Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bieżyńska łąka - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bieżyńska łąka - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 165 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Był pięk­ny lip­co­wy dzień, je­den z tych, ja­kie by­wa­ją tyl­ko wte­dy, gdy po­go­da usta­li się na do­bre. Od naj­wcze­śniej­sze­go ran­ka nie­bo jest ja­sne, zo­rza po­ran­na nie pło­nie na po­do­bień­stwo po­ża­ru, lecz roz­le­wa się ła­god­nym ru­mień­cem. Słoń­ce nie jest ogni­ste ani roz­ża­rzo­ne jak w cza­sie upal­nej po­su­chy, ani męt­ne i pur­pu­ro­we jak przed bu­rzą, lecz ja­sne i ra­do­śnie pro­mien­ne – spo­koj­nie wy­nu­rza się zza wą­skiej, dłu­giej chmur­ki, ja­śnie­je rześ­kim bla­skiem i po­grą­ża się we fio­le­to­wej mgle. Gór­ny, wą­ski brzeg wy­dłu­żo­ne­go ob­łocz­ka po­kry­wa się lśnią­cy­mi wę­ży­ka­mi; blask ich przy­po­mi­na po­łysk ku­te­go sre­bra… Lecz oto znów try­snę­ły mie­nią­ce się pro­mie­nie – i ma­je­sta­tycz­nie, ra­do­śnie, jak gdy­by wzla­tu­jąc ku gó­rze, wzno­si się po­tęż­ne cia­ło nie­bie­skie. Oko­ło po­łu­dnia zja­wia się za­zwy­czaj mnó­stwo wy­so­kich, ku­li­stych ob­ło­ków, zło­ci­sto­sza­rych, o de­li­kat­nych bia­łych brze­gach. Na po­do­bień­stwo wysp roz­rzu­co­nych po bez­kre­śnie roz­la­nej rze­ce, ob­my­wa­ją­cej je prze­zro­czy­mi roz­le­wi­ska­mi czy­ste­go błę­ki­tu, trwa­ją w cał­ko­wi­tym nie­mal bez­ru­chu; bli­żej ho­ry­zon­tu sku­pia­ją się, tło­czą, błę­ki­tu już mię­dzy nimi nie do­strze­żesz; same jed­nak są rów­nie la­zu­ro­we jak i nie­bo, na wskroś prze­sy­co­ne cie­płem i ja­sno­ścią. Bar­wa ho­ry­zon­tu, lek­ka, bla­do­li­lio­wa, w cią­gu ca­łe­go dnia nie ule­ga zmia­nie i wszę­dzie jest jed­na­ko­wa; nig­dzie nie wi­dać gęst­nie­ją­ce­go mro­ku prze­le­wa­ją­cej się bu­rzy; chy­ba że gdzie­nieg­dzie tyl­ko prze­cią­gną się z góry na dół nie­bie­ska­we smu­gi – to mży le­d­wo do­strze­gal­ny deszcz. Pod wie­czór ob­ło­ki zni­ka­ją; ostat­nie spo­śród nich, czar­nia­we i nie­wy­raź­ne jak dym, ukła­da­ją się ró­żo­wy­mi kłę­ba­mi na wprost za­cho­dzą­ce­go słoń­ca; w miej­scu, gdzie za­szło tak samo spo­koj­nie jak i wze­szło na nie­bie, ru­mia­na zo­rza przez krót­ki czas ja­śnie­je pod po­ciem­nia­łą zie­mią – i sła­bo mi­go­cąc, niby ostroż­nie nie­sio­na świecz­ka, za­pa­la się na jej tle pierw­sza wie­czor­na gwiaz­da. W ta­kie dni wszel­kie bar­wy sta­ją się ła­god­niej­sze; Ja­sne, lecz nie ja­skra­we; na wszyst­kim spo­czy­wa pięt­no ja­kiejś wzru­sza­ją­cej ła­god­no­ści. W ta­kie dni upał bywa nie­raz bar­dzo sil­ny, a cza­sem na­wet sto­ki wzgórz zda­ją się pa­ro­wać, lecz wiatr roz­pę­dza, roz­pra­sza żar, i wiry po­wietrz­ne – nie­za­wod­na ozna­ka sta­łej po­go­dy – wy­so­ki­mi, bia­ły­mi słu­pa­mi hu­la­ją wzdłuż dróg, przez pola. W su­chym i czy­stym po­wie­trzu pach­nie pio­łu­nem, zżę­tym ży­tem, gry­ką; na­wet na go­dzi­nę przed na­sta­niem nocy nie czu­je się jesz­cze wca­le wil­go­ci. Ta­kiej po­go­dy ży­czy so­bie rol­nik na czas żniw.

