- W empik go
Bieżyńska łąka - ebook
Bieżyńska łąka - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 165 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W taki to właśnie dzień polowałem pewnego razu na cietrzewie w czerńskim powiecie tulskiej guberni. Ustrzeliłem wtedy dużo zwierzyny; pełna torba myśliwska niemiłosiernie wpijała mi się w ramię; dogasała już zorza wieczorna i w powietrzu jeszcze jasnym, choć już nie rozświetlonym' promieniami zachodzącego słońca, poczynały gęstnieć i rozlewać się chłodne cienie, gdy postanowiłem wreszcie wrócić do domu. Szybkimi krokami przebyłem długi zagajnik, wspiąłem się na pagórek i zamiast oczekiwanej, znanej mi dobrze równiny z dębowym laskiem na prawo i z niziutką białą cerkwią w oddali, ujrzałem całkiem inne, nieznajome mi okolice. U stóp mych leżała wąska dolina; wprost przede mną tworzył stromą ścianę gęsty las osikowy. Przystanąłem zdumiony, rozejrzałem się wkoło… „Ehe! – pomyślałem sobie – przecie ja zupełnie gdzie indziej trafiłem, zaszedłem zanadto w prawo”, i sam się dziwiąc swej pomyłce, zbiegłem pośpiesznie z pagórka. Natychmiast otoczyła mnie przykra, dojmująca wilgoć, jak gdybym się znalazł w piwnicy; bujna, wysoka trawa na dnie doliny, mokra od rosy, bieliła się gładkim obrusem; bałem się stąpać po niej. Wygramoliłem się co prędzej na przeciwległy brzeg i począłem iść w lewo, wzdłuż lasu. Nietoperze szybowały już nad uśpionymi wierzchołkami drzew, krążąc tajemniczo i chybotliwie na tle słabo jaśniejącego nieba; śmigłym lotem przemknął w górze śpieszący do swego gniazda zapóźniony krogulec. „Jak tylko wyjdę na drugą stronę – myślałem sobie – powinienem natychmiast znaleźć drogę, jednak z dobrą wiorstę nadłożyłem!”
Dotarłem wreszcie do skraju lasu, ale nie było tam żadnej drogi. Jakieś nie skoszone niskie krzaczki słały się szerokim pasmem przede mną, a za nimi, daleko, daleko, widniało puste pole. Przystanąłem ponownie. „Co u licha? Gdzież ja jestem?” Zacząłem przypominać sobie, jak i którędy wędrowałem w ciągu całego dnia… – Ale! Przecie to parachińskie zarośla! – zawołałem w końcu. – Oczywiście! A to jest zapewne syndziejewski gaj… Gdzie też to ja zabrnąłem? Tak daleko?… Dziwne! Teraz trzeba znów iść w prawo.
Ruszyłem w prawo, poprzez krzaki. Tymczasem noc zbliżała się i rosła jak brzemienna burzą chmura; zdawało się, że razem z wieczornymi oparami rósł zewsząd, a nawet lał się z góry mrok. Wpadłem na jakąś nie wyjeżdżoną, porośniętą trawą drożynę; ruszyłem nią wytężając bacznie wzrok przed siebie. Wszystko dokoła szybko ciemniało i cichło – tylko przepiórki nawoływały się z rzadka. Mały nocny ptak, bezszelestnie sunący nad ziemią na miękkich skrzydłach, omal że nie natknął się na mnie i trwożnie dał nura w bok. Wyszedłem na skraj zarośli i powlokłem się miedzą przez pole. Z trudnością już rozróżniałem odległe przedmioty: pole niewyraźnie bielało dokoła, za nim, coraz to bardziej rosnąc w oczach, nadciągał kłębiący się mrok. Kroki moje głucho dudniły w stygnącym powietrzu. Przybladłe nieco niebo zaczęło ponownie błękitnieć, lecz był to już błękit nocy. Światełka gwiazd zamigotały, zapaliły się na nim.
To, co wydawało mi się gajem, okazało się kulistym i ciemnym pagórkiem. – Gdzież to ja jestem? –
powtórzyłem głośno, przystanąłem po raz trzeci i pytająco spojrzałem na moją angielską, białą w żółte łaty sukę Dianę, niewątpliwie najpojętniejszą ze wszystkich czworonogów. Ale najpojętniejszą z czworonogów pokręciła tylko ogonkiem, smutnie mrugnęła znużonymi ślepkami i nie udzieliła mi żadnej roztropnej rady. Wstyd mi się zrobiło przed nią, rzuciłem się więc rozpaczliwie naprzód, jak gdyby uświadomiwszy sobie nagle, którędy należało iść, okrążyłem pagórek i znalazłem się w dość płytkiej, rozoranej kotlinie. Ogarnęło mnie nagle dziwne uczucie. Kotlina owa miała niemal dokładny kształt kotła z lekko spadzistymi zboczami; na dnie jej sterczało kilka dużych głazów, wyglądających tak, jakby przyczołgały się tam na tajną naradę. W kotlinie panowała głucha cisza, a niebo zwisało nad nią płasko i tak posępnie, że serce ścisnęło mi się w piersi. Jakieś stworzonko słabo i żałośnie zapiszczało pośród kamieni. Wygramoliłem się spiesznie z powrotem na pagórek. Dotychczas wciąż jeszcze nie traciłem nadziei, że odnajdę drogę do domu; teraz jednak upewniłem się ostatecznie, że zabłądziłem, i nie starając się już zupełnie rozpoznawać otaczającej okolicy, która niemal całkiem utonęła we mgle, poszedłem prosto przed siebie, kierując się położeniem gwiazd, na los szczęścia… Szedłem tak blisko pół godziny, z trudem powłócząc nogami. Nigdy w życiu nie zdarzyło mi się chyba zabłądzić w takim pustkowiu: nigdzie nie zamigotało żadne światełko, nie dochodziły żadne odgłosy. Jeden pochyły pagórek wyłaniał się za drugim, pole za polem ciągnęło się w nieskończoność, zarośla wyrastały nagle, jak gdyby spod ziemi, tuż przed mym nosem. Szedłem bez przerwy i zamierzałem już spocząć gdziekolwiek bądź do rana, gdy nagle znalazłem się nad straszną przepaścią.
Cofnąłem spiesznie wysuniętą już naprzód nogę i poprzez nieprzenikniony niemal mrok nocy ujrzałem w dole pod sobą ogromną równinę, szeroka rzeka obejmowała ją wygiętym łukiem. Stalowe odblaski wody z rzadka i niewyraźnie migocąc znaczyły jej bieg. Wzgórze, na którym się znajdowałem, opadało nagle prostopadłym niemal urwiskiem. Olbrzymie jego kontury odcinały się swą czernią od błękitnawej powietrznej pustki i tuż pode mną, w kącie utworzonym przez ścianę urwiska i przez płaszczyznę równiny, nad rzeką, która w tym miejscu zastygła w kształcie nieruchomego, ciemnego zwierciadła, tuż u stóp wzgórza, czerwonym płomieniem jarzyły się i dymiły jeden przy drugim dwa ogniska. Wokół nich uwijali się ludzie, chwiały się cienie, jaskrawe światło oświecało niekiedy połowę małej, kędzierzawej głowy.
Pojąłem wreszcie, dokąd zaszedłem. Błonia te słyną w naszych stronach pod nazwą Bieżyńskiej Łąki… Lecz wracać do domu było już niepodobieństwem, zwłaszcza zaś w nocy; nogi uginały się pode mną ze zmęczenia. Postanowiłem więc zbliżyć się do ognisk i w towarzystwie owych ludzi, których wziąłem za handlarzy bydła, doczekać do świtu. Zeszedłem szczęśliwie w dół, nie zdążyłem jednak jeszcze wypuścić z rąk ostatniej gałązki, gdy naraz dwa duże, białe, kosmate psy rzuciły się na mnie z gniewnym ujadaniem. Dźwięczne dziecięce głosy zabrzmiały dokoła ognia, kilku malców powstało szybko z ziemi. Odpowiedziałem na ich pytające okrzyki. Podbiegli ku mnie i odpędzili natychmiast psy, podniecone zwłaszcza pojawieniem się mojej Dianki. Zbliżyłem się do chłopców.
Omyliłem się biorąc ludzi siedzących dokoła owych ognisk za handlarzy bydła. Była to po prostu dziatwa wiejska z sąsiedniej wsi, strzegąca tabunu. U nas bowiem podczas letnich upałów wypędzają konie na pastwisko nocą. W dzień muchy i gzy nie dałyby im spokoju. Wypędzać tabun z wieczora i przypędzać o świcie – to wielkie święto dla wiejskich malców. Z gołymi głowami i w starych półkożuszkach, siedząc na najżwawszych szkapinach, pędzą z radosnym piskiem i wrzaskiem, wymachując rękami i nogami, podskakują wysoko i śmieją się na cały glos. Lotny kurz żółtawym słupem wzbija się i kłębi wzdłuż drogi; daleko rozlega się zgodny tętent, konie pędzą nastawiwszy uszu; na czele, zadarłszy ogon i nieustannie zmieniając nogę, mknie jakiś kosmaty kasztan z bodiakami w splątanej grzywie.
Oświadczywszy malcom, że zbłądziłem, zbliżyłem się i przysiadłem do nich. Spytali, skąd jestem, pomilczeli chwilę, po czym odsunęli się z lekka. Pogadaliśmy trochę. Spocząłem pod krzaczkiem ogołoconym z liści i rozejrzałem się. Widok był cudowny. Wokół ognisk dygotał i jak gdyby gasł natykając się na ciemności krąg czerwonawego odblasku. Wybuchający płomień przerzucał z rzadka poza granice tego kręgu krótkotrwałe błyski; wąski język światła liźnie czasem nagie pręty łoziny i natychmiast ginie; długie, ostre cienie, wdzierając się na mgnienie oka, docierają z kolei do samych płomieni; mrok zmagał się ze światłem. Czasami, gdy płomień stawał sie słabszy i krąg blasku malał, niespodzianie wynurzał się z mroku koński łeb, gniady, z zygzakowatą strzałką na czole, albo też zupełnie biały, uważnym i tępym wzrokiem patrzył na nas, żując pośpiesznie długie źdźbła trawy, i znów schylając się ku ziemi, natychmiast znikał. Słychać było tylko, jak w dalszym ciągu żuł i poparskiwał. Z oświetlonego miejsca trudno dojrzeć, co się dzieje w ciemnościach, i dlatego też wszystko w pobliżu zdawało się jakby zasłonięte czarną kotarą; dalej jednak, na horyzoncie, niewyraźnie majaczyły podłużne plamy pagórków i lasu. Ciemne, pogodne niebo majestatycznie i niezmiernie wysoko rozpościerało się nad nami z całym swym tajemniczym przepychem. Wzruszenie ściskało mi pierś, gdy wdychałem ów szczególny, odurzający i świeży zapach – zapach rosyjskiej letniej nocy. Dokoła nie słychać było prawie żadnego odgłosu… Z rzadka tylko w pobliskiej rzece niespodziewanie głośno pluśnie wielka ryba i przybrzeżna trzcina za – szeleści lekko, zaledwie potrącona przez nadbiegającą falą… Tylko ogniska cicho trzaskały.
Dokoła nich siedzieli chłopcy; tuż obok siedziały również i owe dwa psy, które miały taką ochotę mnie pożreć. Długo jeszcze nie mogły się pogodzić z moją obecnością i sennie mrużąc oczy oraz spoglądając z ukosa na ogień, od czasu do czasu powarkiwały z niezwykłym poczuciem osobistej godności. Najpierw powarkiwały, a potem skomliły z cicha, jak gdyby bolejąc nad tym, że nie mogą zaspokoić swych pragnień. Chłopców było pięciu: Fiedia, Pawłusza, Iliusza, Kostia i Wania. (Z ich rozmów dowiedziałem się ich imion i chciałbym teraz zaznajomić z nimi moich czytelników.)
Pierwszemu, najstarszemu ze wszystkich, Fiedi, dalibyście ze czternaście lat. Był to zgrabny chłopak o pięknych i delikatnych, trochę za drobnych rysach twarzy, o jasnych, kędzierzawych włosach, jasnych oczach i z nieustannym, na wpół wesołym, na wpół roztargnionym uśmiechem na ustach. Wszelkie oznaki wskazywały, że pochodził z zamożnej rodziny i że pojechał w pole nie z potrzeby, lecz tak sobie, dla uciechy. Miał na sobie pstrą perkalową koszulę z żółtym szlaczkiem; krótki, nowy jermiak narzucony na plecy ledwo trzymał się na jego wąskich ramionach; na niebieskawym pasku miał zawieszony grzebyczek. Jego buty z krótkimi cholewami rzeczywiście należały do niego, nie do jego ojca. Drugi chłopak, Pawłusza, włosy miał rozczochrane, czarne, oczy szare, kości policzkowe wydatne, twarz bladą, ospowatą, usta duże, lecz kształtne, głowę, jak to mówią, wielką jak bania, ciało przysadziste, niezgrabne. Co tu gadać – chłopak był niepozorny, a jednak spodobał mi się: spojrzenie miał bardzo mądre i szczere, a i w głosie jego dźwięczała siła. Strojem swoim nie mógłby się poszczycić: na cały ów strój składała się prosta zgrzebna koszulina oraz połatane portki. Twarz trzeciego, Iliuszy, nie miała w sobie na ogół nic szczególnego: z garbatym nosem, pociągła, o krótkowzrocznych oczach; miała wyraz jakiejś tępej, boleściwej frasobliwości; zaciśnięte wargi były nieruchome, ściągnięte brwi nie rozluźniały się: jak gdyby wciąż mrużył oczy przed blaskiem. Jego płowe, nieomal białe włosy sterczały najeżonymi kosmykami spod płaskiej filcowej czapeczki, którą coraz to nasuwał obydwiema rękami na uszy. Miał na sobie nowe łapcie i onuce. Gruby sznur, trzykrotnie owinięty w pasie, dokładnie obciskał jego schludną czarną świtkę. I on, i Pawłusza wyglądali na lat dwanaście. Czwarty, Kostia, lat mniej więcej dziesięciu, zaciekawił mnie swym marzycielskim, smutnym spojrzeniem. Twarz jego była drobna, szczupła, piegowata, zaostrzona ku dołowi jak u wiewiórki. Usta ledwie można było dostrzec, ale dziwne wrażenie sprawiały duże, ciemne, z lekka połyskujące oczy; zdawało się, że chcą one wyrazić coś takiego, na co w języku – w jego przynajmniej języku – brakło słów. Był to chłopak niskiego wzrostu, wątłej budowy ciała, odziany dość ubogo. Ostatniego, Wani, początkowo nawet nie zauważyłem: leżał na ziemi milczący i wtulony pod sztywną rogożę, z rzadka tylko wystawiając spod niej swą płową, kędzierzawą główkę. Malec ten miał może siedem lat.
Leżałem tedy na uboczu pod krzaczkiem i obserwowałem malców. Niewielki kociołek wisiał na jednym z ognisk. Gotowały się w nim kartofle. Pawłusza doglądał go klęcząc i zanurzał drewienko w gotującej się wodzie. Fiedia leżał wsparty na łokciu, odrzuciwszy poły jermiaka. Iliusza siedział obok Kosti i wciąż z tym samym wysiłkiem mrużył oczy. Kostia schylił nieco głowę i spoglądał gdzieś w dal. Wania nie poruszał się pod swą rogoża. Udałem, że śpię. Powoli malcy znów się rozgadali.
Z początku pogwarzyli o tym i o owym, o jutrzejszej pracy, o koniach. Naraz jednak Fiedia zwrócił się do Iliuszy i jak gdyby powracając do przerwanej rozmowy zapytał:
– No i co, rzeczywiście widziałeś domowego diabla?