- nowość
- promocja
- W empik go
Biegnij, mała, biegnij - ebook
Biegnij, mała, biegnij - ebook
To kameralne reportaże o intymnych tragediach, zmaganiach z systemem i doświadczeniach nie do zapomnienia. Także o walce o godność i przyszłości, która jest do wygrania.
Matka, która nie może zapomnieć uwag nauczycielki tańca: „Pani córka ma za krótkie ręce”. Odchodząca z zakonu dziewczyna, która wreszcie czuje się wolna, ale słyszy od przełożonej: „Tak się siostrze tylko wydaje”. Dorosła kobieta, którą prześladuje powtarzane przez matkę zdanie: „Jesteś gruba”. Egzorcyzmowana nastolatka, która pyta: „Dlaczego ja? Moglibyście zapukać do następnych drzwi. W co drugim domu w tym mieście są opętani”. Pacjentka, która z wizyty u ginekologa zapamiętała tylko jedno zdanie: „Laleczka się nie boi”.
Anna Goc, laureatka Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego za książkę Głusza, pisze w Biegnij, mała, biegnij o kobietach. Nie są to historie z pierwszych stron gazet, raczej takie, w których wiele z nas może odnaleźć echa własnych. Reporterka wybrała swoje reportaże z lat 2013–2023 publikowane w „Tygodniku Powszechnym” i dopisała nowe.
Opowiada o współczesnej Polsce, która rzadko bywa kobietą.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66778-65-8 |
Rozmiar pliku: | 478 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tamtego dnia Magda Sipowicz czuła się piękna.
Spojrzała na kozaki, które kupiła, nie bez wahania, za pięćset złotych. Właśnie weszła do zarządu Stowarzyszenia Tłumaczy Polskiego Języka Migowego, z którym współpracowała od kilku lat. Nowe zadania z tym związane miała od teraz łączyć z etatem nauczycielki i tłumaczki. Wyjęła z torebki kalendarz, rozłożyła go na kolanach. Na stoliku pod oknem położyła tablet.
Wracała do Krakowa pociągiem, który wyjechał z Warszawy Centralnej o 16:42. Zajęła miejsce w pierwszym wagonie za lokomotywą. Zanim usiadła naprzeciw starszego mężczyzny, próbowała otworzyć okno. „Zimno” – rzuciła jedna z pasażerek w bluzce w nuty. Musiało jej przeszkadzać coś jeszcze, bo po chwili zmieniła przedział.
Gdy pociąg zatrzymał się w polu, Magda złościła się w duchu, że będzie miał opóźnienie. W domu czekali półtoraroczna Wiktoria i mąż Adam.
Przed dwudziestą pierwszą zadzwonił do niej kolega, wyszła z telefonem na korytarz. Konduktor, który przechodził na początek składu, musiał przecisnąć się za jej plecami, więc przywarła do szyby.
Wagon się zakołysał.
„Kołysanie” – ładne słowo, łagodne, ale właśnie tak wtedy pomyślała.
Światła zgasły, zapaliły się i znów zgasły. Ale tak naprawdę zaczęło się od zapachu. Magda nie potrafi go opisać ani z żadnym innym porównać.
Podłoga wagonu pękła i rozstąpiła się pod jej nogami.
– Magda! – usłyszała głos kolegi w słuchawce.
Zobaczyła odbicie swojej twarzy w szybie, które się po niej zsuwało. Zacisnęła dłoń, bo wiedziała, że nie może upuścić telefonu.
Poczuła, że coś ją zasysa, wciąga jej ciało. Potem uderzenie, mocne. Zaczęła się turlać – spadała z nasypu kolejowego. Walnęła plecami o ziemię, telefon wypadł jej z ręki.
Po chwili przygniotło ją ciało mężczyzny. Resztką sił zepchnęła go na bok.
– Pomocy! – wołała jakaś kobieta, więc Magda poderwała się, żeby do niej pobiec.
Spojrzała w dół i krzyknęła:
– Kurwa, ja nie mam nóg!
Prawą nogę zmiażdżyły koła pociągu, lewa była od kolana do pośladka rozcięta do kości.
Przez kolejne godziny, a następnie tygodnie i miesiące traciła swoje ciało i je odzyskiwała.
Odzyskiwała
Ktoś podał jej telefon, a raczej baterię z ledwo trzymającą się obudową. Ekran był ciemny.
Udało jej się jednak połączyć z mężem. Powiedziała Adamowi, że zderzyły się pociągi, że nie ma nóg, że chyba umiera i że bardzo go kocha. Poprosiła, żeby opiekował się ich córką i prowadził dalej pamiętnik, który zaczęła pisać po urodzeniu Wiktorii.
