Bismarck pirat Atlantyku - ebook
Bismarck pirat Atlantyku - ebook
Pancernik Bismarck był jednym z najpotężniejszych okrętów wojennych III Rzeszy, a jego zatopienie było ważnym momentów II wojny światowej na morzu. Stało się to już podczas jego pierwszego bojowego rejsu. Mimo że jego służba trwała krótko, zdążył zdobyć wiele sławy i został zapamiętany jako jeden z najbardziej ikonicznych okrętów wojennych w historii.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17631-7 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiceadmirał Günther Lütjens przybywał do Gdyni w dość trudnym do określenia stanie ducha. Widok miasta i portu wywoływał w jego pamięci skojarzenia raczej przyjemne. Tu na wodach Zatoki Gdańskiej zdobywał w 1939 roku swoje ostrogi w nowoczesnej wojnie morskiej jako tak zwany _Führer der Torpedoboote_, czyli dowódca torpedowców. Istotnie, nie poskąpiono mu za kampanię polską zaszczytów i odznaczeń – sam _Führer_ zawiesił na jego szyi _Ritterkreuz_ – Krzyż Rycerski Krzyża Żelaznego. Było to wówczas wyróżnienie znaczne. Z drugiej strony, cel jego przybycia do Gotenhafen budził w nim wewnętrzny niepokój.
Zadanie, które mu zlecono, wydawało się ryzykowne, warte powtórnego przemyślenia i dyskusji. W drodze przeżywał raz po raz swą rozmowę z naczelnym dowódcą _Kriegsmarine_ admirałem Raederem, a szczególnie jeden jej moment, gdy rozmowa przybrała taki obrót, że jego stanowisko mogłoby zostać zrozumiane opacznie. Wszystkie te myśli, wątpliwości i trwogi pierzchły jednak, gdy w majowy dzień wszedł na pokład swego okrętu flagowego. Pancernik dosłownie stał na wodzie, duża, ale krótka fala bałtycka nie udzielała mu swego ruchu. Na pokładzie w karnych szeregach, błyszcząca bielą letnich mundurów, czekała na Lütjensa załoga. Trzykrotne „Heil”, które powitało na pokładzie szefa Floty, odbiło się o powierzchnię morza i natychmiast zamilkło…
Gdy po skończonej ceremonii i wstępnej odprawie starszych oficerów Lütjens został w salonie admiralskim sam, wyjął z wiśniowego pudełka przedmiot szczególnego swego upodobania – długie, grube cygaro z barwną czerwonozłotą banderolą i zapalił. Czekało go jeszcze wieczorne przyjęcie dla oficerów, które wydawał na jego cześć dowódca pancernika _Kapitän zur See_² Lindeman. „To nawet i dobrze – pomyślał Lütjens – będę się mógł bliżej przyjrzeć ludziom”. Przesunął wzrokiem po ścianach nieco monumentalnie urządzonego salonu. W tym momencie przypomniało mu się pierwsze jego dowództwo – torpedowiec, którego fotografię nosił zawsze w portfelu, śmieszny okręcik z olbrzymim kominem. Dziś, przy tym potężnym okręcie, wyglądałby jak miniaturowy strach na wróble.
Ogrom pancernika zadowalał tę część natury Lütjensa, która skłonna była uwielbiać wielkość, rozmach, potęgę. Równocześnie ta góra stali, wyglądająca z dala jak nieruchoma skała Helgolandu, budziła w nim jednak rodzaj lęku: od ilu ludzi zależne są jej losy, ilu spełni swój obowiązek tak jak on sam, ilu będzie odważnych, ilu stchórzy…
Przez chmurkę dymu z cygara Lütjens spostrzegł w głębi salonu portret. Potężny mężczyzna, którego znał każdy Niemiec. Zdawał się narzucać swą wolę i obecnie, tak jak narzucał ją uprzednio Niemcom i podbitym przez niego narodom.
Bismarck! Okręt nosił jego imię. Był symbolem przeszłości, która podawała rękę teraźniejszości. Lütjens uwielbiał Bismarcka od najwcześniejszej młodości. Żelazny Kanclerz uosabiał w jego pojęciu wielkość Niemiec, dynamikę ich rozwoju. Jako żołnierzowi morza, imponowała mu zdolność Bismarcka do podejmowania błyskawicznych decyzji, bicia przeciwnika w najbardziej niespodziewanym momencie. Poza tym Bismarck pogardzał wszystkim, co na kontynencie europejskim nie nazywało się Niemcami. A nadto cenił generałów i admirałów, którzy wykonywali jego plany.