W taki to wła­śnie dzień po­lo­wa­łem pew­ne­go razu na cie­trze­wie w czerń­skim po­wie­cie tul­skiej gu­ber­ni. Ustrze­li­łem wte­dy dużo zwie­rzy­ny; peł­na tor­ba my­śliw­ska nie­mi­ło­sier­nie wpi­ja­ła mi się w ra­mię; do­ga­sa­ła już zo­rza wie­czor­na i w po­wie­trzu jesz­cze ja­snym, choć już nie roz­świe­tlo­nym' pro­mie­nia­mi za­cho­dzą­ce­go słoń­ca, po­czy­na­ły gęst­nieć i roz­le­wać się chłod­ne cie­nie, gdy po­sta­no­wi­łem wresz­cie wró­cić do domu. Szyb­ki­mi kro­ka­mi prze­by­łem dłu­gi za­gaj­nik, wspią­łem się na pa­gó­rek i za­miast ocze­ki­wa­nej, zna­nej mi do­brze rów­ni­ny z dę­bo­wym la­skiem na pra­wo i z ni­ziut­ką bia­łą cer­kwią w od­da­li, uj­rza­łem cał­kiem inne, nie­zna­jo­me mi oko­li­ce. U stóp mych le­ża­ła wą­ska do­li­na; wprost przede mną two­rzył stro­mą ścia­nę gę­sty las osi­ko­wy. Przy­sta­ną­łem zdu­mio­ny, ro­zej­rza­łem się wko­ło… „Ehe! – po­my­śla­łem so­bie – prze­cie ja zu­peł­nie gdzie in­dziej tra­fi­łem, za­sze­dłem za­nad­to w pra­wo”, i sam się dzi­wiąc swej po­mył­ce, zbie­głem po­śpiesz­nie z pa­gór­ka. Na­tych­miast oto­czy­ła mnie przy­kra, doj­mu­ją­ca wil­goć, jak gdy­bym się zna­lazł w piw­ni­cy; buj­na, wy­so­ka tra­wa na dnie do­li­ny, mo­kra od rosy, bie­li­ła się gład­kim ob­ru­sem; ba­łem się stą­pać po niej. Wy­gra­mo­li­łem się co prę­dzej na prze­ciw­le­gły brzeg i po­czą­łem iść w lewo, wzdłuż lasu. Nie­to­pe­rze szy­bo­wa­ły już nad uśpio­ny­mi wierz­choł­ka­mi drzew, krą­żąc ta­jem­ni­czo i chy­bo­tli­wie na tle sła­bo ja­śnie­ją­ce­go nie­ba; śmi­głym lo­tem prze­mknął w gó­rze śpie­szą­cy do swe­go gniaz­da za­póź­nio­ny kro­gu­lec. „Jak tyl­ko wyj­dę na dru­gą stro­nę – my­śla­łem so­bie – po­wi­nie­nem na­tych­miast zna­leźć dro­gę, jed­nak z do­brą wior­stę nad­ło­ży­łem!”

Do­tar­łem wresz­cie do skra­ju lasu, ale nie było tam żad­nej dro­gi. Ja­kieś nie sko­szo­ne ni­skie krzacz­ki sła­ły się sze­ro­kim pa­smem przede mną, a za nimi, da­le­ko, da­le­ko, wid­nia­ło pu­ste pole. Przy­sta­ną­łem po­now­nie. „Co u li­cha? Gdzież ja je­stem?” Za­czą­łem przy­po­mi­nać so­bie, jak i któ­rę­dy wę­dro­wa­łem w cią­gu ca­łe­go dnia… – Ale! Prze­cie to pa­ra­chiń­skie za­ro­śla! – za­wo­ła­łem w koń­cu. – Oczy­wi­ście! A to jest za­pew­ne syn­dzie­jew­ski gaj… Gdzie też to ja za­brną­łem? Tak da­le­ko?… Dziw­ne! Te­raz trze­ba znów iść w pra­wo.

