Roztocz swój urok czy co tam wy robicie. Przymilaj się, ludzie to lubią, wtedy trafisz do pięknego domku z ogródkiem, czego ci z całego serca życzę.
Pies podczas jej przemowy raz merdnął ogonem, więc uznała, że sprawę pożegnania mają za sobą. Założyła kaptur i wysiadła prosto z auta w wielką kałużę. Przerzuciła pasek torebki nad głową – przeciął jej ciało na skos. Otworzyła tył samochodu, naciągnęła koc na łeb zwierzaka, jedno ramię wsunęła pod jego klatkę piersiową, a drugie umieściła pod zadkiem. Dźwignęła ciężar i kopem zatrzasnęła drzwi. Kluczyki zostały w stacyjce.
Pobiegła do budynku, łokciem nacisnęła klamkę, a plecami oparła się o drzwi i weszła do środka. Wnętrze przywitało ją ciepłem i światłem jarzeniówek. W wąskim holu stała drewniana ławka, a obok niej znajdował się mały stolik. Drzwi do pokoju lekarskiego były otwarte. Gertruda, pomimo położenia, w którym się znalazła, nie mogła się pozbyć wrażenia, że ma déjà vu – dzisiaj to już drugi gabinet, który odwiedza. „Może chociaż w tym coś załatwię” – pomyślała i przekroczyła próg.
Na widok wysokiej kobiety w zakrwawionym i ubłoconym ubraniu z grubym kocem w dłoniach młoda weterynarz zastygła. Wychyliła się zza biurka i spojrzała na brudne ślady na niedawno umytej podłodze. Dopiero wtedy zauważyła biały ogon wystający spod materiału. Podbiegła do Gertrudy i odkryła koc.
– Szybko, proszę położyć go na stole! – Wskazała szklaną płytę.
Gertruda wykonała polecenie. Pani doktor założyła jednorazowe rękawiczki i zaczęła oglądać rany. Już przy pierwszym dotyku pies zaskomlał.
– No już, już. Wszystko będzie dobrze. To pani pies? – zapytała weterynarz i podniosła wzrok znad ciała pacjenta.
Ratowniczka pokręciła głową.
– A mogę się dowiedzieć, kto jest właścicielem?
Gertruda wyciągnęła z kieszeni notes i chwyciła długopis, który leżał na biurku. Zapisała odpowiedź, odkleiła kartkę i podała lekarce.
– Znalazłam go w lesie, był przypięty łańcuchem do drzewa, uwolniłam go i wtedy zemdlał – przeczytała na głos weterynarz i uważnie przyjrzała się kobiecie.
– Pani nie mówi?
Gertruda kiwnęła głową.
– Ale pani słyszy?
Kiwnięcie.
– Całe szczęście, to nam ułatwi komunikację.
Lekarka wróciła do zwierzęcia.
– Obejrzyjmy cię, kolego.
Na dźwięk jej głosu pies postawił uszy, ale gdy pochyliła się nad jego szyją, położył je po sobie.
– Dobrze, dobrze, wiem, że dużo wycierpiałeś. Postaram się nie dokładać swojej cegiełki – powiedziała delikatnym głosem do pacjenta i popatrzyła na Gertrudę. – Proszę przytrzymać mu mocno głowę. Podam coś na wzmocnienie. Lek jest bezpieczny, szybko postawi go na nogi, jednak muszę dmuchać na zimne, ta rasa jest wytrzymała, ale mimo to zastrzyk może być bolesny.
Gertruda spełniła prośbę. Pies nawet nie drgnął, gdy lekarka wstrzykiwała mu w prawe udo płynną zawiesinę.
– Dzielny pacjent – wyszeptała kobieta i podrapała psa za uchem. – Jedno z głowy, teraz opatrzę mu ranę.
Kiedy bandaż ozdobił szyję czworonoga, weterynarz sprawdziła jego łapy.
– Nie widzę odmrożeń. Miał dużo szczęścia, że pani go znalazła. Zrobię jeszcze prześwietlenie, mam nadzieję, że wykluczy obrażenia wewnętrzne. Znowu zabawi się pani w asystentkę, proszę założyć fartuch, który leży na krześle. Uprzedzam, że jest ciężki.
Kiedy już obydwie zabezpieczyły się przed działaniem promieni rentgenowskich, wkładając odzież ochronną, weterynarz zrobiła zdjęcie. Po wszystkim wyciągnęła z szafki termiczny koc, podłączyła go do kontaktu i przykryła nim psa.
– Na wyniki poczekamy kilka minut. Może pani już zdjąć fartuch – zaśmiała się.
Gertruda, nie zdając sobie z tego sprawy, cały czas głaskała psa po głowie, a ten wtulił nos w jej brudną kurtkę i od czasu do czasu głośno wzdychał.
– Polubił panią – skomentowała lekarka i uśmiechnęła się.
Na te słowa Gertruda w mgnieniu oka odsunęła się od zwierzęcia. Odłożyła fartuch na miejsce i napisała coś na żółtej karteczce. Młoda weterynarz przeczytała tekst, zmarszczyła czoło i podrapała się po nosie.