Przed telefonem do mamy zawahała się. Mama była po zawale, po kilku stanach przedzawałowych. Mimo to w końcu wybrała jej numer, bo uznała, że skoro to ona teraz umiera, ma prawo się pożegnać.
– Mamo, był wypadek – zaczęła.
Poczuła, że robi się coraz zimniej.
Pamięta, że do człowieka, który leżał obok niej, podeszło dwóch mężczyzn, próbowali go reanimować. Widziała, jak tamtemu zapada się klatka piersiowa. Chciała krzyknąć: „On już nie żyje, chodźcie do mnie”, ale nie miała siły. Złapała jednego z nich za rękę i powiedziała, że ma małe dziecko i musi przeżyć.
Zapytała go, jak ma na imię.
– Paweł – odpowiedział.
– Paweł, musisz mi pomóc zatamować krwawienie – zaczęła go instruować.
Wyjął sznurek, chyba ze ściągacza kurtki, i zacisnął go wokół nogi Magdy. Drugą nogę przewiązał rękawem.
Pamięta, że mężczyzna przyszedł po chwili i powiedział, że karetki zabrały rannych z przeciwnej strony nasypu i odjechały.
– Paweł, musisz tam wrócić, rozumiesz? Musisz sprowadzić do mnie ratowników.
Nie pamięta bólu.
Wyobraziła sobie, jak idzie o kulach z protezą zamiast nogi.
Wyobraziła sobie, że tamtego dnia nie umrze.
Traciła
Musiała mdleć, bo na jej ramieniu pojawiła się czarna opaska. Wiele tygodni po wypadku dowiedziała się, że zakładają ją tym ofiarom, których szanse na przeżycie są niewielkie.
Gdy się ocknęła, usłyszała, jak mężczyzna krzyczy do ratowników:
– Zabierzcie ją, kurwa, ona przed chwilą żyła! Ona ma małe dziecko!
– Jestem, żyję – szepnęła.
Podeszli z noszami. Nie widziała twarzy, było za ciemno, ale wyczuła ich emocje.
– Beznadzieję, w której wtedy byłam – mówi.
Gdy położyli ją na noszach, poprosiła jeszcze, żeby zabrali jej nogę w nowym bucie.
W karetce Magda zobaczyła twarz pielęgniarki przerażoną na widok jej ciała.
Podobno była przytomna. Podobno rozmawiała z ratownikami. Podobno przedyktowała im numer telefonu do Adama, by przekazali mu, dokąd ją zabierają, a pielęgniarce podała grupę krwi i poinformowała, że nie ma jednej nerki.
Odzyskiwała
Odtąd były dwie rzeczywistości.
Pierwsza – ta realna, o której Magda nie miała pojęcia.
W programach informacyjnych podawano szczegóły katastrofy kolejowej pod Szczekocinami: 3 marca 2012 roku, w sobotę, tuż przed dwudziestą pierwszą zderzyły się dwa pociągi – TLK Brzechwa z Przemyśla Głównego do Warszawy Wschodniej i InterRegio Matejko z Warszawy Wschodniej do Krakowa Głównego.
Zginęło szesnaście osób, blisko sto pięćdziesiąt zostało rannych.
Następnego dnia prezydent Bronisław Komorowski spotkał się z poszkodowanymi w szpitalu św. Barbary w Sosnowcu i ogłosił żałobę narodową.
Trwało ustalanie przebiegu wydarzeń i przyczyn wypadku.
Magda w tym czasie była przewożona ze szpitala do szpitala. W Zawierciu amputowano jej zmiażdżoną przez koła pociągu nogę i oczyszczono kikut z metalu i żwiru. Potem pojechała do Sosnowca, wreszcie do Siemianowic Śląskich, gdzie położono ją do komory hiperbarycznej.
Żyła w innej rzeczywistości: od trzeciego marca do czternastego kwietnia utrzymywano ją w stanie śpiączki.
Śniła.
Że jedzie pociągiem, który nagle wpływa na morze i zderza się z dużo większym tankowcem.
Że jest żołnierką francuskiej armii i wraca z wojny, na której straciła nogę. Żołnierką była też jej już dorosła córka. Wojna toczyła się w odległej przyszłości i Magda nie wiedziała, kto walczy przeciwko komu.
Że Adam ma nową rodzinę i wychowuje ich córkę ze znaną aktorką.
Że płonie Warszawa.