Ru­szy­łem w pra­wo, po­przez krza­ki. Tym­cza­sem noc zbli­ża­ła się i ro­sła jak brze­mien­na bu­rzą chmu­ra; zda­wa­ło się, że ra­zem z wie­czor­ny­mi opa­ra­mi rósł ze­wsząd, a na­wet lał się z góry mrok. Wpa­dłem na ja­kąś nie wy­jeż­dżo­ną, po­ro­śnię­tą tra­wą dro­ży­nę; ru­szy­łem nią wy­tę­ża­jąc bacz­nie wzrok przed sie­bie. Wszyst­ko do­ko­ła szyb­ko ciem­nia­ło i ci­chło – tyl­ko prze­piór­ki na­wo­ły­wa­ły się z rzad­ka. Mały noc­ny ptak, bez­sze­lest­nie su­ną­cy nad zie­mią na mięk­kich skrzy­dłach, omal że nie na­tknął się na mnie i trwoż­nie dał nura w bok. Wy­sze­dłem na skraj za­ro­śli i po­wlo­kłem się mie­dzą przez pole. Z trud­no­ścią już roz­róż­nia­łem od­le­głe przed­mio­ty: pole nie­wy­raź­nie bie­la­ło do­ko­ła, za nim, co­raz to bar­dziej ro­snąc w oczach, nad­cią­gał kłę­bią­cy się mrok. Kro­ki moje głu­cho dud­ni­ły w sty­gną­cym po­wie­trzu. Przy­bla­dłe nie­co nie­bo za­czę­ło po­now­nie błę­kit­nieć, lecz był to już błę­kit nocy. Świa­teł­ka gwiazd za­mi­go­ta­ły, za­pa­li­ły się na nim.

To, co wy­da­wa­ło mi się ga­jem, oka­za­ło się ku­li­stym i ciem­nym pa­gór­kiem. – Gdzież to ja je­stem? –

po­wtó­rzy­łem gło­śno, przy­sta­ną­łem po raz trze­ci i py­ta­ją­co spoj­rza­łem na moją an­giel­ską, bia­łą w żół­te łaty sukę Dia­nę, nie­wąt­pli­wie naj­po­jęt­niej­szą ze wszyst­kich czwo­ro­no­gów. Ale naj­po­jęt­niej­szą z czwo­ro­no­gów po­krę­ci­ła tyl­ko ogon­kiem, smut­nie mru­gnę­ła znu­żo­ny­mi ślep­ka­mi i nie udzie­li­ła mi żad­nej roz­trop­nej rady. Wstyd mi się zro­bi­ło przed nią, rzu­ci­łem się więc roz­pacz­li­wie na­przód, jak gdy­by uświa­do­miw­szy so­bie na­gle, któ­rę­dy na­le­ża­ło iść, okrą­ży­łem pa­gó­rek i zna­la­złem się w dość płyt­kiej, roz­ora­nej ko­tli­nie. Ogar­nę­ło mnie na­gle dziw­ne uczu­cie. Ko­tli­na owa mia­ła nie­mal do­kład­ny kształt ko­tła z lek­ko spa­dzi­sty­mi zbo­cza­mi; na dnie jej ster­cza­ło kil­ka du­żych gła­zów, wy­glą­da­ją­cych tak, jak­by przy­czoł­ga­ły się tam na taj­ną na­ra­dę. W ko­tli­nie pa­no­wa­ła głu­cha ci­sza, a nie­bo zwi­sa­ło nad nią pła­sko i tak po­sęp­nie, że ser­ce ści­snę­ło mi się w pier­si. Ja­kieś stwo­rzon­ko sła­bo i ża­ło­śnie za­pisz­cza­ło po­śród ka­mie­ni. Wy­gra­mo­li­łem się spiesz­nie z po­wro­tem na pa­gó­rek. Do­tych­czas wciąż jesz­cze nie tra­ci­łem na­dziei, że od­naj­dę dro­gę do domu; te­raz jed­nak upew­ni­łem się osta­tecz­nie, że za­błą­dzi­łem, i nie sta­ra­jąc się już zu­peł­nie roz­po­zna­wać ota­cza­ją­cej oko­li­cy, któ­ra nie­mal cał­kiem uto­nę­ła we mgle, po­sze­dłem pro­sto przed sie­bie, kie­ru­jąc się po­ło­że­niem gwiazd, na los szczę­ścia… Sze­dłem tak bli­sko pół go­dzi­ny, z tru­dem po­włó­cząc no­ga­mi. Nig­dy w ży­ciu nie zda­rzy­ło mi się chy­ba za­błą­dzić w ta­kim pust­ko­wiu: nig­dzie nie za­mi­go­ta­ło żad­ne świa­teł­ko, nie do­cho­dzi­ły żad­ne od­gło­sy. Je­den po­chy­ły pa­gó­rek wy­ła­niał się za dru­gim, pole za po­lem cią­gnę­ło się w nie­skoń­czo­ność, za­ro­śla wy­ra­sta­ły na­gle, jak gdy­by spod zie­mi, tuż przed mym no­sem. Sze­dłem bez prze­rwy i za­mie­rza­łem już spo­cząć gdzie­kol­wiek bądź do rana, gdy na­gle zna­la­złem się nad strasz­ną prze­pa­ścią.

