- W empik go
Biuro Spełniania Marzeń - ebook
Biuro Spełniania Marzeń - ebook
Biuro Spełniania Marzeń to opowieść o poszukiwaczach prawdziwych uczuć, wielkiej przygody, tajemnic i sensu istnienia, a nawet o ludziach podróżujących w czasie i zmieniających tożsamość.
Wszystkich bohaterów książki łączy jedno – nie pozostaną takimi, jakimi byli wcześniej, gdy już odważyli się na pierwszy krok. Gdy podjęli wyzwanie realizacji swojego marzenia.
Biuro Spełniania Marzeń czeka na kolejną chętną osobę. Jeśli kusi Cię przygoda, tajemnica, widzisz dla siebie szansę w przekroczeniu progu Biura, działaj! Marzenie właśnie trzymasz w swoich rękach...
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64378-06-5 |
Rozmiar pliku: | 767 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzikie czasy
Rozdział 1
Rozdział 1
W najgorętszy dzień wiosny Karol, czterdziestopięcioletni mieszkaniec willi przy ulicy Cedrowej w podwarszawskim Konstancinie, stanął na brzegu basenu. Ten sam błękit, który wypełniał horyzont, bezpiecznie i słodko odbijał się w tafli wody. Karol widział w zwierciadle poniżej swój cień. Wziął oddech i zamknął oczy. Tam, w dole, czekała na niego przyjemność.
Karol nie miał określonego zawodu, ale wciąż chęć na wielkie pieniądze i kurczące się pod tym względem możliwości. Stała za nim przeszłość, na jaką nie zasłużył, a przed nim rysowało się marzenie dopiero nabierające kształtów. Skoczył.
Z nieśmiałego studenta, który znalazł się przypadkiem na scenie przeglądu uczelnianych kabaretów, wyrósł lider firmy show-biznesowej, organizującej szkolenia dla korporacji i pikniki pod parasolami. Z czasem pod naporem konkurencji i tężejących w metryce lat Karol spoważniał, odwrócił się od nieapetycznych finałów wyjazdów integracyjnych, a zwrócił w stronę autentycznego piękna: założył agencję modelek. Miał cichą nadzieję, że obcując z dużą ilością młodych kobiet, znajdzie wreszcie pannę majętną i piękną, o jakiej marzą mężczyźni nie tylko po trzydziestce.
Stało się. Miała na imię Jolanta i posługiwała się wysokimi nogami oraz majątkiem taty. Ojciec Joli, Tadeusz, mieszkał na drugim końcu Konstancina, w domu, w którym mogłyby się pomieścić jeszcze dwie inne rodziny. Był to człowiek postawny, z dużym brzuchem i o władczym usposobieniu.
Obraz ten pasował do przedsiębiorcy budowlanego o dostatecznym sprycie, by zabudować na granicy legalności stołeczne przedmieścia tanią architekturą. Odseparowane od siebie siatką monotonne osiedla reprodukowały się same z siebie w betonową nieskończoność – wspaniały model biznesowy, jak zwykło się mawiać w świecie ludzi interesu. Natomiast ojciec Joli nie miał na tyle sprytu, aby uchronić córkę przed małżeństwem z bon vivantem i człowiekiem ledwie z aspiracjami do tak zwanego towarzystwa. Bo więcej Karol nie miał. Ba, takich jak on świat nosił dziesiątki.
Po latach stało się jasne, że ojciec Joli miał rację – Karol okazał się kiepskim mężem. Bądź – doskonałym na model małżeństwa daleki od tradycyjnego, ze wszystkimi jego ograniczeniami i chwałą. Starszy pan miał związane ręce, bo gdyby z gróźb pozostawienia zięcia na lodzie uczynił rzeczywistość, musiałby unieszczęśliwić i Jolę, i Natalię, córkę Joli i Karola. A do tego dopuścić nie chciał. Karol był bezkarny i niemoralny.
Właściwie to powinien był już wyjść z basenu i zaprezentować się w całości. Ale może nie chciał tego zrobić? Jakże przyjemnie było przebywać w niebieskiej izolacji o nieokreślonych granicach, wymuszającej milczenie i niecodzienne ruchy. Dawało to wytchnienie od upalnej pogody oraz poczucie zasłużonej swobody, zwłaszcza gdy miało się taki basen na wyłączność.
Ale czy naprawdę na wyłączność?
Sposoby, dzięki którym wszystko rozpadło się na pojedynczą własność, były mało klarowne w kraju, w którym jeszcze dwadzieścia lat wcześniej majątek należał do wszystkich. Ten, kto posiadał, po części stawał się oszustem zbiorowej pamięci, bo musiał posiadać więcej niż inni. A wśród tych innych zawsze znalazł się ktoś, kto mógł zadać całkiem słuszne pytanie – dlaczego on tu, w tym miejscu, ma wszystko, a nie ja?
Podobne pytania, ale odnoszące się do zupełnie innego kontekstu, zadawała sobie Justyna. Opalała się na brzegu basenu, od czasu do czasu przyglądając się popisom Karola. Świetnie pływał, to trzeba było mu przyznać. Kochała go, niestety. Jej umysł prawniczki prowadził nieustanne rozpoznanie sytuacji, w którą się wplątała. Podobnie jak obserwacje serca; nadal biło, ale jakby w drugą stronę, nie w tę rozsądną, tylko na przekór wszystkim, i to jeszcze ze zdwojoną siłą. Cóż mogła poradzić, że było to takie przyjemne i konieczne zarazem?
Karol wyszedł z wody. Justyna zdjęła okulary przeciwsłoneczne i pozwoliła mu się pocałować. To zbliżenie mogłoby trwać dłużej, ale odwróciła twarz.
– Masz gorzkie usta.
Pomyślał: „Znowu zaczyna marudzić. Przecież jest tak wspaniale”.