Że nad jej głową przelatują słonie na ogromnych dywanach, a wodą z trąb gaszą pożary, które wybuchały na całym kontynencie.
Że jest uwięziona w rybackiej sieci, którą ktoś zanurza w rwącym nurcie rzeki, a ona obserwuje, jak woda wypłukuje z jej ciała toksyny.
Że jest Calineczką, która unosi się na wodzie w łódce z listka i odpycha małym wiosłem.
Że popełnia z Adamem i Wiktorią rytualne samobójstwo. Podchodzą – najpierw Wiktoria, później Adam, na końcu Magda – do ściany, na której wisi wielki róg i kolejno się na niego nabijają. Gdy przyjechali ratownicy, Magda jeszcze żyła. Zapytali więc: „Chcesz odejść? Czy wolałabyś tu zostać?”. Wtedy Magda zobaczyła kulę ziemską, jakby z kosmicznej perspektywy. I ludzi, których spotykała w życiu, ale od dawna nie miała z nimi kontaktu. Ledwo ich rozpoznawała. Niektórzy modlili się, a Magda zrozumiała, że modlą się za nią.
– Cztery razy nam pani umierała – usłyszała od lekarza, gdy na dobre wybudzili ją ze śpiączki.
Wydawało jej się, że rzeczywistość jest snem, a realne życie jest tym, które śniła.
Traciła
Po wybudzeniu próbowała o coś zapytać, ale po kilku wyszeptanych słowach zasypiała ze zmęczenia. Usiłowała zjeść odrobinę zupy – po dwóch łyżkach podanych przez pielęgniarkę wszystko zwróciła i straciła przytomność.
Leżała w szpitalu i się wstydziła.
Wstydziła się ciała – tego, że ono żyje, ma swoje potrzeby, a ona jest od niego odcięta. Podchodzili do niej lekarze i pielęgniarze, zwykle w siedmioro, stawali z obu stron łóżka, po trzech z każdej, robili koszyk z dłoni i unosili ciało Magdy, a ostatnia osoba myła je, zmieniała pościel. Magda nie potrafiła wtedy przestać płakać.
– Ja wiem, że jestem brzydki, ale żeby od razu płakać na mój widok? – żartował jeden z lekarzy, który podtrzymywał jej ciało.
Wstydziła się swojego zapachu. Zwłaszcza niemytych, jedynie przeczesywanych włosów. Część z nich straciła, reszta była splątana, zlepiona krwawym strupem.
W Siemianowicach Śląskich poprosiła pielęgniarki, żeby umyły jej włosy. Jedna z nich odpowiedziała, że to zbyt ryzykowne, ale chciała ulżyć Magdzie, więc przyniosła miskę z wodą i delikatnie przemyła jej skórę głowy.
Odzyskiwała
Ruszyły zbiórki na leczenie i rehabilitację. Magda na początku nie potrafiła przyjmować pieniędzy, nigdy wcześniej o nic nie prosiła. Zrozumiała jednak, że nie ma wyjścia.
Dzwonili przyjaciele i znajomi. Życzyli „dobrego jajka”, bo zbliżały się święta wielkanocne, a Magda nie rozumiała, o jakie jajko chodzi. Pytali, jak się czuje, więc odpowiadała, że dobrze, potrzebuje tylko protezy, żeby wrócić do pracy. Mówili o strasznej katastrofie, o rannych i zabitych, o cudzie, jaki spotkał tych, którzy przeżyli. Pytali, jak sobie poradzi, i martwili się o nią – a ona ich pocieszała.
– Nie tęsknisz za córką? – zapytała jedna z koleżanek.
Po tym pytaniu Magda przestała odbierać telefony.
Ominęły ją drugie urodziny Wiktorii. Obiecała sobie, że na spotkanie z córką wyjedzie na wózku.
Najpierw uczyła się odwracać na bok, na brzuch, ruszać nogą. Jeśli rehabilitant zalecał, żeby powtarzała ćwiczenie dziesięć razy dziennie, powtarzała je sto.
Gdy na początku maja Wiktoria przyjechała z Adamem i jego mamą, Magda czekała na nich przed szpitalem. Wciąż miała siniaki na twarzy, czerwone blizny na łuku brwiowym i powiece, przesuniętą szczękę. Siedziała na wózku inwalidzkim, było widać, że nie ma nogi.
Nie przypominała mamy sprzed wypadku.
– Cześć, córeczko – powiedziała.
Wiktoria cofnęła się i schowała za nogą babci.
– Jakie piękne kwiatuszki, to dla mamy? – zapytała Magda.
Wiktoria pokiwała głową.
„Kwiatuszki” – zamigała Magda. Była tłumaczką polskiego języka migowego i zaczęła uczyć córkę migania, gdy Wiktoria miała zaledwie kilka miesięcy.
– Mama?
Traciła
Magda z dokumentacji medycznej dowiedziała się, co działo się z jej ciałem.
Czytała o „licznych złamaniach żeber po prawej stronie”, „złamaniu panewki prawego stawu biodrowego”, „złamaniu kości krzyżowej po lewej stronie”, „rozejściu spojenia łonowego”, „amputacji uda prawego”, „wstrząsie hipowolemicznym”, „prawej gałce ocznej osadzonej nieznacznie niżej w stosunku do lewej”.
O bliznach: „ramiona – 20 centymetrów na 20 centymetrów”, „podudzie – 20 na 15”, „udo – 15 na 20”, „od łuku brwiowego do skroni – 10 cm”, „brew prawa i prawa powieka – 2 cm”.
O bólu: „bóle trwają od kilkunastu minut do kilku godzin”, „bóle fantomowe prawej kończyny nasilają się w godzinach wieczornych”, „w celu zmniejszenia dolegliwości bólowych chora musi odpoczywać kilka godzin”, „ból ostry, ciągły, rwący, palący, miażdżący”.
Czytała o swoim ciele, ale jakby to nie było o niej.
Kilka miesięcy po katastrofie oglądała reportaż telewizyjny. Pokazano zdjęcia pociągów zrobione nazajutrz po wypadku. A także nagrania z akcji: skupieni ratownicy, ranni przenoszeni na noszach, ludzie leżący przy nasypie kolejowym. Zobaczyła też kobietę, której ciało było bordowe, prawie czarne. Kobietę ogromną jak wieloryb, ledwo mieszczącą się na noszach. Ciało po uderzeniu było posiniaczone i opuchnięte.
Adam powiedział jej, że to była ona. I że też jej nie poznał, bo przed wypadkiem nie ważyła nawet sześćdziesięciu kilogramów.
Traciła
Pod koniec maja wróciła do domu.
Adam zrobił remont mieszkania. Zdjął dopiero co położone wykładziny, żeby ułatwić jej przemieszczanie się. Najpierw chodziła z balkonikiem, ale nie mogła tak przenieść kawy z kuchni do pokoju. Wpadła na pomysł z fotelem biurowym, na którym poruszała się między kuchnią, pokojem a łazienką.
„Kość jest za krótka”, „tu nie ma mięśnia” „pani Magdo, sama skóra” – kolejni protetycy rozkładali ręce, nie dawali jej szans na chodzenie z protezą.
Uparła się.
Proteza wbijała się w pośladek, raniła skórę, niszczyła bieliznę.
Guma zabezpieczająca lej protezy zaczęła się ścierać. Rany na skórze były jeszcze dotkliwsze, ból pachwiny mocniejszy. Lej w końcu pękł i przy każdym kroku się rozszerzał, a skóra wchodziła do szczeliny.
Latem proteza zsuwała się po spoconej skórze.
Przez kilkanaście miesięcy próbowała wrócić do życia sprzed wypadku.
Do Magdy-tłumaczki. Jej mózg działał jednak w zwolnionym tempie. Musiała od początku uczyć się polskiego języka migowego i tłumaczenia.
Do Magdy-nauczycielki. Ale nie potrafiła znieść hałasu na szkolnym korytarzu ani nadążyć za pytaniami dzieci czy rozmowami w pokoju nauczycielskim – rozumiała słowa, tylko nie składała ich w logiczną całość.
Do Magdy-żony i Magdy-matki dwuletniej dziewczynki.
Córka bała się jej dotknąć.
– Mama ma czerwone – mówiła i wskazywała blizny na twarzy, na ramionach, na kikucie.
Gdy Adam wychodził do pracy, Wiktorią opiekowały się babcie i ciocia, a Magda miała w tym czasie kilkugodzinną rehabilitację. Po ćwiczeniach była tak zmęczona, że natychmiast zasypiała.
– Mój świat nie tylko się zmienił, on został zniszczony jak ten pociąg – mówi. – Nie miałam do czego wracać, wszystkiego uczyłam się na nowo.
Rok po katastrofie, trzeciego marca, wsiadła do pociągu. Wybrała tę samą trasę: Warszawa – Kraków. Kupiła bilet, dostała miejsce w pierwszym przedziale pierwszego wagonu, tuż za lokomotywą.
Siedziała i czekała na uderzenie.
Traciła
Nasilały się bóle fantomowe.
Czuła, jakby ktoś wbijał jej w stopę metalowe pręty, chociaż stopy nie było. Ból przechodził w nieistniejącą łydkę i dalej w nieistniejące kolano. Zdarzało się, że od nogi, którą Magda straciła, bolało ją całe ciało.
Ból fantomowy porównuje się do działania lunety. Chodzi o to, żeby siłą woli zatrzymać go w miejscu, gdzie kończy się ciało – czyli w kikucie. Czasami palce bolą na wysokości kolana, a czasami w dawnym miejscu – czyli tam, gdzie były przed amputacją stopy.
Magda dostała plastry z morfiną. Po pierwszym nie usłyszała budzika i prawie zaspała do pracy. Do każdego wyjścia musiała doliczyć dodatkowy czas: na zejście z drugiego piętra, dojście do samochodu, znalezienie parkingu niedaleko miejsca spotkania, żeby jak najkrócej iść. Tęskniła za tą wolnością, że wstaje się rano i nie zastanawia, jak dojść do łazienki. Tamtego dnia, gdy zaspała, miała tłumaczyć na studiach zaocznych, więc musiała wstać dużo wcześniej, żeby zdążyć. Dopiero o siódmej obudził ją telefon: „Pani Magdo, nie będzie dzisiaj zajęć, pociąg ma duże opóźnienie, część studentów...”. Po słowie „pociąg” już nie słuchała.
Nie wyszła z łóżka przez kolejne trzy dni.
Obrazy z wypadku wracały coraz częściej.
Gdy pojawił się zapach, którego nie znała, bo nowy zapach kojarzył się jej z niebezpieczeństwem. Gdy pękł balon na dziecięcych urodzinach. Gdy wjechała samochodem na krawężnik i poczuła lekkie szarpnięcie. Gdy rehabilitant skończył jej masaż przed czasem.
Za każdym razem, gdy działo się coś, na co nie miała wpływu i czego nie mogła kontrolować, wracał do niej pociąg.
Wychodziła na ulicę i czuła na sobie spojrzenia ludzi. Pomieszanie wstrętu i litości – tak je odbierała.
Wiedziała też, że wsparcie, które dotąd dostawała, słabnie. I że jeśli chce żyć dalej, musi zacząć działać.
Odzyskała
W piątą rocznicę wypadku urodziła Leonarda. Miała termin dokładnie na trzeciego marca. Poprosiła lekarza o przyspieszenie porodu.
Kilka dni po porodzie obudziła się w nocy, żeby nakarmić syna. Usiadła w fotelu, przystawiła go do piersi. Patrzyła, jak pije, ale gdy spojrzała przed siebie – zobaczyła dwa pociągi i siebie leżącą na nasypie. Zamknęła oczy, pomyślała, że jest zaspana. Popatrzyła na dziecko, znów przed siebie – pociągi dalej tam były.
Obudziła Adama i poprosiła, żeby wziął dziecko, przygotował mu mleko w butelce. Od tego momentu nie karmiła już piersią. Wtedy wyrzucała sobie, że porzuciła swojego syna. Teraz wie, że najpierw musiała uratować siebie.
– Byłam dla swojego ciała największym katem. Już jako dziewczynka miałam ciągle o coś do siebie pretensje, ciągle coś mi się we mnie nie podobało. A najbardziej krytykowałam swoje nogi – wspomina. – Potem przez wiele lat zapracowywałam się, jakby moja wartość miała zależeć od tego, ile uda mi się osiągnąć. Robiłam to nawet po wypadku.
Miała nie chodzić, jedynie poruszać się na wózku, a zaczęła tańczyć.
Miała nie pracować, a zrobiła prawo jazdy, założyła własną działalność, została prezeską stowarzyszenia tłumaczy.
Miała nie zajść w kolejną ciążę, a zaszła, potem miała całą przeleżeć, a pracowała do szóstego miesiąca.
– Po tamtej nocy, gdy odstawiłam Leonarda od piersi, zaczęłam odzyskiwać swoje ciało na dobre – wyjaśnia.
Wybór
– Mamo, dlaczego masz tutaj takiego bąbla? – zapytał niedawno Leonard, który tak nazywa kikuta.
– To jest moja nóżka – odpowiedziała Magda.
– A co ci się stało?
– Miałam wypadek.
– Dlaczego to sobie zrobiłaś? – dopytywał.
– Synu, każdy wybiera sobie doświadczenia, mama wybrała takie.
14 września 2024