Lütjens nie marzył jednak nawet o tym, że w sile wieku obejmie dowództwo nad grupą bojową, w której skład wejdzie najwspanialszy okręt wojenny, jaki miała kiedykolwiek Rzesza Niemiecka. Okręt, który nosi nazwisko wielkiego Niemca…
Obszerna mesa oficerska pancernika była wypełniona po brzegi białymi galowymi mundurami. W świetle kandelabrów połyskiwało złoto akselbantów. Stół ustawiony w podkowę jaśniał kryształami i dobrą niemiecką porcelaną. Gdy Lütjens ukazał się na sali w towarzystwie Lindemana, wszyscy porwali się z miejsc, by pozdrowić admirała, który miał ich poprowadzić do walki.
Skoro usiedli i salę wypełnił gwar przyciszonych rozmów, Lütjens począł wypytywać Lindemana o wyniki ostatnich strzelań. Lindeman z dumą opowiadał o ich przebiegu, podkreślając doskonałość zeissowskich przyrządów optycznych i kruppowskiej stali. W strzelaniu do celów ruchomych już przy trzeciej salwie artyleria główna uzyskiwała nakrycie celu, artyleria średnia niewiele odbiegała od tych wyników. Mówiąc, to, Lindeman nie spuszczał oczu z szefa Floty. W duchu myślał: „Do trzech razy sztuka, dwóch już przeżyłem, jaki będzie ten trzeci?”. Wyczuł w Lütjensie fanatyzm, i to go lekko zaniepokoiło. Był na tyle fizjonomistą, żeby dostrzec, że pod tym wielkim czołem gotuje się jak w garnku ambicja i pycha. Szeroki podbródek oznaczał natomiast nieomylnie wolę. To zaś z kolei wskazywało, że w złym czy dobrym trzeba się będzie Lütjensowi podporządkować.
– Panie admirale, czy pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie?
– Proszę…
– Czasem wydaje mi się, że jesteśmy przygotowani za dobrze…
– Jak mam to rozumieć, Lindeman? W marynarce niemieckiej nie znam takiego pojęcia…
– Być może wyraziłem się nieściśle, a właściwie pozwoliłem sobie na przeskok myślowy. Chodzi mi w istocie o kategorie czasowe, mamy 18 maja i dane kalendarza nautycznego trochę mnie niepokoją. Zdaje się, że straciliśmy handicap długich nocy. To z pewnością nie ułatwi nam zadania.
– Komandorze – powiedział surowo Lütjens – w życiu nic nie przychodzi łatwo, a tym bardziej w życiu narodów. Nie potrzebuję chyba panu jako Niemcowi tego powtarzać. Patron tego okrętu dokonał rzeczy niezwykłych na miarę historyczną dzięki temu, że umiał pokonywać przeciwności. Sądzę, że na okręcie żyje jego duch.
Lindeman skłonił głowę milcząco. Począł rozumieć, że jego pierwsze wrażenia nie myliły go.
Spróbował z innej beczki:
– Panie admirale, jakie doświadczenia uważa pan za najcenniejsze w rajdzie „Scharnhorsta” i „Gneisenau”?
Lütjens na dźwięk nazw pancerników, z którymi w marcu polował na Atlantyku na angielskie konwoje, rozchmurzył się. Prasa niemiecka dużo pisała o nim w związku z tą wyprawą, łącząc jego nazwisko z liczbą 115 000 ton zatopionych statków. Obudził się w nim nagle inny człowiek. Lekko przymrużywszy oczy odpowiedział pytaniem na pytanie:
– Czytał pan Farrere’a?
– W młodości, panie admirale.
– A zna pan „La Bataille”?
– Tam gdzie końcowe sceny dzieją się podczas bitwy pod Cuszimą?
– Tak.
– Nie bardzo rozumiem, jak to się łączy z rajdem i jego doświadczeniami?
– Może nie cała książka bezpośrednio, ale jedna jej scena. Ta, gdy Japończyk komandor Yorisaka zastaje angielskiego attaché morskiego, komandora Fergana, w garderobie swojej żony i dochodzi między nimi do decydującej rozmowy. Fergan w sytuacji, jakby tu powiedzieć, dosyć trudnej, zmuszony jest do szczerości, co, jak mi się wydaje, nieczęsto się Anglikom zdarza. Na pytanie, gdzie leży tajemnica angielskich zwycięstw na morzu, odpowiada on jednym zdaniem: „Se préparer avec prudence et se jetter avec folie!”, „Przygotować się przezornie, rzucać się z wściekłością!”. Taka, _mein lieber_ Lindeman, jest tajemnica i nauka mego sukcesu…
Lindeman przełknął aluzję do wyrażonych przed chwilą wątpliwości i dodał sobie w duchu: „Do tego, _mein lieber Flottenchef_, trzeba jeszcze łutu szczęścia!”.
