Biegnij chłopcze, biegnij - ebook
Biegnij chłopcze, biegnij - ebook
Srulik ma osiem lat. Razem z rodzicami trafia do warszawskiego getta. Jego ojcu udaje się zbiec, matka pewnego dnia znika. Od tej pory chłopiec musi radzić sobie sam. Wydostaje się z getta, a jego życie zamienia się w nieustającą ucieczkę. Srulik dołącza do grupy chłopców chowających się po lasach, znajduje tymczasowe kryjówki w domach przypadkowo spotkanych rolników, wymyka się donosicielom, kilkukrotnie trafia w ręce żołnierzy. Śpi na drzewach, poluje na drobne zwierzęta, zapomina o swojej żydowskiej tożsamości. Zgodnie z poleceniami ojca za wszelką cenę stara się przeżyć.
Biegnij, chłopcze biegnij to prawdziwa historia, którą opowiedział Orlevovi jej główny bohater, Yoram Friedman. Książka została przetłumaczona na dwanaście języków, a do polskich kin wchodzi właśnie film na jej podstawie.
Styl Orleva – klarowny, bezpośredni, pozbawiony emocji – hipnotyzuje i na długo zapada w pamięć.
Kirkus Review
Losy Srulika, choć pozornie nieprawdopodobne, zostały opowiedziane w bardzo wiarygodny sposób, który poruszy każdego czytelnika.
Publishers Weekly
Książki o dzieciach ratujących się z Holokaustu są często albo zbyt brutalne, albo zbyt sentymentalne. Orlevovi udało się uniknąć obu tych pułapek dzięki prostej i rzeczowej narracji.
Booklist
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-263-0 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wczesnym rankiem, kiedy ulice były jeszcze puste, Dawid wziął młodszego brata za rękę i powiedział:
– Chodź, Sruliku. Przejdziemy na polską stronę.
– Jak?
– Jak ci, co szmuglują jedzenie. Widziałem ich, mają przejście w murze za domem naprzeciwko.
Srulik był przejęty. Nie zawsze zgadzał się z bratem, od którego dzieliła go nieduża różnica wieku, ale tym razem propozycja wzbudziła w nim entuzjazm.
– Co jest po polskiej stronie?
– Jedzenie i wolność – odpowiedział brat.
Srulik wiedział, co to takiego jedzenie. Ale co oznacza drugie słowo?
– Co to jest wolność? – zapytał.
– Wolność jest wtedy, kiedy nie ma muru i można iść przed siebie, i nic cię nigdzie nie zatrzyma – wyjaśnił Dawid. – Moi koledzy – ciągnął – stoją w pobliżu
wartowników i kiedy na warcie jest dobry Niemiec, przebiegają na polską stronę.
– Robiłeś to już kiedyś? – zaciekawił się Srulik.
– Nie. Ale dziura w murze jest jeszcze lepsza.
– Jak zdobywa się jedzenie po drugiej stronie? – wypytywał dalej Srulik.
– Żebrze się o pieniądze, a potem kupuje w sklepie. W sklepie można dostać wszystko, jak u pani Staniak w Błoniu, przed wojną.
– Cukierki też?
– Też.
Srulik był chłopcem rudowłosym i piegowatym, o błękitnych oczach i ujmującym uśmiechu. Kiedy jeszcze mieszkali w swoim domu, po tym jak Niemcy wypowiedzieli Polsce wojnę i zagarnęli jej ziemie, a sytuacja pogarszała się z dnia na dzień, dzięki temu uśmiechowi od czasu do czasu dostawał od ojca, w najgłębszej tajemnicy, kilka groszy na cukierki ze sklepu pani Staniak. Teraz tata nie miał nawet tych kilku groszy, by dać swemu najmłodszemu synkowi.
– Dobra – zgodził się Srulik. – Chodźmy.
– Jest tylko jedna rzecz... – ostrzegł brat. – Trzeba uważać na chuliganów.
– Co oni robią?
– Biją.
– Mocno?
– Bardzo mocno. Chcesz iść mimo wszystko?
– Tak – potwierdził Srulik bez wahania.
Przeszli przez otwór w murze, ale po drugiej stronie zobaczyli dwóch polskich chłopaków przyglądających się im ze złym uśmiechem.
– Wracajmy – zadecydował Dawid.
Srulik bardzo żałował. Nie tylko ze względu na cukierki. Przede wszystkim z powodu tej drugiej rzeczy: że można iść przed siebie, jak dawniej, gdy swobodnie wędrowali po polach i mieszkali we własnym domu, w swoim małym miasteczku.
Dawid opowiedział rodzicom o przejściu w murze, a oni postanowili, że spróbują uciec z getta i wrócić do rodzinnego Błonia. Może tam któryś z zaprzyjaźnionych Polaków zgodzi się użyczyć im schronienia. Minęło półtora roku, odkąd zostali wywiezieni, półtora roku cierpienia, i wszystko wydawało się lepsze od powolnej śmierci głodowej w warszawskim getcie. Postanowili, że pierwsi wyjdą rodzice z małym Srulikiem. Jeśli dopisze im szczęście, dołączą do nich dwaj pozostali bracia i siostra. Jak dowiedzą się, że rodzicom się udało? Dostaną pocztówkę, na której będzie napisane: „Nie mieliśmy od Was wiadomości od dawna. Napiszcie, co u Was słychać. Jacek”. Kim jest Jacek? To zwykłe polskie imię, powiedział tata. A jeśli nie dostaniemy pocztówki? Mimo wszystko wyjdźcie z getta i idźcie do Błonia.
Srulik dobrze pamiętał miasteczko. Mieszkali wszyscy w domu z jedną dużą izbą: ojciec z mamą, wujek, dziadek i pięcioro dzieci. Wujek z Fajgą, najstarszą siostrą, po wybuchu wojny uciekli do Rosji. Dziadka zabrano pewnego dnia do szpitala i już nie wrócił.
Dawid odprowadził rodziców i Srulika do przejścia w murze. Tam się pożegnali i we troje przeszli na „drugą stronę”. Słońce stało wysoko na niebie. Kiedy szli ulicami Warszawy, wszystko wyglądało tak, jakby na świecie panował pokój. To wrażenie zakłócali jedynie Niemcy, którzy co jakiś czas mijali ich na ulicach.
