Bim, bam, bom, mogę wszystko! Historia Bogusława Meca - ebook
Bim, bam, bom, mogę wszystko! Historia Bogusława Meca - ebook
Pierwsza biografia Bogusława Meca – piosenkarza, artysty plastyka i kompozytora. Książka ta nie jest opowieścią o estradzie, o piosenkach i piosenkarzach. To przejmująca historia człowieka, który od najmłodszych lat musiał walczyć o akceptację. Kochał i niszczył. Budził podziw i zrażał do siebie innych. To także zapis niezwykłej i trudnej miłości do żony, która przez długie lata wyciągała go z różnych piekieł. Życie Bogusława Meca było ciekawsze niż jego twórczość – mówią bliscy. Piosenkarz, który zasłynął utworem „Jej portret”, nie akceptował wad ani u siebie, ani u innych. Istnieje tylko czerń i biel – powtarzał. „Prowadziła go pod rękę. Żeby nie upadł. Nogi miał słabe, zanikające mięśnie. Korytarz był wąski, przypominał tunel. «Jeszcze piętnaście kroków» – powiedziała. Szli tak dwie minuty. W pokoju stała kanapa. «Muszę odpocząć». – Usiadł i złapał się za brzuch. Nie mógł opanować kaszlu. Zawiązała mu buty, zapięła spodnie. Wszedł Adam, przyjaciel: «Jolu, czy on zdaje sobie sprawę?». Spojrzała na niego tylko, bo co miała powiedzieć? Że Boguś nigdy nie słuchał? Potem Adam zawrócił do drzwi: «Idę wszystko przygotować». Zostali sami. Przytuliła jego głowę, instynktownie, z miłości. «Wkładam ci tabletkę do kieszeni. Weź, jak będzie bolało». «Nie chcę morfiny, Jolu. Ludzie czekają»”.
Fragment książki
„Byłam z Maćkiem do bólu szczera, dlatego bałam się tego, co przeczytam. Ta książka otworzyła mi oczy”.
Jolanta Mec
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-474-7 |
Rozmiar pliku: | 9,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Życie podarowało mi prezent w postaci Bogusia. Od chwili gdy zachorował, żył zgodnie z moim planem. Plan był prosty: miał wyzdrowieć.
Kiedy było już źle, Boguś spoważniał. Zaczął wsłuchiwać się w potrzeby innych ludzi, także w moje.
Przez cały czas wmawiałam sobie, że nad wszystkim panuję, zaczynałam już nawet w to wierzyć. Moja wiara dodawała sił Bogusiowi.
I tak było przez ostatnich 11 lat.
Wcześniej żył, jak chciał. Był artystą – śpiewał, malował, spotykał się z kolegami. Zawsze robił to, na co miał ochotę. Czasem wzruszał, czasem zachwycał, bywało też, że smucił. Tak sobie myślę, że gdybym nie była optymistką, nigdy bym z Nim nie wytrzymała.
Ale nie zapomnę, że to on nauczył mnie wrażliwości. Zaprosił do świata, do którego bez niego nie miałabym wstępu. Dlatego jestem wdzięczna, że Go poznałam, i za to, że potrafiłam Go kochać.
Pod koniec życia Boguś często zadawał mi pytanie: „Jolu, jak ty sobie ze wszystkim poradzisz?”.
Za każdym razem odpowiadałam, że dam sobie radę. Wtedy Boguś uspokajał się i mówił: „Nasi przyjaciele ci pomogą, nie zostawią cię samej. Ale ja już nie będę mógł im podziękować”.
Dlatego ja dziękuję wszystkim w Jego imieniu.
Jolanta Mec, żona
Byłam świadoma i pogodzona z nieuchronnym odejściem brata, jednak pozostała pustka. Staram się teraz wypełniać ją ciepłymi wspomnieniami.
Jaki był Boguś, a jaki Bogusław Mec?
Pewne, że był w czepku urodzony, otaczał się pięknem w każdej postaci, brał z życia, ile się da, w myśl zasady „wszystko albo nic”.