Kończono już przystawki, gdy Lütjens zorientował się, że nie wzniesiono jeszcze toastu. Lekko zadzwonił widelcem o kieliszek, wstał i zaczął mówić:
– Panowie, widzę przed sobą kwiat naszej marynarki wojennej, oficerów pancernika „Bismarck” i ciężkiego krążownika „Prinz Eugen”, dwóch nowoczesnych jednostek morskich, które śmiało mogą podjąć bój z każdym okrętem wroga. Wychodzimy jutro w morze. Kiedy wrócimy, trudno w tej chwili przewidzieć. Zasięg działania naszych okrętów jest, jak panom wiadomo, nieporównanie większy niż floty cesarskiej. To, co było niemożliwe za czasów admirała Scheera, dowódcy _Hochseeflotte_, nie jest problemem we flocie wojennej Wielkich Niemiec. Przestaliśmy w naszych działaniach być ograniczeni do akwenu³ Morza Północnego. Działania pancerników „Scharnhorst” i „Gneisenau”, znane panom zapewne z omówień sytuacyjnych, są tego wybitnym dowodem. Niestety, okręty te nie będą mogły nam towarzyszyć – los wojenny chciał inaczej.⁴
Lütjens mówił wolno, ale energicznie, akcentując dobitnie każdy wyraz. Nie przeciągał samogłosek, jego niemczyzna była zwarta, szczekliwa. Zebranym zdawało się, że to nie mówi człowiek, ale maszyna do przemawiania, dokładna, precyzyjna, ale bez ducha. Ludzie, którzy służyli już pod nim, wiedzieli, że rozkaz jest dla niego najwyższym prawem, że każdego, kto by chciał mu się przeciwstawić, zetrze na proch.
– Moi panowie, epoka bitew, gdy dwie floty spotykają się, idą na kursach równoległych i rozstrzygają w ten sposób starcie, należy do przeszłości. Anglia jest wyspą, ale nie zapominajmy o tym, wyspą, która własnymi siłami produkuje żywność, wystarczającą jej najwyżej na cztery miesiące w roku. Jeśli nasze jednostki bojowe pozbawią jej reszty, jeśli odetną przywóz paliwa dla samolotów, Anglia padnie przed nami na kolana. Ujrzymy przed sobą w poniżeniu tych, którym udało się nas tak haniebnie upokorzyć w 1919 roku. Panowie, my nie zapomnimy nigdy hańby Scapa Flow⁵. Nie zapomnimy naszej pięknej niemieckiej floty, która spoczęła na dnie u brzegów Anglii.
Mamy okręty, które poślą na dno flotę handlową przebiegłego Albionu. _Handelskrieg_ – oto nasze hasło, _Handelskrieg_ – to nasza nowa strategia, _Handelskrieg_ – to nasze przeznaczenie. Pokażemy, że nie gorzej potrafimy topić handlowe okręty wroga niż nasze drapieżniki mórz, dzielne U-Booty.
_Meine Herren_, Atlantyk czeka na nas. Życzę wam dobrego polowania i dobrej zdobyczy!
Nazajutrz łodzie rybackie uwijające się koło brzegu Półwyspu Helskiego omal nie wywróciły się od potężnej fali, która nadeszła zupełnie niespodziewanie. Ci, którzy oderwali się od pracy, zobaczyli dwie potężne sylwetki okrętów wojennych płynących na wielkiej szybkości w kierunku północno-zachodnim. Wkrótce znikły one na niebieskim wiosennym horyzoncie.PO DRUGIEJ STRONIE MORZA PÓŁNOCNEGO
21 maja 1941 roku admirał Jack Tovey przybył jak zwykle za pięć dziewiąta do swej „dziennej kabiny”, inaczej mówiąc, gabinetu, mieszczącego się na rufie pancernika „King George V”. Było to gustownie umeblowane pomieszczenie tuż pod górnym pokładem rufowym. Seledynowa tonacja ścian harmonizowała z lekką grą promieni słonecznych, które odbite od falujących wód zatoki Scapa Flow wpadały przez prostokątne okno. Solidne orzechowe biurko i fotel z wygodnym, wysokim oparciem zapraszały do pracy. Podszedł do biurka, przekręcił rolkę w mechanicznym kalendarzu, otworzył prawą górną szufladę, by sprawdzić, czy nie pozostały z dnia wczorajszego zaległości. Chwilę siedział bez ruchu koncentrując uwagę: jaki główny problem przyjdzie dziś rozwiązać, co jest najpilniejsze, co może jeszcze trochę poczekać?
Punktualnie o godzinie 9.00 rozległo się pukanie. Po krótkim „_Come in_” admirała drzwi się otworzyły ukazując postać kapitana A. W. Paffarda.
Sekretarzowi admirał Jack Tovey wydawał się zawsze bardzo młody. Istotnie nie wyglądał on na swój wiek i na swoje stanowisko dowódcy _Home Fleet_, floty, której zadaniem była morska obrona Wysp Brytyjskich i zwalczanie przeciwników na morzach, a przede wszystkim na Morzu Północnym i na Atlantyku.
Paffard podziwiał jego sprężysty chód, postawę oraz giętki umysł, widząc w tym potwierdzenie teorii o pożytku równowagi sił fizycznych i duchowych, szczególnie w okolicznościach wymagających prawidłowej oceny sytuacji i przemyślanych decyzji. Paffard był wrogiem kompleksów i wyczuwał w admirale bratnią duszę. Tego dnia był niezwykle zadowolony, wśród pliku sprawozdań i wiadomości niósł depeszę, która będzie niezłą próbą dla szefa.
– Co nowego, Paffard? Czym nas obdarzyły Hermesy Admiralicji?
– Wszystko po staremu, sir, plus dwa duże niemieckie okręty w Kattegacie…
– Widzę, Paffard, że jest pan w dobrym humorze. Gdzie ma pan tę depeszę?
– Na samym wierzchu, sir.
– Hm, czy wiadomość ta została potwierdzona?
– Jeszcze nie. Przynajmniej jak dotychczas.
Tovey odsunął wszystkie inne papiery i wziął do ręki depeszę, którą przed kilkoma minutami przekablowano z Londynu.
– Ciekawe, dwa duże okręty wojenne, kurs Morze Północne, za nimi jedenaście statków handlowych. Handlowych, hm, cóż to wszystko ma znaczyć?
Admirał odłożył depeszę.
– Paffard, proszę mnie połączyć z szefem wywiadu morskiego, a później z wiceadmirałem Phillipsem.
Rozmowa z szefem wywiadu i zastępcą szefa sztabu marynarki niewiele przyniosła nowego. Wywiad morski otrzymał swoimi kanałami jednorazowy meldunek o pojawieniu się niemieckich okrętów i na tym koniec. Danych uzupełniających tą samą drogą nie można było otrzymać.
Mieszkańcy nadbrzeżnych okolic południowej Anglii zauważyli około godziny dwunastej tego samego dnia dwa samotne Spitfire’y, które na pełnej szybkości skręciły nad Morze Północne i wkrótce stopiły się z jasnym wiosennym morskim niebem.
Prawa maszyna wkrótce wzięła kurs bardziej na południe, a lewa odchyliła się nieco bardziej na wschód. Pilot lewej maszyny pomachał na pożegnanie skrzydłami i po kilkunastu minutach skupił całą uwagę na obserwacji morza, które rozciągało się pod nim stalowobłękitnawą płaszczyzną bez kresu. Choć leciał stosunkowo nisko, nie widział gry powierzchni morza, jej wiecznego ruchu. Działało to usypiająco, pocieszał się jednak, że lot nie potrwa długo. Już wkrótce powinien dolecieć do zasadniczego rejonu, który ma rozpoznać.
Daleko na horyzoncie zarysowała się niebieskawa kreska, która poczęła szybko grubieć, aby ostatecznie wystąpić jako poszarpana, skomplikowana linia wybrzeży Norwegii. Zadanie, które zlecono Sucklingowi (takie było nazwisko pilota), brzmiało: rozpoznać zachodnie podejścia do Kattegatu i wybrzeże Norwegii aż po Bergen. Suckling nabrał trochę wysokości, by nie dać się zaskoczyć artylerii przeciwlotniczej. Nie wznosił się jednak za wysoko – jego lotniczy aparat fotograficzny powinien był dać zdjęcia, które powiększone odkryłyby tajemnice „dwóch wielkich okrętów”. Spitfire przelatywał nad niezliczoną ilością fiordów i niewielkich zatok (Suckling obiecywał sobie w duchu przyjemną wycieczkę statkiem w te strony po wojnie). Na razie fiordy i zatoczki były puste, wtopione między poszarpane brzegi. Począł się trochę denerwować, jego lot zbliżał się do „półmetka”, jak na razie bez rezultatu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki