- W empik go
Biurwana - ebook
Biurwana - ebook
Dystopijna powieść urban fantasy o granicach oportunizmu, potrzebie buntu i poszukiwaniu skrawków wolności pośrodku zaciskającej się pętli totalitarnego państwa. Dla błyskawicznej kariery Joachim jest w stanie podjąć spore ryzyko — nawet zawrzeć dziwaczną umowę z samym Trafikusem, bogiem Internetu. Im wyżej jednak się wspina, tym bardziej staje się pionkiem w grze potężnych bóstw i ich fanatycznych wyznawców. Gdy w końcu spostrzeże swój błąd, będzie już za późno, aby się wycofać. Za sobą pociągnie kilkoro przyjaciół: ambitną studentkę, spłukanego buntownika i starszą kobietę z tajemniczą przeszłością. Witajcie w groteskowej i brutalnej rzeczywistość Macierzy — kraju, w którym święte jest wszystko i nic zarazem. Niech wszechwiedzący Omniklop ma was w swojej opiece… choć może jednak lepiej nie.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-969359-0-8 |
Rozmiar pliku: | 616 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
w którym przekraczamy przydział ilości futra przypadający na dwie lub trzy powieści, a lodówka ujawnia przerażającą prawdę
Takiego chaosu Joachim dawno już nie widział. Zdecydowanie nie wyglądało mu to na włamanie ani na kradzież — wszak aparat fotograficzny, prawdopodobnie najcenniejszy element wyposażenia jego mieszkania, leżał wciąż nietknięty na stole — ale i tak przez chwilę miał ochotę cofnąć się i sprawdzić, czy na pewno trafił we właściwe drzwi.
Wróciwszy do domu po całym dniu posługi, mężczyzna stwierdził, że oto stał się właścicielem kilkunastu kompletów lampek świątecznych. Leżały porozrzucane na podłodze, która dodatkowo usłana była wydrukami cytatów motywacyjnych i zdjęciami cudzych obiadów. Tu i ówdzie poniewierały się selfie kobiet, które Joachim widział pierwszy raz w życiu; większość przyjmowała przed lustrem dziwaczne pozy. Dodajmy do tego imponującą kolekcję ceramicznych jednorożców oraz kilkanaście wibratorów o rozmaitych kształtach i barwach. Jeden z nich sterczał przyssany do szyby jedynego okna w mieszkaniu. Sądząc po rozmiarach i ilości wypustek, mógł równie dobrze służyć do mieszania betonu.
Nad całym pobojowiskiem dominowała jedna roślina doniczkowa oraz stado kotów. Je również Joachim widział po raz pierwszy w życiu. Leżały gdzie popadnie, mrużyły oczy i napełniały przyjemnymi wibracjami cały pokój, kuchnię i sypialnię.
Nie było to szczególnie trudne; wszystkie te trzy funkcje spełniało jedno pomieszczenie.
Bajzel mieścił się z grubsza w granicach wyobrażeń Joachima o tym, co Karol, jego dawny kolega z roku, potrafiłby zrobić z mieszkaniem w ciągu jednego dnia, gdyby tylko dać mu odpowiednią ilość środków psychoaktywnych. Problem polegał na tym, że Karol nie mieszkał z nim już od jakichś trzech miesięcy. Nie wykluczało to wcale głupiego dowcipu, który byłby bardzo w jego stylu.
Joachim policzył koty. W samym kuchnio-sypialnio-salonie było ich dziewięć. Dwa kolejne znalazł w łazience; chłeptały łapczywie mleko z brodzika wypełnionego kółeczkami zbożowymi. Wszystkie były zadziwiająco spokojne.
Usiąść. Przemyśleć.
Joachim ostrożnie wyeksmitował z krzesła rodzinkę jednorożców, ustawiając je w szeregu pod piętrowym łóżkiem. Kiedy już usiadł, jego uwagę przykuła roślina stojąca na środku podłogi. Była tak bardzo nijaka, jak tylko nijaka potrafi być pozbawiona kwiatów roślina doniczkowa o obłych liściach. W tej chwili znajdowała się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ponieważ średni czas życia tych istot w mieszkaniu Joachima był zatrważająco krótki. Kiedyś udało mu się wykończyć kaktusa w dwa tygodnie.
Roślina intrygowała go bardziej niż cała reszta. Było w niej coś niepokojąco osobowego.
Joachim sięgnął w końcu po kolporter kieszonkowy i zadzwonił do Karola.
— Mógłbyś mi z łaski swojej wyjaśnić, dlaczego na podłodze mojego mieszkania… — urwał na chwilę, próbując uszeregować w głowie fakty i zdecydować, od których zacząć.
Kiedy skończył wymieniać, w słuchawce na dłuższą chwilę zapadła cisza. Joachim mógł być niemal pewien, że Karol przełączył go na głośnik, a w pomieszczeniu obok ktoś właśnie zaczynał prażyć kukurydzę. Nagle ciszę przerwał głośny wybuch śmiechu.
— A więc jednak znalazłeś!
— Co niby miałem znaleźć?
— Moje zapasy na czarną godzinę.
— Zapasy?
— Te przyklejone do półki w drzwiach lodówki.
Joachim poczuł nagłe uderzenie gorąca.
— Zostawiłeś jakiś syf w mojej lodówce?
— O, przepraszam bardzo. Wtedy to była jeszcze nasza lodówka — głos w słuchawce był autentycznie oburzony. — I nie syf, tylko towar najlepszej jakości. Gdyby było inaczej, to po pół roku byś na nim tak nie odleciał. Mógłbyś go co najwyżej skarmić chomikowi.
Nastąpiła chwila przerwy, wypełniona mlaskaniem po drugiej stronie słuchawki. W końcu Karol doznał olśnienia.
— Aaa, to ty wcale go nie wypaliłeś!
— Zupełnie nie rozumiem, w jaki sposób dotrwałeś do trzeciego roku.
— Prodziekan lubiła mocno i od tyłu.
Joachim odczekał, aż jego rozmówca skończy kasłać z rozbawienia własnym dowcipem. Po spędzeniu kilku lat w jego towarzystwie zdążył go już na tyle dobrze poznać, aby wiedzieć, że w tym, co powiedział, mogło kryć się ziarno prawdy, a jednocześnie przywyknąć do tego na tyle, aby obok pewnych rzeczy po prostu przechodzić i je ignorować.
— Powinienem był zmienić zamki.
— Ej, serio, stary — Karol zmienił nieco ton, powoli przyjmując do świadomości, że Joachim nie jest w nastroju do żartów. — To nie ja. Nic ci nie podrzuciłem.
— Ależ oczywiście.
— Mówię prawdę! Ile razy ja cię w życiu okłamałem, co?
Po kilku sekundach Karol zrozumiał, że Joachim potraktował pytanie dosłownie i zaczął liczyć w pamięci.
— No dobra, to nie był najlepszy argument. W takim razie spójrz na to tak: pamiętasz, jak byliśmy u Agaty i ten jej pieprzony kocur usiadł mi na kolanach? Dostałem takiej wysypki, że musiałem siedzieć w rękawicach kuchennych.
— Trzeba było nie zdejmować spodni.
— Ja cię nie pouczam o pieczuntkach, ty mnie nie pouczaj jak wyrywać laski.
Joachim dał za wygraną. Karol może i był szurnięty, ale jednocześnie na tyle prostolinijny, że nawet gdyby bardzo chciał, nie potrafiłby tak długo udawać, że nie ma z tym nic wspólnego.
— Zdjęcia zrób!… — dało się jeszcze słyszeć, kiedy Joachim kończył połączenie.
Zdjął oba koty siedzące mu na kolanach i postawił w rządku obok jednorożców, schował kolporter z powrotem do kieszeni, po czym ruszył w kierunku doniczki.
— Skosztuj mego liścia.
Joachim aż podskoczył i obejrzał się za siebie. Nie zobaczył tam nikogo. Kiedy minęło pierwsze uderzenie adrenaliny, postanowił, że przy najbliższej możliwej okazji udusi gołymi rękami człowieka odpowiedzialnego za ten żart. Kimkolwiek on jest.
— Zaczerpnij ze źródła poznania — usłyszał.
W swojej głowie.
Dolna półka w drzwiach małej podblatowej lodówki zaprotestowała z głośnym klekotem, kiedy Joachim drżącymi rękoma sprawdzał, co ma pod spodem. Ku własnemu przerażeniu dotarł do nienaruszonego woreczka, przyklejonego starannie taśmą w dyskretnym miejscu. Mogło to oznaczać tylko jedno: nie, Joachim wcale nie wypalił własności swojego kolegi, a to, czego był świadkiem, działo się naprawdę.
Zdjął kota o tęczowej sierści z półki z otwartą paczką krojonego boczku, zamknął drzwiczki i z rezygnacją spojrzał raz jeszcze na zieloną łodygę wystającą — niecierpliwie wystającą, mógłby przysiąc — z doniczki.
— No zerwijże w końcu ten liść, do jasnej cholery!