– Nie wolno nam się spieszyć – ostrzegł ojciec. – Musimy wyglądać jak ludzie na zwyczajnym spacerze. Nie patrzcie na Niemców ani na policjantów. Jakbyśmy chodzili tędy każdego ranka.
Srulik nie potrafił pokonać ciekawości. Przyglądał się wszystkiemu: oknom wystawowym, ładnie ubranym matkom z niemowlętami w wózkach, samochodom, tramwajom i dorożkom zaprzężonym w konia albo w parę koni. Patrzył też na Niemców i na policjantów. Rodzice nie przyglądali się niczemu, przez cały czas starali się zachować niewzruszony spokój. Żeby tylko nie biec, nie uciekać, zwyczajnie iść na spacer z małym chłopczykiem.
W końcu wyszli z miasta.
Srulika ogarnęła wielka radość. Uśmiechał się do zielonych pól, do kwiatów rosnących przy drodze, do krów i koni pasących się na łące, do wielkiej połaci niebieskiego nieba rozciągającego się po horyzont i lasu, który rysował się w oddali cienką czarną kreską. Wszystko wyglądało jak dawniej, jakby w ogóle na świecie nie było wojny. Nagle z naprzeciwka nadjechało trzech Niemców na motocyklach. Ojciec skoczył do przydrożnego rowu. Matka i syn poturlali się w drugą stronę. Niemcy nie zauważyli ojca, ale znaleźli kobietę z chłopcem, wsadzili ich do przyczepy motocykla i zawieźli na gestapo. Tam zbili matkę pałką i odwieźli z powrotem do getta, gdzie długo leżała chora.
Ojciec nie wrócił.
Minęły dwa długie tygodnie, zanim matka wydobrzała na tyle, by razem ze Srulikiem wyruszyć na poszukiwanie jedzenia w wielkich kontenerach na śmieci. Kiedy stanęli przy pojemniku, podniosła pokrywę i podsadziła syna, by pomóc mu wejść do środka, chociaż wiele razy powtarzał, że da sobie radę sam. Pokazał jej, jak bierze rozbieg, odbija się i podskakuje, chwyta krawędzi pojemnika, przetacza i już jest w środku. Szczególnie dobrze udawało mu się z kontenerem zbudowanym z cegieł. Troszkę trudniej wyglądała sprawa ze wspinaczką na te blaszane.
– Mniej się ubrudzisz, jeśli ja cię podsadzę – przekonywała matka.
– To nie ma już znaczenia – odparł.
Może mama jednak mimo wszystko ma rację, pomyślał jednocześnie.
Teraz skoncentrował się na swoim zadaniu. Grzebał w śmieciach obiema rękami, od czasu do czasu pomagając sobie kijkiem albo kawałkiem ułamanej deski. Szukał obierek ziemniaków, buraków albo marchwi, skórek jabłek i innych resztek, czasem znajdował stary chleb, suchy i spleśniały. Wszystkie łupy wrzucał do wiklinowego koszyka, a kiedy koszyk się wypełniał, opuszczał go na dół.
Wszystkie znalezione w śmieciach resztki matka przebierała i czyściła, a potem gotowała z nich odrobinę jedzenia dla swojej rodziny. Co prawda, rodzice dostawali kartki żywnościowe, ale racje były tak mizerne, że gdyby na nich poprzestać, umarliby z głodu. W mroźne i ciężkie zimowe miesiące Srulik musiał dosłownie ryć w śmieciach zgrabiałymi z zimna rękami. Na szczęście pewnego dnia znalazł podarte wełniane rękawiczki, które mama zacerowała.
Skończył już osiem lat. Był ciepły letni dzień pod koniec czerwca. Latem grzebanie w śmieciach było łatwiejsze, ale też unosił się z nich znacznie silniejszy smród. Srulikowi dokuczały też muchy, które nieustannie brzęczały mu wokół głowy. Na próżno powtarzał im, że niczego ciekawego nie znajdą na jego twarzy i raczej powinny poszukać sobie czegoś w śmieciach. Dopiero gdy znajdował coś szczególnie śmierdzącego i odkładał to na bok, muchy dawały mu spokój i gromadziły się w tamtym miejscu. Były wśród nich zwykłe muchy i te o zielonych błyszczących brzuszkach. Trupie muchy, jak mówił jego brat Dawid. Tym razem w kontenerze Srulik nie znalazł nic wyjątkowo smrodliwego i nie udało się przekonać much, żeby poleciały gdzie indziej.
– Mamo? – zawołał, by podać matce koszyk, który tymczasem zapełnił.
Nie usłyszał żadnej odpowiedzi, nie pojawiła się też ręka matki sięgająca po koszyk. Srulik wyprostował się i wyjrzał na zewnątrz. Pod murem getta przegradzającym ulicę grupa dzieci grała w piłkę. Zeskoczył na chodnik, okrążył kontener i pobiegł ulicą, przyglądając się uważnie przechodniom. Kobieta, która siedziała skulona na schodku przed sklepem, z daleka wydała mu się podobna do matki. Nie, to nie ona. Srulik wrócił do kontenerów – może tymczasem mama wróciła. Jakiś człowiek opróżniał właśnie wiadro z odpadkami, ale matki nie było. Znikła, jakby zapadła się pod ziemię.
Srulik stał, wyłamując palce. Dokładnie tak samo robiła jego mama w chwilach lęku i rozpaczy. Nie umiał trafić sam do domu. Rozglądał się wokół nieprzytomnie. Nic się nie zmieniło. Domy i okna z obu stron ulicy spoglądały na niego z góry jak wcześniej. Grupka dzieci dalej grała w piłkę na kawałku wolnej przestrzeni pod murem. On także pozornie był tym samym chłopcem, ale w jego sercu rozwarła się próżnia, która wciąż się poszerzała, zmieniając w przepastną otchłań. Otrząsnął się dosłownie w ostatniej chwili i pobiegł dołączyć do bawiących się dzieci.2. Umiesz kraść? Nie ruszaj się, chłopcze. Wydostanę cię stąd.
Srulik był bardzo zwinnym chłopcem o długich nogach. Nauczył się grać w piłkę nożną jeszcze w ciasnym błotnistym getcie w swoim miasteczku. Zatem owinięta w szmaty puszka, zastępująca dzieciom piłkę, nie była dla niego nowością.
Grali w ośmiu. Gdy pojawił się Srulik, podzielili się na nowo. Inny chłopiec odłączył się od gry i usiadł na schodkach. Miał na sobie bardzo obszerną i wypchaną marynarkę pasującą na dorosłego mężczyznę, chociaż było jeszcze ciepło, także późnym popołudniem. Strój ten z pewnością ciążył mu i przeszkadzał w grze. Po jakimś czasie chłopcy przerwali grę i zaczęli szeptać między sobą, zerkając na Srulika. Potem obstąpili go i przypatrywali mu się z jeszcze większą uwagą.
– Jest chudy jak patyk – zauważył wysoki chłopak.
– Nada się – stwierdził inny.
– Do czego się nadam? – Srulik nie rozumiał.
– Jesteś głodny? – odpowiedział tamten pytaniem.Tak – przyznał Srulik, który na krótką chwilę zapomniał o głodzie.
– Mojszele, daj mu coś do jedzenia – polecił wysoki chłopcu w marynarce.
Teraz Srulik zobaczył, że kieszenie marynarki są wypchane różnymi rzeczami. Mojszele rozejrzał się na prawo, na lewo i nie dostrzegając niebezpieczeństwa, wyjął z jednej kieszeni kiełbasę, z drugiej scyzoryk, odkroił gruby kawałek i podał Srulikowi. Srulik od dawna nie jadł takich pyszności.
– Chodź z nami. Jak się ściemni, wsadzimy cię przez małe okienko do sklepu, w którym są takie kiełbasy. Otwór jest tak mały, że żaden z nas się nie przeciśnie, ale tobie chyba się uda. Potrafisz kraść?
Srulik wzruszył ramionami. Może nawet kraść. Był gotów na wszystko, by zdobyć taką kiełbasę.
– Daj mi jeszcze trochę – poprosił.
– Jankiel, dać mu?
– Daj – zgodził się duży.
Grali dalej, aż nad gettem zaczął zapadać zmierzch. Potem ukryli „piłkę” w stercie jakichś gratów i ruszyli pędem, klucząc i przebiegając między ludźmi, którzy tłumnie zapełniali ulice. Na koniec dotarli do zamurowanego cegłami wejścia i zajęli tam stanowisko. Czekali na godzinę policyjną, która – sądząc po pustoszejących ulicach – miała niebawem nadejść. Tymczasem Mojszele, chłopiec o wypchanych kieszeniach, wyciągnął znowu kiełbasę i nożyk i ukroił każdemu gruby kawałek. Po posiłku wyjął z kieszeni papierosy i zapałki, każdy papieros przeciął na pół i rozdał połówki z powagą. Dwaj więksi chłopcy dostali po całym papierosie.
– Palisz? – zapytał Srulika.
– Nie.
– Musisz, żeby do nas należeć.
Starszy brat zmusił go kiedyś do „pociągnięcia”, gdy udało mu się zdobyć papierosa. Smak był gorzki, a od dymu Srulik zaczął kaszleć i się krztusić.
– Nie, nie chcę.
– Daj mu spokój – wtrącił się Jankiel.
Dobrze ubrany mężczyzna, który przechodził obok, przystanął, obrzucił ich spojrzeniem i krzyknął:
– Łobuzy!
– Niech pan da chociaż parę groszy, jesteśmy głodni – poprosił jeden z chłopców.
– Na papierosy was stać?
Mężczyzna odszedł.
Tymczasem ulica opustoszała i chłopcy zabrali się do realizacji planu. Sklep, do którego zamierzali się włamać, znajdował się w domu graniczącym z wąskim zaułkiem. Widać było małe okienko.
– Teraz naróbcie hałasu – rozkazał Jankiel.
– Grupa chłopców zaczęła wrzeszczeć w udawanej kłótni, a w tym czasie Jankiel wybił szybę kamieniem. Na górze otworzyło się okno i jakiś głos zawołał:
– Wynoście się stąd, chuligani!
– Dobrze, proszę pani – powiedział Mojszele.
Odeszli, ale po kilku minutach wrócili. Jankiel wsunął rękę i otworzył okno z wybitą szybą, potem obwiązał Srulika sznurkiem. Okazało się, że Srulikowi naprawdę udało się wcisnąć do środka. Jankiel ostrożnie opuścił go na dół.
– Ty, rudy, nie zdejmuj sznurka, tylko przekręć go na sobie – wyszeptał z góry. – Co widzisz?
Srulik usiłował dostrzec cokolwiek, ale wewnątrz sklepu panowały całkowite ciemności.
– Nic nie widzę – odparł.
– Mojszele, dlaczego nie dałeś mu zapałek? – rozzłościł się Jankiel.
– Dlaczego sam mu nie dałeś?
Na ziemię pod ścianą upadło pudełko zapałek. Srulik macał rękami, aż znalazł i zapalił zapałkę.
– Widzisz kiełbasy?
– Nie – szepnął w odpowiedzi. – Ale widzę butelki.
– Z wódką?
– Skąd mam wiedzieć?
– Z napisu na etykietce.
– Nie umiem czytać.
– Daj jedną do okna.
Srulik znalazł krzesło, ustawił pod oknem, wszedł na nie i uniósł nad głowę wielką butelkę.
– Doskonale! Ile takich jest?
– Widzę jeszcze dwie. Może jest więcej w magazynie, ale na drzwiach wisi kłódka.
– Poszukaj papierosów – dobiegł go szept z góry. Rola, jaka przypadła mu w udziale, była odrobinę podobna do zajęcia, do którego przywykł, kiedy jego mama stała przy pojemniku na śmieci, a on napełniał koszyk wygrzebanymi znaleziskami, lecz tym razem były to papierosy, zapałki, kilka butelek wódki i dwie świeże, nietknięte kiełbasy, które znalazł ukryte pod ladą. Wszedł na krzesło i podawał chłopcom łupy. Jankiel polecił, żeby pudełka zapałek włożył do kieszeni, i podał mu koniec sznura.
– Szybko!
– Duży chłopak wyciągnął go na górę w ostatniej chwili. Do ich uszu dobiegły odgłosy kroków wartowników. Gromadka rzuciła się do ucieczki.