Mimo że Justyna doskonale znała willę, poruszała się po jej włoskich marmurach niepewnie. Nazywała to konfliktem własności – opalała się nie na swoim terenie, ale czuła, że należy do Karola. Pomyślała wtedy po raz pierwszy, że takie samo słońce świeci dla wszystkich, i co więcej, świeci również gdzie indziej. „Powinnam już skończyć nasz romans, dla wspólnego dobra”. Ale ledwie postawiła kropkę na końcu tego pewnika, poczuła tak wielką samotność, jakby odebrano jej wszystkie marzenia, łącznie z tymi najbardziej wyeksploatowanymi, do których zaliczyć można było chociażby porcję lodów bakaliowych. I natychmiast uśmiechnęła się pojednawczo do Karola stojącego nad nią z ręcznikiem w rękach; bohaterski pływak, który przybył z odsieczą, aby uwolnić Justynę od moralnej spiekoty.
– Żartowałam.
– Chodźmy na górę.
– Najpierw deser.
Pośpieszna miłość zostawiła mocne wspomnienia; film wyryty na taśmie.
Ich zbliżenie tamtego popołudnia miało jeszcze jeden wymiar godny odnotowania. Otóż Karol zainspirowany zachowaniem kochanki przy basenie też poczuł, że powinien już ją zostawić, nawet jeśli nie miał na oku następnej.
Tak to i ona, i on nawet nie podejrzewali, jak wiele ich łączy. Nazywało się to empatią; antyczne wręcz określenie na coś, co odkrywało się radośnie we współczesności jakby po raz pierwszy w historii świata.
Jola mogła uchodzić za wzór kobiety współczesnej. Bez intelektualnych obciążeń, ale bystra. Ułożona, wykształcona i z charakterem. Jej zgrabna sylwetka wciąż podobała się Karolowi jako część obrazu zaprogramowanego na okładkę pisma pod tytułem życie. Willa była miejscem, gdzie Jola komponowała się z każdym meblem, i wychodząc dalej, z każdym zakątkiem ogrodu. Powinna tylko być; Jola poddawała się tej uniwersalnej wizji bez zastrzeżeń. Wmówiła sobie, że świat kobiety z klasą powinien być całkowicie ułożony – począwszy od miejsca, w którym mieszka, przez wychowywanie córki aż po obowiązki związane z beauty. Jej wszelkie życiowe starania odnosiły się do utrzymania tego świata za wszelką cenę; to stanowiło jej uniwersalne marzenie. Ale do czasu.
Pierwsza odkryta wiarołomność męża popchnęła ją ku zdradzie. Zadała się z młodszym od siebie masażystą. Kilka spotkań z nim wystarczyło, by nabrała obrzydzenia zarówno do siebie, jak i do swojego pierwszego kochanka, a także do męża. Później chciała nie zwracać uwagi na moralne salta, które Karol uprawiał nad ich domem. Jednak tendencja do nawiązywania niepotrzebnych, przelotnych romansów została. W efekcie ostatniego, nim się zorientowała, została porzucona przez kolejnego trenera na rzecz młodszej adeptki aerobiku. Płacząc za kierownicą swego mini, porysowała go o barierkę na parkingu wielkiego sklepu.
Justyna przerwała pracę, czując, że wiele już nie zrobi. Zleciła sekretarce kilka rzeczy na następny dzień i wypuściła ją do domu. Sama też pojechała do siebie.
Przez chwilę oglądała telewizję. W programie podróżniczym pokazywano małżeństwo jeżdżące samochodem terenowym po Indiach. Właściwie nie lubiła wszelakiej egzotyki na odległość większą niż metr, ale w tamtym momencie pomyślała, że Indie mogłyby być jej bliższe niż życie w Warszawie, gdyby miała obok siebie Karola. Lub jakiegokolwiek innego mężczyznę, byle własnego.
Justyna jak każda zamożna singielka pielęgnowała słabości z pogodą osoby zarabiającej więcej, niż wydaje. Poświęcała dużo czasu na paznokcie i ubrania. Ale czy to jej wina, że współczesny styl życia narzucał rozwiązywanie problemów nie w kościele, tylko na zakupach czy w salonie piękności? Poza tym wyglądała świetnie.
Wstała z kanapy. Znieruchomiała na moment niezdecydowana, co dalej. Zazdroszcząc zażyłości małżeństwu z telewizora zgodnie zajmującemu się zmianą koła w samochodzie, poczuła przypływ energii, której nie zamierzała zmarnować. Podjęła decyzję o wyprawie na zakupy. Pozostawały jej kołem ratunkowym przed opadającą, i to znacznie, krzywą samopoczucia.
Zaparkowała terenówkę na podziemnym parkingu galerii handlowej. Zostawiła za sobą mało przyjemną, ciemną przestrzeń pełną tajemniczych pisków opon, zapachu spalin i cieni poruszających się między kawałami porzuconej blachy, na rzecz klimatyzowanego bazaru z bujną florą odzieżowych tożsamości – nic, tylko brać, wchodzić w nie i się cieszyć.
Szła do sklepu upatrzonej marki, wstępując to tu, to tam. Manekiny odziane glamour przyglądały się jej ciekawie; o tak, przynajmniej tu nie czuła się bagatelizowana.
Po godzinie z okładem trzy papierowe torby ukrywające bluzkę, torebkę i pasek wskazywały, że dotrzymała słowa i nie zmarnowała czasu. Poczuła się zmęczona i żądna stolika w kawiarni.
Sprawy potoczyły się szybko i nim się spostrzegła, okupowała mały stolik sieciowej kawiarni z zagranicznym logo. Napoje podawano tu w poliuretanowych wiadrach – na wynos. Albo na miejscu w chińskich filiżankach, na co się zdecydowała. Obok kawy stał talerzyk z ciastem bezowym, wciśniętym jej do zamówienia przez marketingowe zabiegi dobrze przeszkolonego sprzedawcy – u źródeł nazywały się neuroekonomią. Sprzedawcy myśleli za klientów. Ona nawet nie przepadała za takim gatunkiem ciasta.
Ogarniało ją coraz większe zdumienie.
Pomyślała: „Co ja tu robię?”. I poczuła już nawet nie zmęczenie nóg podłączonych do obcasów – odniosła wrażenie, jakby miała je zrobione z betonu, i to na stałe. Uciec, ale jak?
Wtedy pułapka okazała się większa niż wszystkie centra handlowe świata. A trzy niezwykle estetycznie wyglądające papierowe torby z zakupami stały u jej stóp zupełnie niepotrzebne. Gdyby do każdej z nich dodano zapałki, z pewnością zaraz by po nie sięgnęła i wyczyściła przedpole.
Myślała o Karolu: „Dlaczego się go trzymam?”.
Szła już odważnie ku parkingowi, gotowa zmierzyć się z porzuceniem kochanka i geolokacyjną zagadką: „Znowu to samo, gdzie ja zostawiłam samochód?”. Nim weszła do windy, dogonił ją pracownik kawiarni, wymachując przed sobą z uśmiechem papierowymi torbami:
– Zapomniała pani zakupów.
– Ach, tak, rzeczywiście. Dziękuję bardzo.
W tym momencie telefon Justyny zadzwonił sygnałem zarezerwowanym dla Karola.
Od tamtej chwili świat wydał jej się niewarty duchowych wojen i nawet własnych przekonań. Jego głos ją uspokajał.
Zbliżały się urodziny Natalii. Karol wiedział, że córka pragnie poznać aktora Damiana W., którego ulizane fotografie dominowały w jej pokoju. Telewizja wyspecjalizowała się wtedy w eskapistycznych serialach, traktowanych przez publiczność omalże jak dokumenty. Czyjego życia? Karol obawiał się, że ludzie z ekranu, w porze śniadaniowej chodzący w wyprasowanych idealnie piżamach i mokasynach, nie istnieją, ale nie mógł odebrać córce niczego, co prawem cywilizacji trafiało przed jej oczy. Natalia śledziła więc posunięcia swojej postaci z marzeń po ekranie i przewidywalnej mapie towarzyskiej Warszawy, oczywiście używając do tego internetu. Nawet informowała ojca, gdzie bywał Damian W., co robił i z kim, jakby podsuwając pod ojca nos własne marzenie i wprawiając w ruch jego zdolności organizowania innym rozrywek.
Karol dał się złapać. Rzeczywiście postanowił zrobić Natalii przyjemność i rozszerzyć mapę poczynań Damiana W. o ich konstanciński adres. Wydało mu się to i zabawne, i proste w przeprowadzeniu. Ostatecznie aktorzy byli do wynajęcia i odgrywali różne role. Bez trudu zdobył telefon do pana W. Umówili się w południe w restauracji na Żurawiej.
Pejzaż Żurawiej po jednej stronie wypełniały zapachy i drogie samochody, a po drugiej na murku siedzieli ludzie z aparatami fotograficznymi w rozczłapanych sportowych butach, którzy nie pachnieli ładnie. Oczekiwali na pojawienie się kogoś znanego.
– Witam – powiedział aktor trochę spóźniony. Karol przed momentem zaobserwował scenę, w której Damian W. pozował do zdjęć.
Karol zamówił gościowi warzywa skąpane w słonecznej oliwie – jak głosił wpis w menu – w towarzystwie płatów pyskatego tuńczyka. I sok pomarańczowy wyciskany na miejscu.
Przeszli do sedna.
– Dziwna propozycja. Nie wiem, czy mi odpowiada – powiedział aktor, zajadając się warzywami.
– Dlaczego dziwna? Chciałbym, żeby pan zagrał samego siebie. To chyba najprostsza rzecz na świecie dla aktora?
– Po pierwsze, nigdy mi czegoś takiego nie proponowano. Po drugie, myślę całkiem poważnie o swojej karierze i o swoim zawodzie.
– Poważnie? – Karol uśmiechnął się i zerknął na drugą stronę ulicy. – Widziałem, jak robili panu zdjęcia.
– Tak, to bywa kłopotliwe. Serial. Za niedługo zrezygnuję.
– Mówią, że wszystko jest kwestią ceny.
– Pan mnie nie rozumie. Ja myślę poważnie o moim zawodzie i nie będę się wynajmował jako osoba do towarzystwa na przyjęcia. To nawet ma swoją nazwę.
– Ale to tylko wyjątkowa okazja. Impreza dla nastolatki, która marzy o tym, by pana poznać.
Stało się tak, że pomimo dalszej namowy i sałatki z tuńczykiem, która była przecież jakimś zobowiązaniem, Karolowi nie udało się skłonić aktora do przyjazdu do Konstancina. Gdy już zabrakło argumentów, Karol zaczął się zastanawiać, że być może źle oszacował rozmówcę.
– Dam panu trzy tysiące – rzucił, chociaż jeszcze przed tuńczykiem zamierzał zaoszczędzić na aktorze i nie nadwerężać budżetu imprezy tylko dlatego, że siedzący naprzeciw niego obywatel posiadał anachroniczne ambicje.
– Nie, proszę pana. Jest cała masa innych aktorów z seriali, którzy z pewnością chętnie do was przyjadą.
Po chwili Karol, spoglądając na reprint poprzedniej sceny z paparazzi, myślał: „Ostatecznie nic się nie stanie, gdy nie będzie tego faceta na przyjęciu. Dmuchanie na urodzinowe świece w moim domu powinno być traktowane jako przywilej, a nie praca”. Damian W. prężył się, uśmiechał, przeczesywał włosy. Reporterzy nie próżnowali; grupa trzymająca cyfrowe aparaty wyglądała jak meduza lub wieloręki potwór osaczający ofiarę zaklęciami z migawką.
Następnego dnia Karol odebrał telefon z kancelarii, który przyniósł rzeczy niespodziewane. Prawnik przygotowujący umowę z bankiem poinformował, że pojawiły się kłopoty z zabezpieczeniem kredytu na budowę osiedla, w które Karol inwestował.