– Mam mu znaleźć dom? Ma pani na myśli biały domek z ogródkiem, po którym będzie biegał otoczony gromadką szczęśliwych dzieci?
Psia oswobodzicielka przytaknęła.
– W takim razie proszę o tym zapomnieć.
Gertruda poczuła się tak, jakby znowu ktoś wylał na nią kubeł zimnej wody i obtoczył ją w błocie. Chwyciła notes, nakreśliła wielki znak zapytania i pogrubiła kropkę.
– Dlaczego? – zapytała pani doktor, po czym spojrzała na psa.
Najwyraźniej lekarstwo zaczęło działać. Pacjent się wiercił, jego wzrok wydawał się żywszy, a przy każdym ruchu ratowniczek ogon zwierzaka wykonywał po jednym machnięciu.
– Dlatego, że to bulterier – odpowiedziała w końcu weterynarz. – Uratowała pani zwierzę, które dla wielu ludzi jest bezwzględnym mordercą i chętnie by jeszcze to okrucieństwo w nim pielęgnowali.
Gertruda zakryła ręką usta, oczami wyobraźni zobaczyła klatkę i walczące psy.
– Niestety. Ma takie same szanse na dobry dom jak ja na to, że przez te drzwi wejdzie książę i mi się oświadczy – stwierdziła lekarka i pogłaskała psa. – Współpracuję ze schroniskami, leczę im psiaki po kosztach. Proszę mi wierzyć, każdy bulterier, który tam trafił, miał niewielkie szanse na adopcję. A to wspaniała rasa. Mają twarde charaktery i są uparte jak osły, ale dobry i odpowiedzialny opiekun zyska wesołka, który chętnie odda za niego życie. Niech pani poczeka, pójdę po zdjęcia. – Kobieta wyszła do pomieszczenia na tyłach.
Gertruda zbliżyła się do psa. Patrzył na nią takim wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „No dobra, przyznaję się, bulterier, ale zobacz, jaki jestem ładny!”.
Lekarka wróciła. Kliszę umieściła w podświetlanej gablotce.
– Zobaczmy... – Przypatrzyła się zdjęciom. – Tak myślałam.
Gertruda podeszła i dotknęła ramienia kobiety.
– Był bity – wyjaśniła weterynarz. – Widzi pani? – Wskazała kilka zgrubień na żebrach. – To zrosty, pies ma nie więcej niż dwa lata, ale regularnie dostawał cięgi, aż dziwne, że przeżył. Jedna z kości mogła przebić serce lub płuco i byłoby po nim. Przykro mi, ale bulterier z szemraną przeszłością w schronisku może liczyć tylko na jedno – zastrzyk śmierci.
Gertruda cofnęła się o krok, pokręciła głową i pomyślała: „Uratowałam biedaka, zniszczyłam kurtkę, przywlokłam go tutaj, a teraz ktoś go zabije, bo miał pecha i z hodowli, zamiast do kochającego domu, trafił do oprawcy?”.
– Niech pani poczeka, sprawdzę coś jeszcze. To piękny pies, ma wspaniałe proporcje, wygląda na rodowodowego, przy odrobinie szczęścia znajdziemy tatuaż i namierzymy gnoja, który go skrzywdził – zaproponowała lekarka.
Pochyliła się nad pacjentem i zajrzała mu do prawego ucha, potem obejrzała lewe. Przesunęła się i delikatnie podniosła tylną lewą łapę.
– Niestety. Nie ma.
Kobieta wyprostowała się i podeszła do biurka. Z szuflady wyciągnęła małe urządzenie z ekranikiem, które przypominało pilota do telewizora. Przejechała nim po psim futrze, sprzęt zapiszczał, a ona spojrzała na wyświetlacz.
– Chip niezarejestrowany – skwitowała.
Gertruda, zanim porządnie przemyślała swoje pytanie, napisała je na kartce.
– Czy on biega? – przeczytała lekarka na głos, nie kryjąc rozbawienia.
Podniosła brwi i uważnie przyjrzała się potencjalnej opiekunce psa. Jej ciemne włosy, ścięte do ramion i oblepione błotem, były w nieładzie. Kurtka nadawała się na śmietnik. Była porwana w kilku miejscach, a krew na pewno nie dodawała jej uroku, ale jej właścicielka miała proporcjonalną twarz, krótki i zgrabny nos, a niebieskie oczy wyrażały troskę i jakieś ciepło. „Ładna kobieta, tylko niezadbana” – pomyślała weterynarz.
– O tak! Bulteriery biegają, ale na pewno nie na długich dystansach – odpowiedziała, a kiedy zobaczyła, że ta informacja rozczarowała rozmówczynię, szybko dodała: – Ale są skoczne, zwinne i świetne w łapaniu szczurów, a podobno niektórzy właściciele nawet z nimi tańczą.
Gertruda miała wszystkiego dość. „No ładnie. Tańczący pies. O tym nie było w artykule”.