Chłopcy dobrze znali okoliczne kamienice i wiedzieli, w której bramie nie stoi stróż. W tych domach mieli zwyczaj wbiegać na samą górę, by znaleźć miejsce do spania na poddaszu. Wybierali strychy, na których leżały wyrzucone szmaty albo stare postrzępione materace, i tam układali się do snu. Jeżeli strych był zamknięty na kłódkę, zadowalali się schodami.
Po ciemku dotarli na samą górę, weszli na strych, a po kilku minutach rozległ się trzask pocieranej zapałki i rozbłysnął płomyk świeczki.
– Mojszele, mam jeszcze kilka pudełek z zapałkami w kieszeniach – powiedział Srulik.
– Moje kieszenie już pękają – stwierdził Mojszele. – Trzymaj je u siebie.
Mojszele wyciągnął schowany chleb i usiedli do jedzenia. Menu było niezmienne – kiełbasa, choć tym razem z wielkimi pajdami chleba, i woda. Po jedzeniu zaczęli mościć się do snu. Srulik przyciągnął wystrzępiony materac i położył go niedaleko posłania Jankiela. Jeden z chłopców odepchnął go i próbował odebrać materac.
– To moje, rudzielcu – powiedział.
– Nie odpychaj go – ostrzegł Jankiel z groźbą w głosie. – Teraz to należy do niego.
– Jankiel podszedł do stojącej w kącie skrzyni i wyciągnął z niej coś, co kiedyś było długim wojskowym szynelem.
– Weź – powiedział i podał go Srulikowi. – Przykryj się.
Srulik był wdzięczny Jankielowi za to, że wziął go pod swoje skrzydła.
– Gaszę świeczkę! – obwieścił Mojszele.
– Czekaj, czekaj... – rozległo się naraz kilka głosów.
– Zgaś – nakazał Jankiel.
Mojszele poślinił dwa palce i zdusił płomyk. Zapadła głęboka ciemność.
Podobnie nieprzeniknione ciemności panowały na wszystkich ulicach i w zaułkach warszawskiego getta. Lampy uliczne nie działały, a okna domów zaciemniano na rozkaz władz od czasu wybuchu wojny między Rosją a Niemcami. W zimowe dni, gdy niebo było pochmurne i ciemność zapadała przed godziną policyjną, przechodnie dosłownie wpadali na siebie na ulicach. Ktoś wynalazł broszki pokryte fosforem, wielkości bardzo dużego guzika, i każdy, kto mógł sobie na to pozwolić, kupował taką świecącą broszkę i przypinał ją do klapy. Broszki miały najczęściej formy zwierząt – psów, kotów, motyli, ptaków. Raz jednak Srulik zobaczył dwie w kształcie kominiarzy. Przez długie tygodnie z zazdrością patrzył na ludzi noszących fosforyzujące ozdoby. Ojciec nie mógł mu takiej kupić, chociaż Srulik błagał. Aż któregoś dnia znalazł w śmieciach broszkę w kształcie motyla. Przekonał się, że jeśli położy ją w świetle w ciągu dnia, w nocy świeci mocniej. Kładł motyla na parapecie, kiedy promienie słoneczne zakradały się na krótko między dachami i zaglądały do okien. W nocy broszka oddawała nagromadzone światło, roztaczając zielonkawą poświatę. W ciemności można było przy niej zobaczyć nawet koniuszki palców.
Po zgaszeniu świeczki na strychu zapadła cisza. Słychać było głosy mieszkańców domu, cichy szmer rozmów, brzęk zmywanych talerzy i garnków, skrzypienie i trzaskanie drzwi, kroki ludzi przechodzących przez podwórko. Srulik wyjął z kieszeni fosforyzującego motyla, żeby złagodzić odrobinę ciężar ciemności, zanim nie zamknie oczu. Robił tak zawsze przed zaśnięciem, odkąd znalazł broszkę. Kiedy zamykał oczy, pod jego powiekami nie panował mrok. W jego myślach i marzeniach jaśniało światło, nagromadzone w ciągu dnia, i oświetlało wszystko, co miał wyryte w pamięci.
– Co masz w ręku? – zapytał Jankiel.
– Świecącą broszkę – odparł Srulik.
– Pokaż.
Srulik po omacku odnalazł wyciągniętą w ciemności rękę Jankiela i podał mu broszkę.
– Skąd to wziąłeś?
– Znalazłem w śmieciach.
– Bardzo ładna – pochwalił Jankiel i oddał mu motyla. – Zrobiłeś dzisiaj dobrą robotę, Srulik.
– Ale co zrobisz z wódką?
– Sprzedamy. – Jankiel umilkł na chwilę, po czym zapytał: – Skąd się u nas wziąłeś?
– Grzebałem w śmieciach, a moja mama czekała na zewnątrz i nagle zniknęła.
Jankiel usiadł i zapytał ze zdumieniem: – To ty masz matkę?
– Tak – odparł Srulik, nie rozumiejąc powodów jego zdziwienia.
Inni chłopcy także usłyszeli, że mały rudzielec ma matkę. W ciemnościach przysunęli się bliżej i usiedli koło niego. Chcieli posłuchać o matce, którą wciąż ma ten mały chłopiec. Chcieli wiedzieć, jak wygląda. Co mu daje do jedzenia. Nie mogli uwierzyć, że ma też dwóch braci i dwie siostry.
– Jest ładna?
Srulik nie potrafił opowiedzieć, jak wygląda jego mama. Była czymś oczywistym. Nigdy nie zadawał sobie pytania, czy jest ładna.
– Tak – odparł.
– I nie umarła?
– Nie – zaprzeczył Srulik z przekonaniem.
– To gdzie jest?
– Pewnie w domu – odparł.
– To co ty tutaj robisz?
– Nie wiem, gdzie mieszkam.
– Znasz nazwę ulicy?
– Nie – odparł Srulik ze smutkiem.
– Jesteście z Warszawy?
– Nie, z Błonia.
Warszawskie getto było ogromne w porównaniu z gettem w ich miasteczku. Stały w nim wysokie domy i ciągnęły się niezliczone ulice. Teraz okazało się, że wszyscy jego nowi towarzysze zostali przywiezieni tu z rodzinami z podwarszawskich miasteczek i rozdzieleni z rodzicami.