Dostał od życia wiele, w tym rzecz chyba najważniejszą – kochającą rodzinę.
Swoją podróż zakończył przesłaniem – „Na pozór”.
I niech tak będzie.
Dana, siostra
Kolbudy, 8 marca 2012
Prowadziła go pod rękę. Żeby nie upadł. Nogi miał słabe, zanikające mięśnie. Korytarz był wąski, przypominał tunel.
„Jeszcze piętnaście kroków” – powiedziała.
Szli tak dwie minuty.
W pokoju stała kanapa.
„Muszę odpocząć” – usiadł i złapał się za brzuch. Nie mógł opanować kaszlu.
Zawiązała mu buty, zapięła spodnie. Wszedł Adam, przyjaciel:
„Jolu, czy on zdaje sobie sprawę?”.
Spojrzała na niego tylko, bo co miała powiedzieć?
Potem Adam zawrócił do drzwi: „Idę wszystko przygotować”.
Zostali sami. Przytuliła jego głowę.
„Wkładam ci tabletkę do kieszeni. Weź, jak będzie bolało”.
„Nie chcę morfiny, Jolu. Ludzie czekają”.
Kwadrans później:
„Drogie panie, witam gorąco w imieniu wójta gminy Kolbudy. – Na scenę wskoczył konferansjer. – Mam zaszczyt przedstawić gwiazdę dzisiejszego wieczoru. To znakomity wokalista, kompozytor, artysta plastyk. W 1971 roku wygrał konkurs opolskich Debiutów. Rok później pokochaliśmy go za wykonanie utworu Włodzimierza Nahornego do słów Jonasza Kofty Jej portret. Przed wami, drogie panie, Bogusław Mec!”.
Brawa. Kobiety poderwały się z miejsc. On myślał, że z litości. Nienawidził litości.
„Wszystkiego najlepszego z okazji Dnia Kobiet!” – przywitał publiczność, już na siedząco. Odkąd zachorował, na koncerty Jola zabierała stołek barowy. „To dla mnie szczególny wieczór”.
Miał bladą twarz i delikatne, niezniszczone pracą dłonie. Skóra jakby naciągnięta na kości. Nogi trzymał blisko siebie; jedna ogrzewała drugą.
Spojrzał jeszcze za siebie, w kierunku kotary. Chciał się upewnić, że Jola jest blisko. Chwycił za mikrofon zawieszony na zimnym metalowym stojaku: „Graj już, panie Adasiu. – Potem dodał dyskretnie: – To mój ostatni koncert”.
Łódź, sierpień 1995
– Czy za dziesięć lat będzie pan jeszcze śpiewał, czy już tylko malował i projektował?
– Na pewno nie będę jak Mieczysława Ćwiklińska umierał, stojąc na estradzie ^() .
Łódź, wrzesień 2012
– Najszczęśliwsze chwile? Wiesz co, powiem ci ogólnie. Pomijając te trudne historie, to cały czas byłam szczęśliwa. – Jola uderza łyżeczką o filiżankę. – Byliśmy małżeństwem jak każde inne.
Na stole leżą migdały. Jola zatrzymuje na nich wzrok.
– Ile to trzeba włożyć wysiłku, żeby nie płakać. Boguś był moją miłością, a teraz nie wiem, co mam zrobić z butami po nim. Mija osiem miesięcy, a ja wciąż nie wiem, co mam zrobić z butami.
Rzeczy jest więcej: płyty, książki, które mu kupowała, bielizna. Jego stare meble w garażu. Na ścianie wisi czarno-biała fotografia przepasana czarną wstążką – przenikliwy wzrok w dużym formacie. Jola zjada tylko kilka liści rukoli na kolację. Patrzy Bogusławowi w oczy – to znaczy w tę fotografię – jakby czuła, że jest sprawdzana.
On jest jeszcze za blisko. On jest w każdej godzinie. Ona czyta jego listy, przegląda jego pocztę w komputerze. Jego maile pozostawione bez odpowiedzi: „Panie Bogusławie, zbieramy muzyków czy gramy z minidysku?”.
Mija tydzień, jak przyszedł dziennikarz. Chodził po pokojach, przyglądał się. Grzeczniutki taki, zgięty w pół, współczujący. Potem powiedział: „Proszę wziąć do ręki płytę męża i ustawić się do zdjęcia”.
– Czuję się bezbronna.
Stoimy przed olejnym obrazem w salonie: naga kobieta, czarująca figura, jędrny biust.
– Kochał ciało kobiety. Chciał mnie malować.
Łódź, listopad 1972
– Tak spojrzał na mnie tylko raz. Może dlatego zapamiętałam?
Był dosyć chłodny i deszczowy wieczór. Jola poszła z bratem i jego dziewczyną do Siódemek.
– Nigdy wcześniej tam nie byłam.
Życie studenckie koncentrowało się wówczas w Balbinie, Medyku i jakimś domu studenckim na „Lumumbowie”, a Siódemki były artystowskie, opowiada Jola. Przychodziła tam pić elita kulturalna Łodzi: Roman Polański, Edward Kłosiński, Paweł Edelman, Sławomir Idziak, Michał Urbaniak, Andrzej Makowiecki. Wyższe sfery.
Pozostali bywalcy Siódemek przekazywali sobie Skowyt Ginsberga, przepisywany na kartkach ufajdanych nierzadko marmoladą albo winem. Nosili wielkie wisiory z pacyfą (kiedyś podobno mówiło się „z pacyfem”), torby chlebaki, rozszerzane spodnie z dewetyny i kurtki kangurki.
– Istotny w wyglądzie był jakiś przejaw zaniedbania.
I nagle pośród tej łódzkiej bohemy znalazła się Jola, dwudziestoparoletnia dziewczyna z urzędniczej rodziny. Pielęgniarka z Instytutu Pediatrii na oddziale onkologii dziecięcej. Ledwie zdążyła zdjąć fartuch.
– W Siódemkach wszyscy się znaliśmy – opowiada Wanda, przyjaciółka Meców. – Kiedy Jola przyszła tam pierwszy raz, była kimś obcym, odróżniała się. Dlatego Bogusław zwrócił na nią uwagę.
Miała długie do ramion włosy i jasnoróżowy żakiet z Ameryki. Do tego zielone spodnie i nieśmiałe spojrzenie. Bogusław zapamiętał to na całe lata.
– Jego też nie dało się nie zauważyć – wspomina Jola i muska ucho koniuszkiem palca. – Krążył między stolikami, jak wodzirej. Z każdym musiał zamienić zdanie, z każdym napić się wódeczki. Był ubrany na czarno: czarne spodnie, czarny sweter. Nie spodobał mi się w pierwszej chwili: miał zmęczoną, czerwoną od alkoholu twarz.
– Ale to on cię wybrał! Ty mu się spodobałaś! – wtrąca się Wanda.
Podszedł, przedstawił się i zapytał, czy mogą dokończyć ten wieczór razem.
– Miał w sobie jakąś siłę. Zapomniałam o moim uprzedzeniu – opowiada Jola. – Tańczyliśmy, a on podobno nigdy wcześniej nie chciał tańczyć.
Jola mówi, że był zaprzeczeniem wszystkiego, czego dotąd szukała w mężczyznach. On – już rozpoznawalny artysta, po debiucie w Opolu. Bon vivant, rodząca się właśnie legenda Łodzi.
Jej koleżanki polowały na lekarzy, najlepiej takich koło czterdziestki, z mieszkaniem, małym fiatem i pragmatycznym podejściem do życia.
– A on był po prostu chłopięcy. Chciałam się nim zaopiekować.
Po Siódemkach poszli z jej bratem i jego dziewczyną do Bogusława na Dąbrowę. Brat z dziewczyną zamknęli się w jednym pokoju, oni w drugim. Była czwarta szesnaście nad ranem, kiedy wszyscy wyszli z mieszkania, a że byli już dobrze rozkołysani, postanowili pośpiewać na korytarzu coś z repertuaru Niemena. Bogusław zapomniał o kluczach, a zamek był zatrzaskowy. Zadzwonił do sąsiada:
„Czy mógłbym wejść na pański balkon?” – zapytał zaspanego faceta w szlafroku, a sąsiad, widocznie przyzwyczajony do balang, wpuścił go do środka.
– Przeszedł z balkonu sąsiada na swój po wąskim gzymsie. A to było siódme piętro! Krzyczał: „Bim, bam, bom, mogę wszystko!”.
Innym razem z przyjacielem, który dziś zarabia na protetyce dentystycznej, wyrzucali przez okno szklanki, bo uznali, że mają ich za dużo.
Był jeszcze Marek, pokerzysta. Jola mówi, że miał zły wpływ na Bogusia, ale potrafił każdemu przyłożyć i Bogusław czuł się przy nim pewnie. Marek chodził po knajpach i ogrywał frajerów do ostatniego guzika. Przez jakiś czas mieszkali razem na Dąbrowie. Jak brakowało pieniędzy, Marek szedł na noc grać w pokera i wracał nad ranem z rulonem pieniędzy. Ale któregoś dnia nie wrócił. Zginął w wypadku samochodowym.
– Boguś bardzo przeżył śmierć Marka. Potem ginęli albo umierali inni koledzy. On to bagatelizował. Myślę, że za wszelką cenę chciał uciec od trudnych spraw.R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y
Tomaszów Mazowiecki, maj 1954
Boguś nie mógł nabrać powietrza. Ręce skrępowane, twarz przyciśnięta do ziemi.
„Żydek, Żydek!” – chłopak z klasy wyżej okładał go pięściami.
„Jaki Żydek? To Niemiec! Bękart pastora! U niego przed domem jest Matka Boska zakopana! – krzyczał drugi. – Powiesić skurwysyna!”.
Do domu uciekał sprintem. Zawsze. Jak na horyzoncie pojawiała się brama, przyspieszał. Za bramą było bezpiecznie.
Siadał na ławce w ogrodzie, spoglądał w martwy punkt.
„Boguś, mam dwa bilety do kina. Pójdziemy? – pytała Danka, starsza siostra. – Boguś? Powiedz coś. Boguś...”.
Łódź, styczeń 1973
Którejś nocy szli z Jolą pod rękę Piotrkowską. Rozmawiali o tym, że nocą ulice wydają się dłuższe niż za dnia. Może to było na wysokości Traugutta, pod Grand Hotelem, kiedy zatrzymał się i przycisnął Jolę do siebie. Stali tak długo, objęci.
Spojrzał jej prosto w oczy: „Nie chcę żyć zwyczajnie. Dlatego będzie ci ze mną pięknie. I ciężko”.
Gajówka Brzustów, 1942–1945
Bogusław nie urodził się w Tomaszowie, jak opowiadał o tym w wywiadach i jak zapisano w akcie urodzenia. Przyszedł na świat w głębi lasu, w gajówce Brzustów, między Tomaszowem a Opocznem. Podczas wojny naprzemiennie pojawiali się tam Niemcy i hubalczycy oraz Żydzi, którym udało się wydostać z Łodzi. Gajówka była ich pierwszą przystanią.
„U Kagankiewiczów są dwa pokoje, skryjcie się. U Lorenców jest wolne łóżko” – instruował uciekinierów gajowy z sumiastym wąsem. Nazywał się Władek Zieja i był dziadkiem Bogusława.
Miał dwie żony. Pierwsza zmarła na gruźlicę. W gajówce było dziewięcioro dzieci. Dwoje z pierwszego małżeństwa, siedmioro – z drugiego. Matka Bogusława – Janka – była najstarszą córką z drugiego małżeństwa. Musiała się opiekować młodszym rodzeństwem.
Ona była stworzona do wyższych rzeczy, opowiadał Antek, jej brat. Janka różniła się od całej reszty: lubiła czytać, pisała wiersze. Antek zapamiętał, jak biegała do wuja zaszyć się na poddaszu, czytać Prusa albo Reymonta.