To oznaczało poważne problemy, bo przecież Karol nie posiadał niczego innego niż kawał pola przerobiony za jego staraniami na działkę budowlaną, na którą wjechała symboliczna koparka. Dlaczego to nie wystarczało bankowi? Zdeponowane w tym kawałku ziemi marzenia Karola zarastały chwastami, a przecież tak dobrze do tej pory szło.
– Ten kredyt jest mi potrzebny – powiedział dobitnie prawnikowi, który obiecał, że w razie przedłużania się negocjacji postara się znaleźć inny bank.
– Przedłużania się? – Karol krążył po salonie z dłonią przy uchu trzymającą mały aparat telefoniczny, jakby bolała go ta strona głowy i tylko nerwowe spacery po wyfroterowanym parkiecie mogły stanowić remedium na rysującą się na horyzoncie klęskę.
Karol jednak nie miał zamiaru ustępować. Śmiała inwestycja stanowiła jego życiowy manewr, sposób na wreszcie własny pałac, szczęście i dostatek. Tym śmielsza, że nie w swojej branży i czyniona pod nosem teścia – na jego terenie, po cichu. Inna sprawa, że kredyt na budowę, o który się starał, miał zamiar wypompować z nowo powstałej firmy, ją samą doprowadzić do upadku i w ten sposób zdobyć wreszcie kapitał na coś swojego, uczciwego.
– Tak właśnie – powiedział mu prawnik dzień później przez telefon. – Nie widzę innego sposobu niż zwiększyć poręczenie kredytu przez zastawienie hipoteki pana domu.
– Ale to niemożliwe.
– Czyżby była już zajęta?
– Nie o to chodzi. Po prostu to niemożliwe i już.
– Wymagałoby to także zgody pana żony, jeśli jesteście współwłaścicielami.
Prawnik zakończył rozmowę sugestią, że warto się poważnie zastanowić nad tą propozycją, bo inaczej on wycofuje się z negocjacji.
Ta informacja oddzieliła Karola od jego własnego marzenia, co generalnie zniósł niezbyt dobrze. Ale starał się niczego po sobie nie pokazywać. Jak zawsze – nonszalancki, zadowolony, żartował i śmiał się do telefonu, do żony, z Natalią. Myślał: „Nie tu, to gdzie indziej zdobędę ten kredyt”.
Upływały dni. Upalne, stojące w gotowości i ciągnące się do późnych godzin; właśnie minęło przesilenie letnie.
Jola w przypływie egzystencjalnego smutku postanowiła zrobić porządek we wszystkich szafach. Przearanżowała układ bluzek i swetrów na półkach, jakby zapomniała o tym, że miesiąc wcześniej zrobiła to samo. Pozbyła się kilkunastu par butów – zawiozła je do sióstr; zaskakujące doprawdy, co zakonnice osadzone w pobliżu bogatych domów nosiły pod habitami. Wciąż pełna garderobianego animuszu rzuciła się na szafę Karola, aby i w niej zrobić porządek.
Pod letnimi polo męża odkryła czerwoną teczkę. Miejsce jej przechowania wskazywało na chęć ukrycia. Czego? Kogo?
Serce zabiło jej mocniej, usiadła na krześle. Otworzyła teczkę, spodziewając się w niej kompromitujących zdjęć, rachunków hotelowych i innych dowodów zdrady. Niestety, Karol przechowywał tam zupełnie dla niej niezrozumiałe plany geodezyjne.
Schowała na powrót teczkę między bawełnę i wycofała się z garderoby męża, uprzytomniwszy sobie, że nie będzie poświęcać cennego czasu człowiekowi, który jej swego czasu także skąpi.
Niemniej poczuła się wtedy znowu żoną nieskończenie opuszczoną, bagatelizowaną, niekochaną – jakie to europejskie!
Karol pływał, odpoczywał, opalał się i rozgryzał problem inwestycyjny. Kalkulował, rozmawiał ze znajomymi przez telefon, starał się znaleźć trzy miliony na budowę osiedla, uparcie wszystkim wmawiając, że tego rzeczywiście chce. Szło mu o tyle opornie, że do tej pory nie zajmował się takimi kwotami i przyzwyczaił się do zwycięstw z marszu. Po prostu – Karolowi się nie odmawiało, i tyle. Dlaczego więc teraz?
Napięcie, którego nie potrafił się pozbyć, i ciągły brak pomysłu na pieniądze musiały go w końcu popchnąć ku Justynie. Nie dlatego, że ona miała gotówkę; była ucieczką od problemu, miłym w dotyku przerywnikiem w kulejącej realizacji życiowego planu.
Karol zaproponował jej spędzenie wspólnego weekendu. Zarezerwował dwuosobowy pokój w hotelu nad Zalewem Zegrzyńskim, niedaleko Warszawy. Z domu wymeldował się pod pretekstem służbowego wyjazdu.
Z tarasu ich pokoju roztaczał się widok na szaroniebieski kafel wody rzucony między zieloności brzegu. Ruch na zalewie był spory. Między powolnie płynącymi żaglówkami przemykały motorówki i skutery wodne, żwawo sunęły kajaki. Albo mozolnie, ciągnąc za sobą spienione welony, płynęły rowery wodne – pojazdy na tyle proste w obsłudze, by zasłużyć sobie na popularność. To nic, że ludzie wyglądali na nich dość groteskowo. Słońce tańczyło między całą tą mechaniką spuszczoną na wodę, a przy brzegu taplały się dzieci.
Justyna z Karolem na razie korzystali ze wspólnego wyjazdu, jak tylko mogą kochankowie.
Kiedy opuścili pokój, wtopili się w weekendowy tłum łapiących słońce niedaleko od miasta, ale już w dostatecznej odległości, aby zapomnieć na chwilę, kim się jest i co najważniejsze, jak w ich przypadku – z kim.
Po południu wypłynęli na zalew omegą, którą Karol zręcznie manewrował. Od czasu do czasu mijały ich łódki z anonimowymi pasażerami. Brzeg wyskalował się do skromnego paska zabudowań. Byli sami. Wszystko, co wiązało się z komplikacjami lądowego życia, wyparowało do stanu rozświetlonej, młodej beztroski.
Karol powiedział, że ją kocha, a później zrobił zwrot przez rufę tak, że Justyna zapiszczała z wrażenia. Bez wątpienia to mu się udało. Justyna poczuła wtedy, że nie tylko całe jej ciało, ale całe życie znalazło się w jego rękach. Zaraz później Karol zrzucił żagiel i przysiadł się do niej.
– Więc co będzie z nami teraz? – Wychyliła się za burtę i bawiła palcami na powierzchni chłodnej wody; żaglówka dryfowała.
Owszem, miała Karola, ale był mężem jej siostry.
Wtedy przedstawił jej prośbę.
Miejsce i moment nie zostały wybrane przypadkowo. Nim powodowała gorączka szybkiego pozbycia się kłopotu. A ona nie miała żadnej sposobności ucieczki, aby sprawę przemyśleć na spokojnie, czyli chociażby zbagatelizować.
Miała podpisać się pod dokumentami dla banku zamiast Joli, obciążając w ten sposób hipotekę willi w Konstancinie.
– Co? Miałabym sfałszować podpis? – Karol nie widział jej oczu ukrytych za okularami, ale słyszał w głosie Justyny zdziwienie wystające daleko poza horyzont. Kochała Karola i wierzyła, że skoro ona kocha, to on także, i przez to cały świat ma sens.
Milczała.
Karol tłumaczył jej, że to, o co prosi, jest miłosno-biznesowym projektem jego autorstwa, obliczonym na ich wspólne szczęście. Co postawiło instynkt Justyny w stan podwójnej gotowości. Jej kochanek nigdy bowiem nie jawił jej się jako człowiek interesu. Myślała: „Jeśli już w tym tandemie ktoś ma być gospodarczym sternikiem, to ewidentnie musielibyśmy zamienić się miejscami. Niech Karol steruje sobie samochodem czy łódką”. To ona była tu bizneswoman i rzeczywiście znała się na interesach.
– Przecież macie prawie identyczne podpisy i jesteście do siebie podobne. – Uśmiechał się do niej ni to czule, ni przebiegle, wierząc w moc swego oddziaływania na nią. – Tylko ty jesteś młodsza i piękniejsza. No czy nie jest to genialne?
Nie minęło wiele czasu od powrotu z rejsu po jeziorze, gdy przed oczami Karola siedzącego na tarasie ich pokoju pojawiła się Justyna ubrana do podróży. Co było jej odpowiedzią na propozycję złożoną na wodzie. Odstawił kieliszek szampana na stolik.
Do momentu powrotu do portu, spaceru wzdłuż przystani i zdawkowych rozmów, które prowadzili, zachowywała się milcząco i spokojnie. Wydawało mu się, że potrzebuje czasu na zaakceptowanie propozycji.
– Justyna, gdzie ty się wybierasz?
– Chcę wrócić.
– Ale dlaczego? – wypalił pośpiesznie. Justyna uśmiechnęła się ironicznie, bo pytanie cofało ich znaczenie w miłosnym dramacie; tego czasu nie sposób było zapomnieć. Na usprawiedliwienie Karola należało dodać, że był zupełnie nieprzygotowany do jej ucieczki, chociaż powinien brać to pod uwagę. – Tak od razu?
Wstał z leżaka. Wobec podróżnej elegancji Justyny jego bermudy oraz włoskie klapki wyznaczały granicę mizernej ekspresji pod tym względem.
Justyna na głowie miała kolorową chustkę przewiązaną pod brodą. Wyglądało to jak tropikalny motyl, który odpoczywał tam po locie i cierpliwie znosił kołysania w każdą stronę. Tę chustkę dostała od Karola, co stanowiło taki sam element jej przywiązania do niego jak komentarz do bólu, który właśnie jej zafundował. Wyżej spod kolorowego materiału wystawał kosmyk blond włosów, jakby celowo ułożonych w oznakę zalotności, która już nie miała adresata. Doświadczona w podobnych sytuacjach Justyna nie zmieniała się w przyzwyczajeniu. Bo nawet teraz, kiedy miłość jej życia popijała aperitif, podczas gdy ona pakowała walizkę, nie chciała rezygnować ze świetnego wyglądu. Co stanowiło jej bezsprzeczny walor, a Karol teraz także docenił zgrabność kobiecej figury odzianej do podróży i jakość ubioru. Przemknęło mu przez głowę: „Co ja tu będę robił, gdy ona mi zwieje?”. W ręce trzymała rączkę walizki na kółkach.
Pogoda tego dnia wciąż zniewalała bezkresnym dzwonem nieba. Rozproszone światło zachodzącego słońca igrało na wodzie, chowało się w cieniu drzew i wybuchało w oczach, odbite od lakierowanych powierzchni motorówek wpływających do przystani. Wakacyjny obraz drżał, jakby był żywym stworzeniem. I nawet jeśli pod tym niebem rozgrywały się sceny, przy których ludzie zmieniali gwałtownie swoje towarzystwo, to właśnie pogoda stanowiła dla Karola najlepszego sprzymierzeńca. To znaczy: jemu wydawało się, że w takich dekoracjach można zrobić i powiedzieć wszystko, bez żadnych konsekwencji. Pogoda dawała nawet prawo wycofania się z niemoralnej propozycji w dowolnym momencie gry i powrotu do stanu poprzedniego, jak gdyby nigdy nic.
Ale co, jeśli Justyna we wszystko uwierzyła i nie chciała niczego zapominać? Bo Justynę bardzo to bolało. Ona postanowiła jednak ruszyć się znad wody, ze słońca, wbrew wszystkiemu i wszystkim.
– Tak, wracam do Warszawy.
Karol podszedł do Justyny.
– Ależ kochanie, naprawdę, nie chciałem cię niczym urazić. To była tylko luźna propozycja…
– Dlaczego właśnie ja? Dlaczego pomyślałeś o mnie, że jestem do tego zdolna?
Chciał ją pocałować, ale odwróciła głowę. Nie pozwoliła sobie zdjąć okularów, więc było mu podwójnie trudno zaglądać tam, gdzie rodziły się jej myśli. Może nawet chciała ukryć przed nim łzy?
– Przecież piłem, nie mogę cię odwieźć.
– Nie musisz się fatygować. – Uśmiechnęła się ironicznie. – Już zamówiłam taksówkę.
I nim się spostrzegł, Justyna była w drodze do drzwi, a on pośpiesznie nakładał koszulkę polo.
Pozostawiona sama sobie Jola kręciła się bez celu po willi. Opalała się, plotkowała przez telefon. W niedzielę zamówiła lunch z nieodległej włoskiej restauracji; zjadła go razem z Natalią. Córka wróciła do internetu, a ona opalała się do znudzenia. Po południu doprowadziła tępym wzrokiem postacie ulubionego serialu do napisów końcowych. Później przyszło jej do głowy, aby jeszcze raz przejrzeć teczkę Karola ukrytą w garderobie.
„Co to za plany?” Jola tym razem uważniej wertowała sekretne dokumenty męża, odnajdując w nich rzuty przyszłego osiedla mieszkaniowego. Widniały na nich nazwiska ich znajomych architektów i nazwa ulicy.
– Czy wy robiliście dla Karola plany osiedla? – dociekała przez telefon. Dowiedziała się, że miało to być tajemnicą i niespodzianką równocześnie. – Jaką niespodzianką i dla kogo?
Kiedy dojechała na miejsce, zobaczyła łąkę z hałdami wykopanej ziemi i osamotnioną maszynę budowlaną, której pilnował stróż. Na widok osoby zainteresowanej nieużytkiem opuścił posterunek przed plastikową budką. Był rozebrany do pasa i spieczony na słońcu. „Piękna opalenizna” – przemknęło jej przez głowę.
– Co tu będzie? – zapytała Jola.
– Osiedle. Mieszkania – odpowiedział. – A czemu pani pyta?
– Może kupię tu mieszkanie, podoba mi się – odparła.
– A co tu do podobania? Tu nic nie ma. – Był zdziwiony, że ktoś może zobaczyć na miejscu więcej niż tylko chwasty.
– Dlaczego nikt nie pracuje?
– A bo ja wiem? – Podrapał się po głowie. – Pewnie niedługo zaczną.
Na pytanie, kto jest właścicielem tego placu, wzruszył ramionami. Poprosiła go, żeby chociaż opisał tego kogoś i jakim samochodem jeździ; obraz pasował do Karola.
Karol spędził wieczór i część nocy, gdy zostawiła go Justyna, w barze, pijąc whisky z towarzystwem, na jakie zawsze można liczyć w okolicy butelek. Następnego dnia obudził się na kacu i przedłużał moment wyjazdu, aby dojść do siebie. Ruszył w drogę powrotną dopiero wtedy, gdy sprzątaczka zapukała do pokoju z pytaniem, czy może odkurzyć.
Nie miał pomysłu, co dalej, a już na pewno nie miał ochoty na powrót do żony. Co nie oznaczało, że o niej nie myślał.
Zajechał na Cedrową, zgasił silnik. Przeczesał włosy w lusterku, stanął na podjeździe willi. Otworzył bagażnik. Wyjął z niego sportową torbę z wielkim logo niemieckiej firmy i inicjałami imienia i nazwiska; obce wyrazy przyczepione do własnego życia miały mu przydawać wyjątkowości. Włożył nos do wnętrza samochodu raz jeszcze, i wyciągnął stamtąd bukiet kwiatów kupiony dla Joli. Poprzedzony nim pojawił się w hallu willi.
– Kochanie, wróciłem! Gdzie jesteś?
Nawet w wielkim domu dość łatwo się zorientować, że nikogo w nim nie ma.
Karol stał przez chwilę niezdecydowany, znowu krzyknął, próbując zaznaczyć obecność, ale w willi rzeczywiście nikogo nie było. Włączył telewizor, szukając ratunku przed samotnością; nie lubił być sam. Jakby każda chwila przestoju w podpisanej własnymi poczynaniami biologii i socjologii zmuszała do psychologii. A tu dominowały jakieś pajęczyny, wilgotne ściany i podejrzanej śliskości plamy na podłodze, miejsce żywienia zaskakującej w kształtach fauny.
Jola wciąż stała na polu z koparką. Wykręciła numer ojca. Odebrał od razu.
– Słucham cię, córeczko.
– Mógłbyś przyjechać… – przedstawiła mu prośbę i nalegała na spotkanie właśnie na tym pustkowiu. W końcu się zgodził.
Zobaczyła w lusterku wstecznym nadjeżdżającą limuzynę. Poprawiła usta szminką, przeczesała włosy.
Samochód ojca zatrzymał się, wysiadł z niego kierowca i podszedł do mini. Opuściła szybę.
– Dzień dobry. Ojciec panią prosi.
– Moja piękna. – Siedzieli w środku srebrnej limuzyny. – Co się stało?
Jola miała dość czasu, aby przygotować opowieść, ale w tamtym momencie nie potrafiła wypowiedzieć ani słowa, więc się rozpłakała. Jakby były święta, jakby dostała od ojca najładniejszy prezent i wzruszenie zablokowało ją zupełnie.
Tadeusz właśnie aplikował sobie bezmięsną dietę. Wprowadzał w otoczenie przeważnie spokój i opanowanie, chociaż okresami wybuchał niepotrzebnym gniewem.
– Te łzy są niepotrzebne. – Wydał się Joli niezbyt zdziwiony miejscem spotkania, co dość szybko się wyjaśniło. – Poza tym popłynie ci cały makijaż.
To ją otrzeźwiło.
– Czy ty wiesz, gdzie jesteśmy?
– Mogłem się domyślać, że mnie tu zaprosisz, chociaż nie znałem dokładnego adresu.
– Tę działkę kupił Karol.
Ojciec przytaknął, a Jola podniosła uzasadnione jej zdaniem pretensje, że nic jej nie wspominał o posunięciach biznesowych męża.
– Dlaczego ja miałem ci cokolwiek mówić? Jeśli już, on powinien to zrobić.
Przez chwilę milczała. Ojciec przygarnął ją do siebie i pocałował serdecznie w czoło.
– Dlaczego chciał przed nami to ukryć?
– To znaczy: jemu się wydaje, że to tajemnica. Ale o wszystkim, co się buduje i ma budować w tym mieście, wiem zaraz, gdy ktoś tylko o tym wspomni. Ba, gdy ktoś o tym pomyśli. Ten twój Karol jest taki naiwny! Trzeba jednak przyznać, że udało mu się po cichu pod moim nosem kupić tę działkę. Sprawa się wydała dopiero wtedy, gdy złożył papiery o kredyt na budowę. I postanowiłem mu nie przeszkadzać. Ostatecznie tak czy siak ta ziemia pozostanie w rodzinie.
– Tak czy siak? – Jola była skonsternowana – Ale jednak powinieneś mi o tym powiedzieć.
– Po co? Od razu zorientowałby się, że wiem, co robi. Poza tym niepotrzebnie byś się denerwowała, że mu ten biznes nie wyjdzie.
– A nie wyjdzie?
Dał jej do zrozumienia, że przez swoje koneksje nie dopuścił, by Karol dostał kredyt na budowę. I to powinno raz na zawsze ostudzić jego zamiary wchodzenia w branżę budowlaną.
– Ale ja go znam, będzie się starał do upadłego.
– Właśnie. Chwalił się niedawno zaufanemu prawnikowi, że zgodziłaś się zastawić hipotekę willi pod tę budowę. To prawda?
– Ależ skąd! – Zdziwienie Joli stężało, podobnie jak jej ojca, bo spodziewał się, że zawstydzi córkę tą wiadomością.
Justyna obawiała się urodzin Natalii, ale obawa wcale nie powstrzymała kalendarza. Dla kogo jechała na Cedrową? Oczywiście dla swojej jedynej siostrzenicy, a nie dla Karola.
– Jest pani ostatnia z listy – ochroniarz powiedział do niej z uśmiechem. – I ma pani miejsce na parkingu. – Wskazał jej kawałek wolnego placu.
– Ach tak, wszyscy na mnie czekają? – Justynie się nie śpieszyło. Zanim weszła na przyjęcie, siedziała w samochodzie, poprawiając bez końca makijaż.
Zmierzchało, ciepło dnia ustępowało przyjemnej wieczornej fali chłodu. Niebo wolne od kinetyki obłoków zapowiadało gwiaździstą noc.
Spora część gości trzymała się parkietu rozłożonego na ogrodowej trawie. Klubową muzykę podawał DJ w bawełnianej czapce i nausznikach podłączonych poskręcanym przewodem do konsolety. Z grupy tańczących nagle oderwał się wolny elektron w postaci Natalii. Dziewczyna pachniała perfumami na rozgrzanym ciele, a przede wszystkim młodością.
– Wspaniale wyglądasz – powiedziała Justyna.
Natalia pomyślała: „Jak niewiele potrzeba, by wzbudzać zadowolenie innych”.
– Jak się cieszę, że cię widzę, ciociu.
– To dla ciebie. – Justyna podarowała siostrzenicy czerwoną skórzaną torebkę w kształcie serca. Był to prezent niezwykle szykowny i _à la mode_. Udowodniła tym samym, że w świecie doskonale zaopatrzonym można było jeszcze wynaleźć rzeczy, których ktoś nie ma, a nawet o nich marzył.
Natalia próbowała wciągnąć ją w tańce, ale nie był to dobry pomysł na zagospodarowanie Justyny tego wieczora. Ona pragnęła jak najmniej rzucać się w oczy, co jako taktyka na przyjęcie było dość problematyczne.
Dla Joli zabawa w willi zamieniła się szybko w wielki ból głowy. Uświadomiła sobie, że z wiekiem maleje jej tolerancja na tłum, a szczególnie gdy dotyczy to jej własnego domu. Nie bez znaczenia pozostawał skład osobowy przyjęcia – na setkę osób rozpoznawała tylko znikomą część gości, bo większość stanowiła książka adresowa Karola. Byli to ludzie, którzy lubili być zapraszani i uwielbiali bywać. To się czuło w swobodzie zachowania i znajdowania zabawy w zabawie. Trudno było to Joli zrozumieć, podobnie jak niezrozumiałe wydawały się warunki, jakie zapewnił im Karol, chociażby w postaci powrotnego autobusu do Warszawy. Miał być podstawiony na Cedrową grubo po północy.
– Proszę, wyglądasz na zmęczoną.
– Tak, to prawda. – Przyjęła bez entuzjazmu drinka przyniesionego jej przez męża. I w milczeniu przyglądała się, jak kolejna grupa osób w strojach kąpielowych wskakuje do basenu. – Niedawno był czyszczony, znowu trzeba będzie wołać technika – powiedziała Karolowi, ale on już odchodził w kierunku ludzi wołających na niego.
– Idziesz ze mną?
– Nie.
Jola lubiła się martwić. Z tą różnicą, że na co dzień jej zmartwienia wystawione były na próbę w niewielkiej skali; powinna pójść do siebie i nie patrzeć, jak na jej gospodarstwo najechali barbarzyńcy. Przyłączyć się do nich? Nie, to niemożliwe! Ich ruchy rozrywały przestrzeń, niewidzialne ręce przesuwały rzeczy, śmiech burzył spokój, a muzyka stawała się nie do zniesienia. Ogród zapełniał się porzuconymi opakowaniami po wszystkim, co należało rozpakować, zużyć i porzucić.
Dla Natalii było to przyjęcie – marzenie.
Ze wszystkiego najbardziej zachwycała się obecnością Karoliny B., serialowej aktorki, którą jej ojciec sprowadził na Cedrową. Natalia nie odstępowała gwiazdy sezonu ani na chwilę. Pragnęła pokazać się w jej towarzystwie wszystkim, a szczególnie swoim przyjaciółkom. Oto portale plotkarskie wypuściły z elektronicznej jaskini kogoś prawdziwego – i można było sobie z nim nawet robić zdjęcia!
Karol uwielbiał ten gwar. Ludzie wypełniali przestrzeń energią, zapachami, głosami. Napędzali się sami sobą, pochłaniali dania wynoszone z kuchni przez mechanicznych kelnerów, bary uginały się pod naporem gości oczekujących na drinki; ciągle było mało. A na to wszystko nakładała się muzyka z głośników ustawionych w ogrodzie.
Przyjęcie osiągało maksimum.
Czas był już najwyższy zająć się własnymi przyjemnościami.
Głosy kobiet przepełniały mu uszy przyzwoleniem. Myślał już tylko o Justynie i od jakiegoś czasu rozglądał się za nią intensywnie. Ale nie za oficjalną Justyną, z twarzą przeznaczoną na okazje rodzinne. Miała to być jego własna Justyna – patrząca mu w oczy, oddana, uległa. Raz nawet udało mu się pochwycić jej spojrzenie, ale zaraz się odwróciła i zniknęła w cieniach ogrodu.
Teraz szedł w kierunku altany, bo wydawało mu się, że poszła właśnie tam.
– Widział pan młodą kobietę w srebrnej sukience, która tu wchodziła?
– Siostrę pana żony? Nie. – Ochroniarz pokręcił głową.
Karol miał nadzieję; zgasła w tym momencie.
– Na pewno?
Ochroniarz potwierdził, że jednak nie.
– Jadł pan coś? Zaraz każę panu coś przysłać.
Goście wskakiwali do wody w ubraniach. Mężczyźni się śmiali, kobiety piszczały, wzburzona woda gotowała się na zimno.
Tymczasem powietrze zmatowiało, zapadł zmierzch, potem noc. Ogród ożył jaskrawymi światłami reflektorów ustawionych w trawie. Karol włączył też oświetlenie basenu i wtedy woda oddała to, co ukrywała do tej pory; beznadziejnie i pożądliwie szukał wśród tych kształtów Justyny.
Nagle na jego oczy spadły niespodziewanie czyjeś dłonie. Pomyślał: „Nareszcie, ona!”. Złapał je i odwracając się, powiedział:
– Justyna?
– Nie, tato, to ja, Natalia. – Jego córka śmiała się z dowcipu.
Karol nie dał po sobie poznać rozczarowania.
– Jest niesamowicie. I mam nową przyjaciółkę.
– Lepsza niż ten aktor, za którym tęsknisz?
– Lepsza? – Tu Natalia spoważniała, bo ojciec przypomniał jej o sercowym zaangażowaniu, którego nie mogła zamazać obecność nawet najwyżej notowanej znajomości.
– Ciotka Justyna już pojechała – powiedziała Natalia, nie wiedząc, jakie spustoszenie w płochym sercu ojca wyrządza w podziękowaniu za jego trud.
– Kiedy? Nic mi nie mówiła.
– Żegnała się ze mną i z mamą.
– Więc jednak?
– Jednak: co?
– Ależ nic.
Natalia wskazała na drugą stronę basenu – stała tam Jola, rozmawiając z aktorką Karoliną B.
– Zobacz, jakie one do siebie podobne.
– Kto jest podobny? – Karol zdziwiony tym spostrzeżeniem puścił je mimo uszu, wciąż rozgoryczony ucieczką kochanki z miejsca zdarzeń.
– No, one, obie. Mama z Karoliną. Chodźmy tam, jak nie wierzysz, to przyjrzymy im się z bliska.
Natalia pociągnęła ojca za sobą.
– Nie mamy szczęścia, gdzieś sobie poszły. – Natalia wydawała się niepocieszona niespodziewanym wakatem. Ale już oderwała się od ramienia Karola, niesiona najnowszym przebojem, który pulsował w uszach czymś miłym i międzypokoleniowym. Gdyby Karol nie był zajęty swoim rozczarowaniem, nawet dałby się namówić córce na dance, ale – nie! Chciał mieć Justynę tu, obok siebie! I wrzucić do wody! Żeby ochłonęła, opamiętała się. Żeby… Parzył go w kieszeni klucz, który otwierał zamek od ogrodowej komórki, gdzie ogrodnik Leon trzymał narzędzia i leżaki, na których można byłoby utrwalić w pamięci tyle przyjemnych rzeczy, że szkoda gadać.
Wziął do ręki jeszcze jednego drinka i usiadł samotnie na ogrodowej ławce. Zamknął oczy, poczuł, że jest wstawiony. Ale zanim jego nastrój przechylił się na dobre w stan alkoholowego pomieszania, Karol doznał niespodziewanej jasności. To wtedy właśnie dotarł do niego sens słów wypowiedzianych przez Natalię. Bo jeśli można było snuć analogie w wyglądzie otaczających go kobiet, to samo życie podsuwało rozwiązanie, którego szukał – wręcz je prowokował – i które wreszcie go znalazło. I w momencie gdy Karol dostrzegł Karolinę B. w orbicie basenowych wygłupów, odstawił szklankę na ziemię, wstał z ławki i zrobił pierwszy poważny krok w stronę aktorki. Równocześnie z podobnym, który w tym samym kierunku znowu wykonywała jego córka, z przeciwnej strony basenu.