– Zastanów się dobrze. Jeśli przypomnisz sobie, gdzie mieszkasz, pomożemy ci znaleźć mamę – zapewnił Jankiel.
– A gdzie jest twoja mama? – zapytał Srulik.
– Umarła. Ojciec też, zaraz po tym, jak przywieziono nas do Warszawy.
Srulik ułożył się wygodniej. Spanie w pojedynkę było dla niego czymś nowym. Serce ścisnęło mu się z tęsknoty. Teraz chętnie zgodziłby się, żeby jego brat Dawid kopał go przez sen i ściągał z niego kołdrę. Wyraźnie widział przed oczami dom, bramę, rozchwiane drewniane schody. Widział drzwi do mieszkania, które za dnia zawsze były otwarte, bo ciągle ktoś wchodził albo wychodził. Ale nie zdołał zobaczyć prowadzącej tam drogi. Oczami duszy ujrzał mamę przechodzącą przez pokój. Widział ją bardzo wyraźnie, jakby stała tuż obok. Zdumiał się, że widzi ją tak blisko, tak dokładnie, a nie może jej odnaleźć.
Nagle nastał ranek.
Za sprzedaną wódkę i papierosy starsi chłopcy kupili chleb i cukier. Srulik odkroił sobie kawałek chleba, zwilżył go wodą i zanurzył w cukrze. Co prawda, w domu mama kroiła ładniejsze, równiejsze kromki, ale smak był taki sam.
Nowi koledzy zabrali go do swojego przyjaciela, szewca Jojnego, który zapraszał członków bandy na herbatę, jeśli przynosili ze sobą cukier.
Jojne siedział na progu maleńkiej komórki, służącej za warsztat, i pracował.
– Od wczoraj jest z nami nowy – powiedział Jankiel. – To Srulik.
Jojne popatrzył na niego, a Srulik się uśmiechnął. Szewc wyciągnął stwardniałą rękę i delikatnie ujął go pod brodę.
– Bóg dał ci coś, czego nie ma wielu ludzi, chłopcze – powiedział, wpatrując się w jego twarz, a potem przyjrzał się badawczo jego butom.
– On ma mamę – poinformował Jankiel. – Ale nie wie, gdzie mieszka.
Jojne spoważniał, posadził Srulika przed sobą i zapytał, jak wygląda jego ulica.
– Jak wszystkie – odparł Srulik.
– Pamiętasz numer?
– Tak. Numer dziesięć.
– A nazwę ulicy?
– Nie.
– Popatrz – powiedział Jojne, wskazując na tabliczkę z nazwą ulicy. – Pamiętasz, czy na twojej ulicy wisiała taka tabliczka?
– Srulik popatrzył na tabliczkę i z żalem pokręcił głową. Nie pamiętał.
– Pójdę na policję. Może ktoś szuka zagubionego dziecka – oznajmił Jojne.
– A ty – zwrócił się do Jankiela – pokręć się z nim po getcie, może przypadkiem natraficie na jego dom.
Kiedy skończyli pić herbatę, Jankiel wziął Srulika i wędrowali po rojnych ulicach, pytając od czasu do czasu:
– Może to tutaj?
– Nie – odpowiadał Srulik.
W końcu Jankiel się zmęczył i wrócili do reszty.
Srulik zaczął przywykać do nowego trybu życia, do spania na poddaszach, do wędrówek ulicami, do kradzieży ze sklepów za dnia i włamań, gdy zbliżała się godzina policyjna. W dalszym ciągu grywali w piłkę w zaułku obok pojemników na śmieci, tam gdzie Srulik zgubił mamę. Za każdym razem, gdy tam przychodzili, rozglądał się z nadzieją, że wróciła.
Jojne faktycznie wybrał się na posterunek policji żydowskiej, ale nie znalazł żadnej informacji o zaginionym chłopcu. Wisiała tam natomiast lista dzieci, które umarły na ulicy. Zapisywano je pod nazwami ulic i numerów domów, w których pobliżu leżały, ponieważ nikt nie znał ich imion.
Za każdym razem, gdy zapuszczali się w nowy rejon getta, Jankiel pytał:
– Może to tutaj?
Srulik przyglądał się uważnie kamienicom, ale nie rozpoznawał niczego znajomego. Gdyby został z członkami bandy jeszcze przez jakiś czas, może w końcu znaleźliby jego dom. Ale pewnego dnia chłopcy usłyszeli krzyki na ulicy:
– Łapanka!
To było coś nowego. Jednocześnie rozległ się przenikliwy dźwięk gwizdków żydowskich policjantów.
Przerażeni ludzie uciekający przed policjantami krzyczeli, żeby ostrzec innych przechodniów. Okolica w jednej chwili opustoszała.
Jankiel poprowadził ich przez podwórka na inną ulicę.
– Chodźmy do Jojnego – zaproponował. – Może on wie, co to jest.
Szewc siedział i naprawiał but nałożony podeszwą do góry na metalowe prawidło.
– Słyszeliśmy jak krzyczano „łapanka” – poinformował go Jankiel.
Jojne pokręcił głową ze smutkiem.
– Policjanci żydowscy – oznajmił. – Wywlekają tych biedaków, którzy jeszcze nie umarli w strefie dla wysiedlonych, i razem z Niemcami pędzą ich do pociągów.
Dobrze, że moja rodzina nie mieszka w strefie dla wysiedlonych, pomyślał Srulik z ulgą.
– Podobno zamierzają opróżnić getto ze wszystkich biedaków – ciągnął Jojne.
Ale jesteśmy biedni, pomyślał Srulik, a serce skurczyło mu się z lęku.
– Teraz policjanci i niemieccy żołnierze zabierają zwykłych ludzi – wyjaśnił Jankiel. – Nie tych wysiedlonych.
– To coś nowego – orzekł Jojne i odłożył młotek. – Najwidoczniej postanowili wywieźć wszystkich.
– Dokąd?
– Na przesiedlenie.
– Gdzie?
Jojne podniósł palec i wskazał na niebo. Potem wstawił stołek do niszy.
– Zamykam warsztat. Martwię się o żonę i dzieci. Wy, chłopcy, musicie wydostać się z getta.
– Dokąd mamy pójść?
– Na polską stronę.
– Ja tam raz byłem – powiedział Srulik. – Ale nas złapali.