Przed wojną przyjaźniła się jednocześnie z Niemką i Żydówką. Jak w Ziemi obiecanej. Szybko nauczyła się niemieckiego, co ją później uratowało.
– Mama od najmłodszych lat była inna – opowiada Danka, siostra Bogusława. – Jej rodzicom to się nie podobało. Mój dziadek, gajowy, miał swoje obowiązki: żywicowanie i wyrąb drzew, gonitwy za kłusownikami. Podobno był zmorą kłusowników.
Matka Janki zajmowała się gospodarstwem: prała i gotowała.
– Babcia była atrakcyjną kobietą, ale bardzo zazdrosną – mówi Danka. – A dziadek, cóż, był bardzo towarzyski, często wyjeżdżał na polowania. Babka podejrzewała go o romans. Ciągle powtarzała: „Skoro jestem druga, to mogą być następne”.
Raz nawet z tej zazdrości targnęła się na swoje życie. Pod ręką był akurat żrący płyn, taki do czyszczenia beczek po kapuście. Odratowali ją wprawdzie, ale do końca życia miała sztuczny przełyk.
Janka bardzo przeżyła próbę samobójczą matki. Z wdzięczności do Boga, że ocalił jej życie, postanowiła wstąpić do klasztoru paulińskiego. Trafiła na Jasną Górę.
– Była jednak niepokorna – tłumaczy Danka. – Podglądała siostry, chyba za dużo zobaczyła, za dużo wiedziała.
Po kilku miesiącach siostra przełożona wzięła Jankę na dyskretną rozmowę: „Ty jesteś stworzona do normalnego życia. Znajdź sobie męża, postaraj się o dzieci. Niech to będzie twój krzyż. Wracaj do domu, dziecko”.
Brat Janki Stefan też poszedł do seminarium i też zrezygnował. Rodzina mówiła, że był stworzony do lasu. Potem dowodził oddziałem akowców. Którejś nocy został schwytany przez nazistów i pobity na śmierć.
Janka wracała z Częstochowy, kiedy dopadli ją hitlerowcy. Zakonnice były łączniczkami Armii Krajowej, Niemcy wzięli ją za jedną z nich. Janka miała więcej szczęścia niż Stefan – została wywieziona na roboty do Rzeszy. Przydzielono ją do cegielni.
– Mama nigdy nie powiedziała, do którego obozu trafiła – tłumaczy Danka. – Zresztą niewiele pamiętam. Wiem tylko, że była tam spora grupa Słowaków, Francuzów i Polaków. Pracowali ponad siły, psy były lepiej karmione.
Harowali tak rok, może dłużej. Którejś nocy postanowili coś zmienić. Zostawili otwarty piec i cegielnia spłonęła.
Niemcy wywieźli Jankę do Nadrenii do pracy w winnicach. Wtedy, opowiadała później rodzinie, zaczęło się w miarę normalne życie. Tam też poznała Arnolda Metza, który choć miał niemieckie nazwisko, trafił do oflagu jako polski żołnierz.
– Któregoś dnia zatrzymali na sobie wzrok – opowiada Danka. – Nie minęły trzy miesiące, a kapelan wojskowy udzielił im ślubu.
Sępólno Krajeńskie, 20 marca 2010
Koncert w Centrum Kultury i Sztuki. Na sali jest może dwieście osób.
„A teraz kilka starych przebojów w nowych aranżacjach. Znajdziecie je, moi mili, na najnowszej płycie Duety, którą można kupić przy wyjściu – mówi do publiczności Bogusław (swoje piosenki nazywa przebojami). Potem kiwa palcem na pierwszy rząd: – Nie byłoby tej płyty, gdyby nie determinacja mojej żony”.
Rozlegają się brawa. On prosi ją wzrokiem, żeby wstała. Jola nie znosi, kiedy biją jej brawo.
„Moja żona, córka i matka to kobiety mojego życia. Zawdzięczam im wszystko – opowiada dalej Bogusław. – Po ojcu mam tylko medialne nazwisko”.