Cof­ną­łem spiesz­nie wy­su­nię­tą już na­przód nogę i po­przez nie­prze­nik­nio­ny nie­mal mrok nocy uj­rza­łem w dole pod sobą ogrom­ną rów­ni­nę, sze­ro­ka rze­ka obej­mo­wa­ła ją wy­gię­tym łu­kiem. Sta­lo­we od­bla­ski wody z rzad­ka i nie­wy­raź­nie mi­go­cąc zna­czy­ły jej bieg. Wzgó­rze, na któ­rym się znaj­do­wa­łem, opa­da­ło na­gle pro­sto­pa­dłym nie­mal urwi­skiem. Ol­brzy­mie jego kon­tu­ry od­ci­na­ły się swą czer­nią od błę­kit­na­wej po­wietrz­nej pust­ki i tuż pode mną, w ką­cie utwo­rzo­nym przez ścia­nę urwi­ska i przez płasz­czy­znę rów­ni­ny, nad rze­ką, któ­ra w tym miej­scu za­sty­gła w kształ­cie nie­ru­cho­me­go, ciem­ne­go zwier­cia­dła, tuż u stóp wzgó­rza, czer­wo­nym pło­mie­niem ja­rzy­ły się i dy­mi­ły je­den przy dru­gim dwa ogni­ska. Wo­kół nich uwi­ja­li się lu­dzie, chwia­ły się cie­nie, ja­skra­we świa­tło oświe­ca­ło nie­kie­dy po­ło­wę ma­łej, kę­dzie­rza­wej gło­wy.

Po­ją­łem wresz­cie, do­kąd za­sze­dłem. Bło­nia te sły­ną w na­szych stro­nach pod na­zwą Bie­żyń­skiej Łąki… Lecz wra­cać do domu było już nie­po­do­bień­stwem, zwłasz­cza zaś w nocy; nogi ugi­na­ły się pode mną ze zmę­cze­nia. Po­sta­no­wi­łem więc zbli­żyć się do ognisk i w to­wa­rzy­stwie owych lu­dzi, któ­rych wzią­łem za han­dla­rzy by­dła, do­cze­kać do świ­tu. Ze­sze­dłem szczę­śli­wie w dół, nie zdą­ży­łem jed­nak jesz­cze wy­pu­ścić z rąk ostat­niej ga­łąz­ki, gdy na­raz dwa duże, bia­łe, ko­sma­te psy rzu­ci­ły się na mnie z gniew­nym uja­da­niem. Dźwięcz­ne dzie­cię­ce gło­sy za­brzmia­ły do­ko­ła ognia, kil­ku mal­ców po­wsta­ło szyb­ko z zie­mi. Od­po­wie­dzia­łem na ich py­ta­ją­ce okrzy­ki. Pod­bie­gli ku mnie i od­pę­dzi­li na­tych­miast psy, pod­nie­co­ne zwłasz­cza po­ja­wie­niem się mo­jej Dian­ki. Zbli­ży­łem się do chłop­ców.