– Musicie uciec z getta – powtórzył Jojne. Zamknął drzwi klitki, popatrzył przez chwilę na trzymany w ręku klucz, włożył go do kieszeni i odszedł.
Chłopcy dalej siedzieli na chodniku. Zaczęli się naradzać.
– Znam bramę wyjściową, przy której stoją furmanki – stwierdził Jankiel. – Wrzucają na nie odpadki, a potem wozy odjeżdżają. Może wtedy uda nam się wymknąć na zewnątrz.
– Jankiel poprowadził ich do bramy. Szli za nim poważni i zamyśleni. Stanęli w pewnej odległości od przejścia i obserwowali, co się dzieje.
Stało tam dwóch Niemców z karabinami, dwaj polscy policjanci po polskiej stronie i dwaj policjanci żydowscy po stronie getta. Wozy zaprzężone w konie czekały niedaleko od bramy.
– Ten, któremu uda się wydostać pierwszemu – rozkazał Jankiel – niech idzie za najbliższy róg ulicy i zaczeka. Jeden może stać i żebrać. Ale jeśli będzie was więcej niż dwóch, musicie się schować i zaczekać na resztę.
– Jak długo?
– Stamtąd też widać straże – powiedział Jankiel. – Jeśli przez dłuższy czas nie zobaczycie żadnego z nas, zwyczajnie idźcie dalej.
– Dokąd?
– Nie wiem.
Chłopcy się rozdzielili. Srulik zakradł się za furmanki stojące w rzędzie przed strzeżoną bramą. Nagle jeden z wozów ruszył. Srulik wskoczył na niego i zagrzebał się w odpadkach. Chłop, który usłyszał jakiś szelest, zatrzymał konia, odwrócił się i zobaczył Srulika. Popatrzyli sobie w oczy. Po sekundzie Srulik całkiem zniknął w stercie śmieci. Chłop zawahał się. Potem strzelił z bicza i zawołał:
– Wio!
– Furmanka potoczyła się po bruku, przejechała kawałek i znowu stanęła. Zamieniono kilka zdań po polsku i niemiecku, a potem woźnica ruszył powoli. Nagle z tyłu rozległy się krzyki:
– Halt!
Wóz stanął. Ktoś podbiegł, tupiąc podkutymi butami. Powiedział kilka słów. Srulik czuł, jak coś zimnego prześlizguje się obok jego prawej łydki, dziurawi spodnie i wbija się w śmieci. Przyprawiający o ciarki chrzęst rozległ się jeszcze dwukrotnie, raz przy samej jego głowie.
– Jedź! – rozkazał głos. – Nie ma nikogo.
Woźnica ponaglił konia. Turkot kół i stukot końskich kopyt po bruku przekazywały Srulikowi dobre wieści. Jednak po chwili znowu rozległy się krzyki, tym razem w oddali. Wóz zatrzymał się. Chłopiec uniósł się odrobinę i wyjrzał nad tylną krawędzią. Niemiec i polski policjant zbliżali się biegiem, wymachując rękami i krzycząc. Woźnica przeskoczył nad siedzeniem i pochylił się. Srulik się przestraszył. Chłop wyciągnął go z wozu i postawił na drodze. Srulik instynktownie chciał rzucić się do ucieczki, ale mężczyzna zauważył jego minę.
– Nie ruszaj się, chłopcze. Wydostanę cię stąd – powiedział.
Niemiec i policjant byli coraz bliżej. Srulik czekał, czując gęsią skórkę na całym ciele. Mężczyzna odciął uprząż. Potem podniósł chłopca, wskoczył razem z nim na koński grzbiet i pogalopował naprzód. Za nimi rozległy się dwa wystrzały. Srulik usiłował spojrzeć do tyłu, ale jego wybawiciel przyciskał go do siebie tak mocno, że nie zdołał się odwrócić. Kiedy w końcu zerknął przez ramię, nie było już widać bramy getta, Niemca ani policjanta, ani wozu, który pozostał za nimi.
Po jakimś czasie koń przeszedł w spokojny kłus. Chłop poluzował odrobinę uścisk i Srulik odetchnął swobodniej. Po raz pierwszy w życiu siedział na końskim grzbiecie.
Wyjechali z miasta. Szybko znaleźli się wśród pól, mijali niewielkie zagajniki, czasem przejeżdżali obok samotnej chałupy. Dojechali do małej wioski z domami krytymi strzechą. Przy każdym domu stało parę dodatkowych zabudowań, ogródek warzywny i kilka drzew owocowych. Na podwórkach Srulik widział co jakiś czas krowę albo konia, świnie i kury. Tu i ówdzie na sztachetach w płocie wisiały odwrócone do góry dnem garnki, na sznurach suszyło się pranie. Kiedy przejeżdżali przez wieś, wybiegł za nimi pies i obszczekał ich. Kobieta siedząca z małym dzieckiem na progu popatrzyła na mężczyznę, chłopca i konia. Kilkoro bosych dzieci grało w piłkę na drodze i jeździec wstrzymał konia, by wyminąć je spokojnym stępem, nie wzbijając tumanu pyłu.
Chłop się nie odzywał. Srulik także milczał. Kiedy oddalili się od wioski i na horyzoncie zamajaczyła następna wieś, mężczyzna zatrzymał konia. Wskazał ręką, a Srulik spojrzał w tym kierunku. Zobaczył kilku chłopców w wypłowiałych łachmanach siedzących nad brzegiem strumyka połyskującego w słońcu. Na widok człowieka i wyciągniętej ku nim ręki dzieci zniknęły w trzcinach.
– To żydowskie dzieci – powiedział człowiek. – Idź do nich.
Zsiadł z konia, zdjął Srulika i postawił go na ziemi.
Z kieszeni wyciągnął dwie kostki cukru i kawałeczek chleba. Podał mu jedną kostkę i chleb. Drugą kostkę dał koniowi i poklepał go serdecznie po szyi. Potem położył lewą dłoń na głowie Srulika, prawym kciukiem nakreślił znak krzyża na jego czole i powiedział:
– Niech Matka Boska ma cię w opiece.
Wsiadł na konia i ruszył dalej. Srulik stał i patrzył za nim. Chłop nie odwrócił głowy, chociaż Srulik pod niósł rękę, żeby pomachać mu na pożegnanie. Wahał się przez chwilę, czy zjeść chleb jednocześnie z cukrem, czy też po kolei. W końcu zadecydował, że najpierw zje chleb. Nie odrywał oczu od człowieka na koniu, który oddalał się coraz bardziej, aż w końcu znikł za zakrętem. Wtedy Srulik zaczął gryźć kostkę cukru.4. Pieczone ptaki. Szopa z butelkami.
Następnego dnia Awrum i Icek wzięli proce i poszli polować na ptaki. W południe wrócili obładowani zdobyczami. Ustrzelone ptaki ze skrępowanymi łapami nieśli zawieszone na ramionach. Największy był wielkości kury. Awrum powiedział, że to kuropatwa. Srulik sądził, że od razu rozpalą ognisko i będzie mógł zjeść mięso, ale ku swemu wielkiemu rozczarowaniu dowiedział się, że musi zaczekać do wieczora.
– Dlaczego?
– Z powodu dymu.
Po zachodzie słońca chłopcy otoczyli miejsce przeznaczone na ognisko płotem z gałęzi, żeby nie było widać z daleka płomieni. Szlomo i Awrum rozkroili ptaki składanym nożem Josele i ostrym odłamkiem szkła. Odcięli im głowy i wypatroszyli. Inni chłopcy przynieśli znad brzegu strumyka błoto i oblepili nim każdego ptaka z osobna. Kiedy ognisko wypełniło się rozżarzonymi węglami, włożyli do środka mięso i usiedli dookoła w oczekiwaniu.
– Oddaj mi nóż – powiedział Josele do Szlomo.
– Teraz jest mój – odparł Szlomo i wsadził scyzoryk do kieszeni.
– Oddaj mu – wtrącił się Srulik.
Szlomo odepchnął go mocno. Wszyscy chłopcy zerwali się z ziemi. Dopiero po interwencji Awruma Szlomo niechętnie oddał nóż.
Z początku wyciągali z ogniska mniejsze bryłki, a większe zostawiali jeszcze na jakiś czas. W ognisku błoto stwardniało i zamieniło się w twardą skorupę. Toczyli ptaki po ziemi, by je ochłodzić, rozbili skorupki kamieniami i zaczęło się żmudne obieranie. Razem z gliną z upieczonych ptaków odeszły też pióra i dało się nareszcie dostać do mięsa. W nocy Srulik i Josele znowu położyli się spać obok siebie, jakby było to coś oczywistego.
Srulik wciąż złościł się na Szlomo za to, że go popchnął.
– On tu rządził, zanim pojawił się Awrum – powiedział Josele.
– Awrum jest silniejszy?
– Chyba nie, ale tylko on nie gubi się w lesie.
– To było pyszne. – Srulik oblizał wargi. – Kiedy Awrum znowu coś upoluje?
– Nieprędko.
– Dlaczego?
– Boi się, że ognisko nas zdradzi.
– Szkoda – westchnął rozczarowany Srulik.
– Wiesz, na początku, kiedy byłem sam, z głodu jadłem dosłownie wszystko. Nawet ślimaki. Są obrzydliwe w dotyku, więc ich nie gryzłem, tylko szybko połykałem.
– Ja bym nie potrafił – stwierdził Srulik z odrazą.
– Jak jesteś głodny, zjesz wszystko. Raz znalazłem zająca, który złapał się w sidła. Nie miałem wtedy jeszcze noża i musiałem ciąć odłamkiem szkła. Zapałek też nie miałem, więc tylko pokroiłem go i zjadłem mięso na surowo.
– Nie umarłeś?
– Przecież widzisz, że nie.
Rano Srulik obudził się przerażony. To nie był sen. Odgłosy strzałów były prawdziwe. Zbliżały się coraz bardziej, a echo dudniło ze wszystkich stron naraz. Słychać było krzyki ludzi i rozkazy wydawane p o niemiecku.
Srulik zerwał się i popędził co sił przed siebie, jak najdalej. Biegł i biegł, w końcu raptownie się zatrzymał. Wokół stały milczące drzewa.
Usiłował przypomnieć sobie wyjaśnienia na temat mchu rosnącego tylko z jednej strony pnia, ale nie miał pojęcia, jak to może pomóc mu wrócić po własnych śladach albo znaleźć chłopców. Co się stanie, jeśli ich zawoła?
– Josele! Awrum!
Przestraszył się własnego krzyku odbijającego się echem w milczącym lesie. Ktoś nadchodził. Srulik schował się i ujrzał Szlomo. Ucieszył się na jego widok.
– Nie drzyj się, bo nas złapią – ostrzegł starszy chłopak. – Wiedziałem, że nie można na tobie polegać.
– Gdzie inni? – zapytał przestraszony Srulik.
– Zamiast się schować, zaczęli uciekać jak głupi.
– Ty też uciekałeś jak głupi – zauważył Srulik.
– Teraz, kiedy jesteśmy sami, lepiej na mnie uważaj – powiedział Szlomo groźnie.
Srulik nie odpowiedział.
– Dokąd idziemy?
– Chcę odszukać miejsce, w którym byliśmy, tamto nad wodą – oznajmił Szlomo.
– Umiesz je znaleźć?
– Zamkniesz się wreszcie?
Nagle Szlomo przystanął. Na ziemi między drzewami ktoś leżał. Dorosły człowiek. Spłoszeni, już mieli rzucić się do ucieczki, ale człowiek się nie poruszył. Jego głowę otaczała kałuża zakrzepłej krwi.
– On nie żyje – wyszeptał Srulik.
Obok wyciągniętej ręki leżał jakiś przedmiot. Srulik podszedł bliżej, żeby zobaczyć, co to takiego. To były okulary. Szlomo przyklęknął przy leżącym.
– Chodźmy stąd – poprosił Srulik.
– Idź sobie, jak chcesz – odparł Szlomo.
Srulik odszedł kawałek dalej. Usiadł na ziemi i ze wstrętem przyglądał się temu, co robił Szlomo. Chłopak przetrząsał kieszenie zabitego, wyciągał jakieś papiery i przedmioty. Potem odwrócił ciało na plecy i włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki. Na koniec wstał i rozejrzał się.
– Srulik?
On mnie nie widzi, zrozumiał Srulik, więc nie odpowiedział ani nie ruszył się z miejsca. Szlomo znowu go zawołał. Kiedy i tym razem nie usłyszał odpowiedzi, zaczął przeszukiwać okoliczne zarośla, ale szukał ze złej strony. Srulik wstał, żeby pobiec za nim, już otworzył usta, żeby go zawołać, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. Wolał zostać sam i nie zadawać się ze starszym chłopakiem.
Wieczorem niebo zachmurzyło się i las spowiła głęboka ciemność.
Srulik postanowił spać na drzewie. Wdrapał się na dąb, wybrał wygodne miejsce między wielkimi gałęziami gęsto odchodzącymi od pnia, ale nie udało mu się zapaść w sen. Czy spotka jeszcze chłopców? Jeśli nie, co pocznie sam w lesie? Wyjął swojego motyla, ale broszka prawie całkiem wygasła, zbyt długo trzymał ją w kieszeni.
Rano postanowił, że pójdzie poszukać ludzi. Takich, co nie zadają pytań, tylko dają coś do jedzenia. Szedł długo. Był spragniony i kiedy napotkał kałużę, pochylił się, by ugasić pragnienie deszczówką. W wodzie zauważył mnóstwo malutkich żyjątek. Zamknął oczy i napił się.
Nagle zorientował się, że znalazł się w znajomym miejscu. Przyglądał się przez chwilę drzewom i zobaczył wielką dziuplę. Uradował się jak ktoś, kto wrócił do domu. Pobiegł do strumyka napić się wody. Potem rozgrzebał popiół w ognisku i znalazł jednego upieczonego ptaszka, który wcześniej umknął ich uwadze. W dziupli zaś znalazł trochę warzyw i kilka jajek. Postanowił zostać w tym miejscu i czekać.
Następną noc także spędził na drzewie. Rano ostrożnie odszedł kawałek od strumienia, obserwując mech porastający pnie. Po chwili przystanął, odwrócił się i zawrócił po własnych śladach. Teraz zrozumiał, w jaki sposób mech może być pomocny. Odszedł znowu od strumyka. Co jakiś czas odwracał się i uważnie przyglądał otoczeniu. Przystawał i zrywał trochę jagód i poziomek. Na jednym z krzaków zobaczył pełznącego ślimaka z wystawionymi różkami. Nie, pomyślał, nigdy nie zje ślimaka. Potem natrafił na krzaki malin. Także tym razem udało mu się znaleźć powrotną drogę i żałował, że nie ma z nim Josele i nie może mu o tym opowiedzieć.
Trzeciego dnia Srulik zsunął się z drzewa o wschodzie słońca. Wiedział już, że zgubił chłopców. Napił się wody, zjadł dwa ostatnie jajka ukryte w dziupli i ruszył przed siebie. Szedł długo. Desperacko, lecz na próżno szukał wzrokiem blasku, który prześwituje między drzewami, kiedy skraj lasu jest blisko. Na koniec usiadł z uczuciem bezsilności, wyczerpany. Nagle usłyszał szelest. Ukrył się w zaroślach i ze swojej kryjówki dojrzał człowieka w czapce i w zielonej kurtce, który szedł ze strzelbą na ramieniu. To na pewno leśniczy, który wydaje żydowskie dzieci Niemcom, pomyślał. Może idzie do domu. Gdzie mieszkają leśniczowie? W lesie czy we wsi? Srulik postanowił pójść za nim. Leśniczy mimowolnie doprowadził go do wąskiej, schowanej w zaroślach ścieżki i po dłuższej wędrówce jego śladem Srulik ujrzał nareszcie światło przebijające między drzewami. Poczekał, aż leśniczy zniknie, i wyszedł na jasny dzień.
Ścieżka poszerzyła się, wijąc się wśród pól, i doprowadziła go do wioski. Srulik podszedł do pierwszej chałupy i zapukał. Drzwi otworzyła kobieta. Popatrzył na nią bez słowa. Ona także przyglądała mu się w milczeniu.
– Wejdź – powiedziała w końcu.
Gospodyni rzeczywiście nie zadawała żadnych pytań. Jakby dokładnie wiedziała, kto przed nią stoi. Posadziła go za stołem i dała mu wielką pajdę chleba i kubek mleka. Srulik jadł łapczywie. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz miał w ustach chleb albo mleko. W kącie izby mały chłopczyk bawił się dwoma kawałkami drewna. Kobieta usiadła przy nim. Zwracała się do niego „Jurek” i karmiła go łyżeczką.
– Kto przyszedł? – rozległ się męski głos.
– Jakiś chłopiec – odpowiedziała kobieta.
Jej mąż wszedł do izby i przyjrzał mu się w zamyśleniu.
– Chciałbyś zostać u nas i pomagać mi w gospodarstwie? – zapytał po dłuższym milczeniu.
– Tak – odparł Srulik.
– Skończ jeść, to dam ci robotę.
Srulik posłusznie czekał przy stole. Chłop wrócił do izby, tym razem w kurtce i w butach z cholewami. Wyprowadził Srulika na zewnątrz, otworzył drzwi szopy pełnej butelek w rozmaitych kolorach i rozmiarach, a potem wszedł z nim do środka.
– Poustawiaj butelki na półkach – powiedział. – Ustaw je porządnie, według wielkości i koloru.
Srulik skinął głową.
Chłop wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
– Zamykam, żeby nikt nie przeszkadzał ci w pracy – wyjaśnił z zewnątrz.
Srulik wziął się do pracy i wtedy usłyszał skrzypnięcie, jakby dźwięk zamykanego skobla. Przeraził się, podszedł do drzwi i wyjrzał przez szparę w deskach. Najpierw nic nie zobaczył. Po chwili pojawił się chłop. Prowadził motocykl. Wsiadł, zapalił silnik i odjechał. Srulik usiłował otworzyć drzwi, były jednak dobrze zamknięte. Próbował siłą, ale nie ustępowały. Wtedy wpadł w panikę i zaczął się rzucać jak zwierzątko schwytane w pułapkę, wrzeszczał i rozbijał butelki wokół siebie.
– Poczekaj, otworzę ci! – Z podwórka dobiegł go głos gospodyni.
Srulik uspokoił się, słysząc dźwięk uderzeń. Kobieta rozbiła kłódkę siekierą i otworzyła mu drzwi.
Biegnij, chłopcze – powiedziała. – Biegnij.