– Bulki są wspaniałe – wyszeptała lekarka tak cicho, jakby mówiła do siebie. Po chwili dodała wyraźniej: – Bardzo inteligentne, wierne, łagodne wobec ludzi, łatwe w pielęgnacji i wesołe jak klaun. I choć czasem są uparte jak osły i zachowują się jak słoń w składzie porcelany – gdzie się nie odwrócą, tam tyłkiem coś strącą – to ich wady można przekuć w zalety. Przy tej rasie nuda niegroźna, każdy dzień to kolorowy zawrót głowy. I co najważniejsze: nad życie kochają swojego pana lub swoją panią – dokończyła i spojrzała na Gertrudę.
Ta łowiła każde słowo. Lekarka kuła zatem żelazo, póki gorące.
– Nie wiem, jaki ma charakter. Teraz, gdy ledwo zipie, nie mogę nic stwierdzić z całą pewnością. Często psy dopiero gdy wyzdrowieją, pokazują prawdziwe oblicze, ale kto nie ryzykuje, ten nie ma. Może pani zyskać prawdziwego przyjaciela, a jeżeli z jego psychiką coś będzie nie tak, proszę mi wierzyć, uśpię go bez zmrużenia oka.
„Nie mogę!” – napisała na kartce Gertruda.
– Proszę, niech pani go nie wysyła na pewną śmierć. – Weterynarz złożyła ręce jak do modlitwy. – W tym stanie w zimnym, otwartym boksie nawet doby nie przeżyje. Niech pani da mu szansę i zatrzyma psiaka, chociaż do czasu, gdy nabierze sił. Sama bym go zabrała, ale w domu mam już cztery psy i dwa koty. Opieka nad nimi spada głównie na męża, wypisze mnie z rodziny, jeżeli przywlokę następnego zwierzaka.
Gertruda złapała się za głowę. Ten dzień jest tak intensywny. Wyrobiła tysiąc procent normy na co najmniej kolejne dziesięć lat. Dlaczego ta kobieta nie może się od niej odczepić, co tam mąż, niech weźmie tego psa. Przecież weterynarze są od tego, by leczyć i pomagać.
Pies cicho zaskomlał. Podbiegła do niego i pogłaskała go po głowie. Spojrzała na lekarkę, po chwili kiwnęła głową.
– Naprawdę?! Super! – Kobieta podskoczyła z radości. – Dam pani lekarstwa, płyn do przemywania i bandaże. Ranę trzeba oczyszczać codziennie, inaczej może wdać się infekcja. O jedzenie też nie musi się pani martwić, mam worek karmy dla alergików. Dostałam z fundacji, stoi już pół roku, w końcu komuś się przyda. To biały pies i na szczęście słyszy, co w przypadku tej maści nie jest takie oczywiste: komórki pigmentowe są odpowiedzialne za prawidłowy rozwój wewnętrznych struktur ucha. Temu zwierzakowi się udało, ale może mieć alergię typową dla tego ubarwienia sierści. Widzimy się za tydzień. Jego stan na pewno się poprawi i wtedy podejmie pani decyzję, czy zostanie u pani.
Gertruda kiwnęła głową i w duchu stwierdziła, że jak na nią, to dzisiaj tych kiwnięć jest o wiele za dużo. „Jeszcze jedno, a głowa mi odpadnie i poturla się prosto pod szafki” – podsumowała w myślach. „Zajmę się biedakiem, nie jestem kanalią jak jego były właściciel. Poobserwuję go, opatrzę rany, a za tydzień oddam i po problemie”.
„Ile płacę?” – napisała na karteczce.
Lekarka machnęła ręką.
– Nie ma mowy, za uratowanie życia się nie płaci. Cała przyjemność po mojej stronie, niech rośnie w siłę. Powodzenia.
Gertruda wyjechała z lasu, przebyła sto metrów, minęła działkę z małym domem na sprzedaż i przez otwartą bramę dostała się na swoją posesję. Choć raz głupi nawyk z niezamykaniem wjazdu się przydał. Nikt nie musi wiedzieć, że „niegadająca wariatka”, jak nazywają ją we wsi, zwariowała do końca i przygarnęła psa mordercę. Co prawda w tej okolicy, jeśli nie liczyć ośrodka dla dzieci, były tylko dwa domy, jej i zmarłej sąsiadki, ale przecież licho nie śpi. W chwili, gdy ona byłaby zajęta otwieraniem bramy, pies mógłby się podnieść, a wtedy ktoś przejeżdżający ulicą by go zobaczył.
Przekręciła klucz w zamku i otworzyła drzwi domu na oścież. Wróciła do auta, dźwignęła psa i wniosła go do środka. Jego łapy nadal zwisały bezwładnie, ale z zaciekawieniem rozglądał się po otoczeniu. Położyła go na wzorzystym chodniczku w korytarzu i poszła zamknąć wejście. Chwyciła za klamkę, chwilę się zawahała, po czym wyszła na dwór i stanęła na wycieraczce. Popatrzyła w niebo, znowu padał deszcz, ale stracił na wcześniejszej intensywności.
– O mój Aniele... – szepnęła. – Jak masz tam jeszcze jakichś znajomych, to wiesz co? Weź ich nie przysyłaj. Jeden niebiegający pies mi wystarczy.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------