Omy­li­łem się bio­rąc lu­dzi sie­dzą­cych do­ko­ła owych ognisk za han­dla­rzy by­dła. Była to po pro­stu dzia­twa wiej­ska z są­sied­niej wsi, strze­gą­ca ta­bu­nu. U nas bo­wiem pod­czas let­nich upa­łów wy­pę­dza­ją ko­nie na pa­stwi­sko nocą. W dzień mu­chy i gzy nie da­ły­by im spo­ko­ju. Wy­pę­dzać ta­bun z wie­czo­ra i przy­pę­dzać o świ­cie – to wiel­kie świę­to dla wiej­skich mal­ców. Z go­ły­mi gło­wa­mi i w sta­rych pół­ko­żusz­kach, sie­dząc na naj­żwaw­szych szka­pi­nach, pę­dzą z ra­do­snym pi­skiem i wrza­skiem, wy­ma­chu­jąc rę­ka­mi i no­ga­mi, pod­ska­ku­ją wy­so­ko i śmie­ją się na cały glos. Lot­ny kurz żół­ta­wym słu­pem wzbi­ja się i kłę­bi wzdłuż dro­gi; da­le­ko roz­le­ga się zgod­ny tę­tent, ko­nie pę­dzą na­sta­wiw­szy uszu; na cze­le, za­darł­szy ogon i nie­ustan­nie zmie­nia­jąc nogę, mknie ja­kiś ko­sma­ty kasz­tan z bo­dia­ka­mi w splą­ta­nej grzy­wie.

Oświad­czyw­szy mal­com, że zbłą­dzi­łem, zbli­ży­łem się i przy­sia­dłem do nich. Spy­ta­li, skąd je­stem, po­mil­cze­li chwi­lę, po czym od­su­nę­li się z lek­ka. Po­ga­da­li­śmy tro­chę. Spo­czą­łem pod krzacz­kiem ogo­ło­co­nym z li­ści i ro­zej­rza­łem się. Wi­dok był cu­dow­ny. Wo­kół ognisk dy­go­tał i jak gdy­by gasł na­ty­ka­jąc się na ciem­no­ści krąg czer­wo­na­we­go od­bla­sku. Wy­bu­cha­ją­cy pło­mień prze­rzu­cał z rzad­ka poza gra­ni­ce tego krę­gu krót­ko­trwa­łe bły­ski; wą­ski ję­zyk świa­tła liź­nie cza­sem na­gie prę­ty ło­zi­ny i na­tych­miast gi­nie; dłu­gie, ostre cie­nie, wdzie­ra­jąc się na mgnie­nie oka, do­cie­ra­ją z ko­lei do sa­mych pło­mie­ni; mrok zma­gał się ze świa­tłem. Cza­sa­mi, gdy pło­mień sta­wał sie słab­szy i krąg bla­sku ma­lał, nie­spo­dzia­nie wy­nu­rzał się z mro­ku koń­ski łeb, gnia­dy, z zyg­za­ko­wa­tą strzał­ką na czo­le, albo też zu­peł­nie bia­ły, uważ­nym i tę­pym wzro­kiem pa­trzył na nas, żu­jąc po­śpiesz­nie dłu­gie źdźbła tra­wy, i znów schy­la­jąc się ku zie­mi, na­tych­miast zni­kał. Sły­chać było tyl­ko, jak w dal­szym cią­gu żuł i po­par­ski­wał. Z oświe­tlo­ne­go miej­sca trud­no doj­rzeć, co się dzie­je w ciem­no­ściach, i dla­te­go też wszyst­ko w po­bli­żu zda­wa­ło się jak­by za­sło­nię­te czar­ną ko­ta­rą; da­lej jed­nak, na ho­ry­zon­cie, nie­wy­raź­nie ma­ja­czy­ły po­dłuż­ne pla­my pa­gór­ków i lasu. Ciem­ne, po­god­ne nie­bo ma­je­sta­tycz­nie i nie­zmier­nie wy­so­ko roz­po­ście­ra­ło się nad nami z ca­łym swym ta­jem­ni­czym prze­py­chem. Wzru­sze­nie ści­ska­ło mi pierś, gdy wdy­cha­łem ów szcze­gól­ny, odu­rza­ją­cy i świe­ży za­pach – za­pach ro­syj­skiej let­niej nocy. Do­ko­ła nie sły­chać było pra­wie żad­ne­go od­gło­su… Z rzad­ka tyl­ko w po­bli­skiej rze­ce nie­spo­dzie­wa­nie gło­śno plu­śnie wiel­ka ryba i przy­brzeż­na trzci­na za – sze­le­ści lek­ko, za­le­d­wie po­trą­co­na przez nad­bie­ga­ją­cą falą… Tyl­ko ogni­ska ci­cho trza­ska­ły.

Do­ko­ła nich sie­dzie­li chłop­cy; tuż obok sie­dzia­ły rów­nież i owe dwa psy, któ­re mia­ły taką ocho­tę mnie po­żreć. Dłu­go jesz­cze nie mo­gły się po­go­dzić z moją obec­no­ścią i sen­nie mru­żąc oczy oraz spo­glą­da­jąc z uko­sa na ogień, od cza­su do cza­su po­war­ki­wa­ły z nie­zwy­kłym po­czu­ciem oso­bi­stej god­no­ści. Naj­pierw po­war­ki­wa­ły, a po­tem skom­li­ły z ci­cha, jak gdy­by bo­le­jąc nad tym, że nie mogą za­spo­ko­ić swych pra­gnień. Chłop­ców było pię­ciu: Fie­dia, Paw­łu­sza, Iliu­sza, Ko­stia i Wa­nia. (Z ich roz­mów do­wie­dzia­łem się ich imion i chciał­bym te­raz za­zna­jo­mić z nimi mo­ich czy­tel­ni­ków.)

Pierw­sze­mu, naj­star­sze­mu ze wszyst­kich, Fie­di, da­li­by­ście ze czter­na­ście lat. Był to zgrab­ny chło­pak o pięk­nych i de­li­kat­nych, tro­chę za drob­nych ry­sach twa­rzy, o ja­snych, kę­dzie­rza­wych wło­sach, ja­snych oczach i z nie­ustan­nym, na wpół we­so­łym, na wpół roz­tar­gnio­nym uśmie­chem na ustach. Wszel­kie ozna­ki wska­zy­wa­ły, że po­cho­dził z za­moż­nej ro­dzi­ny i że po­je­chał w pole nie z po­trze­by, lecz tak so­bie, dla ucie­chy. Miał na so­bie pstrą per­ka­lo­wą ko­szu­lę z żół­tym szlacz­kiem; krót­ki, nowy jer­miak na­rzu­co­ny na ple­cy le­d­wo trzy­mał się na jego wą­skich ra­mio­nach; na nie­bie­ska­wym pa­sku miał za­wie­szo­ny grze­by­czek. Jego buty z krót­ki­mi cho­le­wa­mi rze­czy­wi­ście na­le­ża­ły do nie­go, nie do jego ojca. Dru­gi chło­pak, Paw­łu­sza, wło­sy miał roz­czo­chra­ne, czar­ne, oczy sza­re, ko­ści po­licz­ko­we wy­dat­ne, twarz bla­dą, ospo­wa­tą, usta duże, lecz kształt­ne, gło­wę, jak to mó­wią, wiel­ką jak ba­nia, cia­ło przy­sa­dzi­ste, nie­zgrab­ne. Co tu ga­dać – chło­pak był nie­po­zor­ny, a jed­nak spodo­bał mi się: spoj­rze­nie miał bar­dzo mą­dre i szcze­re, a i w gło­sie jego dźwię­cza­ła siła. Stro­jem swo­im nie mógł­by się po­szczy­cić: na cały ów strój skła­da­ła się pro­sta zgrzeb­na ko­szu­li­na oraz po­ła­ta­ne por­t­ki. Twarz trze­cie­go, Iliu­szy, nie mia­ła w so­bie na ogół nic szcze­gól­ne­go: z gar­ba­tym no­sem, po­cią­gła, o krót­ko­wzrocz­nych oczach; mia­ła wy­raz ja­kiejś tę­pej, bo­le­ści­wej fra­so­bli­wo­ści; za­ci­śnię­te war­gi były nie­ru­cho­me, ścią­gnię­te brwi nie roz­luź­nia­ły się: jak gdy­by wciąż mru­żył oczy przed bla­skiem. Jego pło­we, nie­omal bia­łe wło­sy ster­cza­ły na­je­żo­ny­mi ko­smy­ka­mi spod pła­skiej fil­co­wej cza­pecz­ki, któ­rą co­raz to na­su­wał oby­dwie­ma rę­ka­mi na uszy. Miał na so­bie nowe łap­cie i onu­ce. Gru­by sznur, trzy­krot­nie owi­nię­ty w pa­sie, do­kład­nie ob­ci­skał jego schlud­ną czar­ną świt­kę. I on, i Paw­łu­sza wy­glą­da­li na lat dwa­na­ście. Czwar­ty, Ko­stia, lat mniej wię­cej dzie­się­ciu, za­cie­ka­wił mnie swym ma­rzy­ciel­skim, smut­nym spoj­rze­niem. Twarz jego była drob­na, szczu­pła, pie­go­wa­ta, za­ostrzo­na ku do­ło­wi jak u wie­wiór­ki. Usta le­d­wie moż­na było do­strzec, ale dziw­ne wra­że­nie spra­wia­ły duże, ciem­ne, z lek­ka po­ły­sku­ją­ce oczy; zda­wa­ło się, że chcą one wy­ra­zić coś ta­kie­go, na co w ję­zy­ku – w jego przy­najm­niej ję­zy­ku – bra­kło słów. Był to chło­pak ni­skie­go wzro­stu, wą­tłej bu­do­wy cia­ła, odzia­ny dość ubo­go. Ostat­nie­go, Wani, po­cząt­ko­wo na­wet nie za­uwa­ży­łem: le­żał na zie­mi mil­czą­cy i wtu­lo­ny pod sztyw­ną ro­go­żę, z rzad­ka tyl­ko wy­sta­wia­jąc spod niej swą pło­wą, kę­dzie­rza­wą głów­kę. Ma­lec ten miał może sie­dem lat.

Le­ża­łem tedy na ubo­czu pod krzacz­kiem i ob­ser­wo­wa­łem mal­ców. Nie­wiel­ki ko­cio­łek wi­siał na jed­nym z ognisk. Go­to­wa­ły się w nim kar­to­fle. Paw­łu­sza do­glą­dał go klę­cząc i za­nu­rzał dre­wien­ko w go­tu­ją­cej się wo­dzie. Fie­dia le­żał wspar­ty na łok­ciu, od­rzu­ciw­szy poły jer­mia­ka. Iliu­sza sie­dział obok Ko­sti i wciąż z tym sa­mym wy­sił­kiem mru­żył oczy. Ko­stia schy­lił nie­co gło­wę i spo­glą­dał gdzieś w dal. Wa­nia nie po­ru­szał się pod swą ro­go­ża. Uda­łem, że śpię. Po­wo­li mal­cy znów się roz­ga­da­li.

Z po­cząt­ku po­gwa­rzy­li o tym i o owym, o ju­trzej­szej pra­cy, o ko­niach. Na­raz jed­nak Fie­dia zwró­cił się do Iliu­szy i jak gdy­by po­wra­ca­jąc do prze­rwa­nej roz­mo­wy za­py­tał:

– No i co, rze­czy­wi­ście wi­dzia­łeś do­mo­we­go dia­bla?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: