- promocja
Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? - ebook
Blade runner. Czy androidy marzą o elektrycznych owcach? - ebook
Książka, na podstawie której Ridley Scott nakręcił Łowcę androidów. Obejrzawszy ten film, Dick uznał ponoć, że grający tytułowego eksterminatora Harrison Ford dostał zlecenie i na niego…
Opracowanie graficzne - Wojciech Siudmak!
„Co to jest człowiek? To pytanie jest tematem Blade runnera i żeby na nie odpowiedzieć, stworzył Dick człowieka sztucznego…W powieści Blade runner sztuczni ludzie to nie poczciwe roboty Asimova z wmontowanymi bezpiecznikami moralności zwanymi trzema prawami robotyki. Androidy Dicka są groźne, bo są kłamstwem, wyglądają jak ludzie, ale brakuje im człowieczeństwa – poczucia winy, współczucia, sumienia…Łowca zbiegłych androidów Rick Deckard poddaje je testowi na współczucie. Istoty niezdolne do współczucia likwiduje. Tylko co dzieje się z jego współczuciem?”
z przedmowy Lecha Jęczmyka
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-123-1 |
Rozmiar pliku: | 671 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Philip K. Dick (1928–1982) jest – nie tylko moim zdaniem – jednym z największych pisarzy drugiej połowy dwudziestego wieku w Ameryce i na świecie. Nikt nie chce już czytać laureatów Nagrody Nobla, Hemingwaya i Steinbecka, o laureatach Nagród Pulitzera nie ma nawet co mówić, podczas gdy o Dicku pisze się prace magisterskie i doktorskie na całym świecie. Nic nie zapowiadało tej jego pozycji. W szkole nie był orłem, z college’u wyskoczył po paru miesiącach, pracował, też nie za długo, w sklepie z płytami i stąd jego znajomość muzyki poważnej i wiedza o tej muzyce czerpana z okładek albumów. Jego młodość przypada na czasy hippisów, „dzieci kwiatów”, pochwały nieróbstwa, rozwiązłości płciowej i zażywania narkotyków, zalecanych przez dyplomowanych psychologów jako sposób na „rozszerzanie świadomości”, jak nazywano halucynacje. Umieszczona w świecie kalifornijskich ćpunów powieść Przez ciemne zwierciadło kończy się listą przyjaciół pisarza, którzy zmarli lub zostali inwalidami na skutek brania narkotyków. On dożył 54 lat, przez całe dorosłe życie zażywając dawki, które zabiłyby słonia. To tylko jedna z jego osobliwości.
Pisanie zaczął od powieści realistycznych w stylu swojego czasu – połowy dwudziestego wieku. Coś w rodzaju socrealizmu Johna Steinbecka z Tortilla Flat, utwory o ludziach biednych zaprawione ciężką psychologią. Nikt nie chciał tego czytać, a tym bardziej wydawać.
I wtedy Dick odkrył dla siebie świat fantasy i science fiction. Tandetne pisemka drukowane na podłym papierze (przysłowiowe pulp fiction) brały wszystko i płaciły po trzy centy za słowo. Tyle, żeby starczyło na jedzenie ze sklepu dla psów. W roku 1955 w Londynie wydano Dickowi pierwszy tom zebranych opowiadań (w sztywnej oprawie) i pierwszą powieść – Słoneczną loterię.
SF, często zasłużenie, była w Ameryce uważana za literaturę podrzędną. Kiedy napiszesz coś poważnego? – pytano Dicka. A przecież pisał najpoważniejsze powieści drugiej połowy dwudziestego wieku. Pisał o Bogu, brał się za bary z definicją człowieka, usiłował złowić wymykające się umysłowi pojęcie rzeczywistości.
Kto inny mógłby napisać piękną i mądrą powieść o walce z drugim prawem termodynamiki. Osiemnastowieczni masoni deiści wierzyli, że Bóg wprawdzie stworzył świat, ale potem poszedł sobie na ryby, zostawiając go na łasce filozofów twórców konstytucji. W teologii Dicka Bóg jest wszechobecny (ubique, stąd tytuł Ubik)… w swoim dziele i nieustannie, codziennie utrzymuje je w stanie używalności, dając mu zastrzyk energii ze swojego niewyczerpanego źródła. Bohaterowi powieści świat rozpada się w oczach, więdnie jak nie podlana roślina doniczkowa. Po ulicach jeżdżą coraz starsze rozklekotane samochody, wszystko wokół psieje. Nasz bohater szuka dla chorego świata lekarstwa, tytułowego Ubika. Raz ma on postać proszku, innym razem płynu – trzeba wypatrywać etykiety ze znajomym słowem wśród tysięcy produktów na rynku. Kłania się tu inna teoria Dicka, teoria Boga zebry, zamaskowanego, ukrytego wśród rzeczy zwyczajnych. On jest wszędzie, jak wskazuje nazwa Ubik, jest wszechobecny, ale większość ludzi go nie zauważa. Po zastosowaniu Ubika świat prostuje się jak podlana roślina, wraca do właściwego kształtu.
Jak to u Dicka, bohater jest niepozornym, zwykłym człowiekiem, na którego spadają niezwykłe obowiązki. Tutaj staje się on szafarzem boskiej energii potrzebnej do funkcjonowania świata. Jednak dla poważnej krytyki literackiej Dick był niewidoczny z powodu hańbiącej etykietki science fiction, a dla amerykańskich miłośników science fiction był jakiś inny, nie pasował do oczekiwań. Dzięki temu, że tak zwany fandom, czyli królestwo autorów i miłośników SF, wyprzedzając Internet, stanowiło bractwo o zasięgu światowym, Dicka znaleźli, przekopawszy tony papieru, Francuzi, Japończycy i nasz Stanisław Lem, który w Ameryce miał status zagadkowego guru z lasów i bagien egzotycznej Europy Wschodniej.
Powieści i opowiadania Dicka mają bardzo nierówny poziom. Lawrence Sutin, autor jego znakomitej biografii, ocenił wszystkie utwory Dicka w skali dziesięciopunktowej i wystawił im stopnie od dwóch do dziesięciu. Czytelnikowi nie znającemu twórczości Dicka polecałbym przeczytanie co najmniej trzech rzeczy z górnej półki: Człowieka z Wysokiego Zamku, Ubika i Blade runnera, żeby wejść w świat pisarza niejako od góry. Potem, jeżeli czytelnik złapie bakcyla Dicka, będzie rozpoznawał perełki myśli, stylu i humoru nawet w słabszych utworach.
Zmuszony niejako przez życie do pisania science fiction, traktował ją z dystansem i humorem. Może ten brak powagi w traktowaniu rekwizytów z przyszłości mieli mu za złe typowi czytelnicy tej literatury. Gadające automaty, taksówki wypowiadające się na temat małżeństwa wprowadzają element humoru trochę jak przedstawiciele prostego ludu w tragediach Szekspira.
Dick jako człowiek był co najmniej dziwakiem ze skłonnościami paranoicznymi. Przez całe życie „niósł” ze sobą na przykład siostrę bliźniaczkę, która zmarła w niemowlęctwie. Wszystkie jego żony – a miał ich pięć – miały typ urody jego siostry, tak jak ją sobie wyobrażał, a po śmierci kazał się pochować we wspólnym z nią grobie. Jego paranoja ujawniła się choćby w tak zwanej aferze z Lemem. Stanisław Lem polecił Wydawnictwu Literackiemu Ubika – pierwszą w Polsce powieść Dicka. Ten, zobaczywszy astronomiczny jak na stosunki amerykańskie nakład, wyobraził sobie, że zostanie bogaczem. A kiedy dowiedział się, że po honorarium w niewymienialnych złotówkach musiałby przyjechać do Krakowa, uznał, że Lem go okradł, a w ogóle cała sprawa jest spiskiem KGB. Napisał w tej sprawie długi donos do FBI, którego skądinąd nie lubił. Wszystko mogło wzbudzić jego podejrzenia. Po obejrzeniu Łowcy androidów, pierwszego i jedynego filmu nakręconego na podstawie jego powieści, który zdążył zobaczyć, uznał, że grający bezlitosnego tytułowego łowcę Harrison Ford dostał zlecenie i na niego. Choć przecież Dick androidem nie był, wprost przeciwnie.
W przemówieniu z roku 1978, zatytułowanym bardzo po dickowsku „Jak zbudować Wszechświat, który nie rozpadnie się po dwóch dniach”, pisarz wymienił dwa dręczące go pytania: co to jest rzeczywistość i co to jest człowiek. To drugie jest tematem Blade runnera i żeby na nie odpowiedzieć, stworzył Dick człowieka sztucznego, podobnego do prawdziwego jak dwie krople wody, ale pozbawionego tego najważniejszego – tego, co decyduje o człowieczeństwie. Przeciwstawieniu człowieka prawdziwego i sztucznego, niby-człowieka, androida, poświęcił pisarz dwa wystąpienia: „Android i człowiek” (Vancouver 1972) i „Człowiek, android i maszyna” z roku 1976. Przy czym nie interesowała go możliwość stworzenia sztucznego człowieka, czym stale się zajmują szaleni następcy doktora Frankensteina, ale odczłowieczenie ludzi we współczesnej cywilizacji, zejście na poziom robotów, powtarzających wyuczone ruchy, słowa i zachowania.
Wszechwładna telewizja spotęgowała proces robotyzacji człowieka, który kilkadziesiąt lat temu zauważył i opisał wizjoner Dick (Stanisław Lem zatytułował swój szkic o nim Wizjoner wśród szarlatanów). Często powtarzane przez niego słowa to „podróbka”, „erzac”, „maska”, „blef”. Symbolem tego zjawiska może być popularne na całym świecie karaoke, już nie tylko amerykańskie impersonacje Elvisa czy występy sowicie opłacanych idoli poruszających na estradach ustami do swoich starych nagrań. Dick nazwał to „ginącym ptakiem autentycznego człowieczeństwa”.
W powieści Blade runner sztuczni ludzie to nie poczciwe roboty Asimova z wmontowanymi bezpiecznikami moralności zwanymi trzema prawami robotyki. Androidy Dicka są groźne, bo są kłamstwem, wyglądają jak ludzie, ale brakuje im człowieczeństwa – poczucia winy, współczucia, sumienia. Studiując materiały historyczne do Człowieka z Wysokiego Zamku, Dick uświadomił sobie, że takie istoty już kiedyś stworzyli hitlerowcy. „Pomyślałem, że żyją wśród nas dwunogie humanoidy, morfologicznie identyczne z ludźmi, ale nie będące ludźmi… że w naszym gatunku nastąpił podział na autentycznych ludzi i coś, co ich naśladuje”.
Łowca zbiegłych androidów Rick Deckard poddaje je testowi na współczucie. Istoty niezdolne do współczucia likwiduje. Tylko co dzieje się z jego współczuciem? Powieściowa religia Wilbura Mercera umożliwia „doładowanie” uczuć za pomocą „pudła empatii”.
W znakomitym filmie Ridleya Scotta jednoznaczne potępienie sztuczności podmieniono – zastąpiło je dążenie do godzenia przeciwieństw i obowiązkowego hollywoodzkiego happy endu. Znikła też gdzieś ważna przecież w tym świecie religia. Wiadomo, że autor siódmej i ostatniej wersji scenariusza nie tylko nie czytał powieści, ale nie czytał też pierwszej wersji samego scenariusza. Witajcie w Hollywood! Z Dicka pozostało jednak to niezwykłe emocjonalne pytanie o istotę człowieczeństwa i sam pisarz film zaakceptował.
Film, choć piękny, naruszył w paru miejscach logikę powieści. Zamiast spustoszonego przez jakąś katastrofę świata, w którym żywe zwierzę jest skarbem, mamy tętniący życiem świat przeludniony. Zamiast zarażenia się łowcy robotów złem mamy sytuację odwrotną: uczłowieczenie androida, który umierając, ratuje życie człowiekowi – prześladowcy. To wzniosłe, ale niezgodne z filozofią Dicka, zawsze przeciwną sztuczności i podróbkom.
Tworząc swoje fantastyczne, a nawet szalone wizje, Dick zarazem trzymał się blisko rzeczywistości. Wszystkie jego postacie, czy to prezes kuli ziemskiej, czy podrzędny android, a nawet przyśrubowany na stałe do fotela automatyczny taksówkarz, są wzorowane na postaciach znajomych i sąsiadów pisarza. Charakterystyczne, że kiedy pewien bogacz zbudował sobie na Marsie replikę Waszyngtonu, to była to wierna kopia stolicy Stanów z roku, w którym Dick mieszkał w niej w dzieciństwie.
Nie wiem, czy jest w światowej literaturze drugi pisarz, u którego równie znaczącą rolę odgrywałyby rzeczy. Takie emocjonalne podejście do przedmiotów, czasu i miejsca, w którym je dostrzegamy, do ich wzajemnych stosunków – występuje u ludzi chorych psychicznie. Albo u poetów. Thomas Disch, wskazując na podobieństwo twórczości Dicka do poezji Blake’a i Shelleya, cytuje znaną sentencję Blake’a o dostrzeganiu całego świata w ziarnku piasku. Dla Dicka takimi ziarnkami piasku stają się przedmioty, które w pewnych sytuacjach nabierają niezwykłego znaczenia, stają się sygnałami, znakami czasu, innej rzeczywistości, niekiedy wcieleniami Boga. Wisiorek wykonany przez Franka Finka w Człowieku z Wysokiego Zamku w pewnym momencie staje się kluczem pozwalającym panu Tagomiemu doznać ulotnej epifanii – objawienia innej, prawdziwej rzeczywistości. W powieści Valis wisiorek z rybą jest zwiastunem dziwnych zjawisk, stopniowego ujawniania się świata pierwszych chrześcijan, który współistnieje z naszym i jest światem prawdziwym, zasłoniętym przed nami diabelską ułudą rzekomych dwudziestu wieków historii.
Przedmioty występują też u Dicka w roli ważnej, choć niekoniecznie metafizycznej, jako znaki czasu i miejsca. Szczególnie wydaje się bawić pisarza myśl, że ludzie przyszłości mogą kolekcjonować rzeczy otaczające nas na co dzień, które po wykorzystaniu wyrzucamy. W takiej roli występują w A teraz zaczekaj na zeszły rok puste opakowania lucky strike’ów z roku 1940 czy malowidła ścienne z amerykańskich urzędów pocztowych. Wprowadzając określone przedmioty lub produkty (gatunki wina czy whisky), Dick zaopatruje je na ogół w informacje na temat ich pochodzenia, historii itp. – widać, że traktuje je z uwagą i szacunkiem.
Są też przedmioty niepotrzebne, denerwujące, plączące się pod nogami, które Dick określa zbiorową nazwą kipli (w polskim przekładzie trafnie nazwanych chłamem). W odróżnieniu od przedmiotów ważnych, a nawet świętych, są one wysłannikami królestwa rozkładu, sił entropii. Kiple nie mają duszy, ale żyją jakimś swoim życiem, a przynajmniej się rozmnażają. Należą do nich puszki po coca-coli, butelki po piwie, przeczytane gazety. Ze wszystkich mniej lub bardziej szalonych teorii Dicka teoria kipli jest najśmieszniejsza i niewątpliwie najbliższa doświadczeniu przeciętnego czytelnika.
Osobna historia to wszelkiego rodzaju gadające automaty i roboty – niejako specjalność Dicka. Trzeba pamiętać, że Dick, jak sam twierdził, słyszał tajemnicze głosy od jedenastego roku życia. Nie zajmujemy się tu roztrząsaniem kwestii, czy miał przebicia w mózgu, czy tylko superczuły słuch. Rzecz w tym, że fantastyczny świat powieści Dicka nie różni się zbytnio od świata, w którym pisarz spędził prawie całe życie. Ubik zaczyna się od awantury z drzwiami, które nie chcą się otworzyć bez wrzucenia monety:
– Pieniądze, które ci daję, to w gruncie rzeczy napiwek, nie mam obowiązku ci płacić!
– Jestem odmiennego zdania – odparły drzwi.
I tak dalej, włącznie z groźbą zaskarżenia bohatera do sądu. W rozmowy z pasażerami nieustannie wdają się automatyczne taksówki. W Bożej inwazji na moment przed zderzeniem taksówka wydaje okrzyk przerażenia. W Druciarzu galaktyki mamy gadające łóżko, które zwalnia z obowiązkowych widzeń sennych tylko w razie kopulacji. Nie było sensu spierać się z wkurzonym meblem, stwierdza zrezygnowany bohater. W tej samej powieści mamy też robota erudytę o zainteresowaniach teologicznych, który chce zostać pisarzem. To bardzo amerykańska postać. W USA co druga kelnerka pisze wiersze i szuka kogoś, kto zechce je przeczytać, a co drugi sprzedawca hot dogów, zwłaszcza w Kalifornii, czeka na angaż do filmu.
Przez parę lat modna była teoria każąca rozpatrywać utwór literacki jako rzecz samą w sobie. Tymczasem twórczości Dicka nie sposób zrozumieć w oderwaniu od jego życia. On rzeczywiście „słyszał głosy”. Później doszły do tego narkotyki w dużych ilościach. Twierdził, że przeszył mu głowę liliowy promień z nieba. Każdemu może się coś takiego zdarzyć, nawet po zwykłej wódce, tylko że Dick zaczął nagle rozumieć grekę koine i podał lekarzom prawidłową łacińską nazwę choroby syna, którego leczono na co innego. On naprawdę wierzył, jak twierdzą jego przyjaciele, że zobaczył przebijającą spod naszego świata rzeczywistość roku siedemdziesiątego po Chrystusie, i uznał, że cała historia od tego czasu jest chytrze podsuniętą nam propagandą. Co najmniej podejrzewał też, że Imperium Rzymskie wcale nie upadło, tylko dla niepoznaki podzieliło się na dwie części, USA i Związek Radziecki, które udają, że ze sobą walczą.
I co z takim zrobić? Tłumaczenie odmienności chorobą psychiczną jest tak łatwe, że bywa nadużywane. W Związku Sowieckim negowanie uroków przodującego ustroju uznawano za objaw schizofrenii bezobjawowej. Przypadek Dicka próbowano wyjaśnić za pomocą jednostki chorobowej nazwanej epilepsją płatu skroniowego (temporal lobe epilepsy), której nosicielami mieli być też van Gogh, Dostojewski i Lewis Carroll. Gdyby to było zaraźliwe, artyści słowa i pędzla staliby w długiej kolejce, żeby się zainfekować. Dicka zresztą można nazwać Dostojewskim science fiction. Był szalony jak twórca kosmonautyki Ciołkowski, jak radiotechnik samouk Tesla. Był jakby trochę przeniesiony z dziewiętnastego wieku, nie dojadający zapoznany geniusz tworzący na strychu arcydzieła, które może ktoś kiedyś doceni. Jego umysł wypełniały kłębiące się teorie, które sam zaopatrywał wielkimi znakami zapytania. Byłoby wielkim nietaktem, gdybyśmy spróbowali wyjaśnić Dicka do końca i zabrali mu ten znak zapytania. Pozostańmy więc przy formule, która dobrze podsumowuje jego spojrzenie na świat:
Jak złożymy wszystko, co wiemy, to widzimy tylko, że coś tu nie gra. Ale jak pięknie i ciekawie nie gra.
Lech JęczmykRozdział I
Ricka Deckarda obudził przyjemny, delikatny impuls elektryczny automatycznego budzika wysłany przez stojący przy łóżku programator nastroju. Zdziwiony – zawsze go dziwiło, że raptem wcale nie chce mu się spać – wstał z łóżka ubrany w wielobarwną piżamę i przeciągnął się. Jego żona Iran, leżąca w swoim łóżku, otworzyła szare, niewesołe oczy. Mrugnęła, jęknęła cicho i znowu zamknęła powieki.
– Nastawiłaś swojego penfielda na zbyt słaby impuls – powiedział Rick. – Przeprogramuję go, obudzisz się i…
– Nie dotykaj mojego programatora. – Jej głos był nieprzyjemnie ostry. – Wcale nie chcę się obudzić.
Przysiadł na skraju łóżka, pochylił się i zaczął ją łagodnie przekonywać:
– Jeżeli zaprogramujesz odpowiednio silny impuls, będziesz zadowolona, że się obudziłaś. Na tym polega cała sprawa. Przy ustawieniu na pozycję C impuls odblokowuje świadomość. Wiem to po sobie. – Przyjaźnie, bo czuł się życzliwie usposobiony do całego świata (jego programator ustawiony był na D), poklepał jej nagie, nie opalone ramię.
– Trzymaj łapy przy sobie, glino – burknęła.
– Nie jestem gliną. – Poczuł przypływ irytacji, choć wcale go nie zaprogramował.
– Jesteś jeszcze gorszy – oznajmiła żona. Oczy miała zamknięte. – Jesteś mordercą wynajętym przez gliny.
– Nigdy w życiu nie zabiłem ludzkiej istoty. – Jego irytacja potęgowała się, przechodziła w wyraźną wrogość.
– Tylko te biedne andki – odparła Iran.
– Przypomnę ci, że nigdy nie wahałaś się wydać żadnej nagrody, którą dostałem za tę robotę, na pierwszą lepszą rzecz, jaka ci wpadła w oko. – Wstał i podszedł do konsoli swego programatora nastroju. – Należało oszczędzać na prawdziwą owcę zamiast tej elektrycznej imitacji. Zwykłe, elektryczne zwierzę za moje z trudem przez lata zarobione pieniądze. – Zawahał się, czy zaprogramować trankwilizację międzymózgowia (która stłumiłaby jego wściekłość), czy też stymulację (co z kolei podrażniłoby go wystarczająco, żeby wygrał tę sprzeczkę).
– Jeśli nastawisz na większą agresję – oznajmiła Iran, patrząc nań uważnie – zrobię to samo. Nastawię na maksimum i będziesz miał taką pyskówkę, przy której zbledną wszystkie nasze dotychczasowe sprzeczki. No, spróbuj. – Wstała gwałtownie, podskoczyła do swego programatora nastroju i stanęła, wpatrując się w Ricka wściekłym wzrokiem.
Westchnął. Jej groźba podziałała.
– Nastawię to, co mam zaplanowane na dziś. – Odszukał w tabeli 3 stycznia 2021 roku i zobaczył, że przewidziana jest poważna, profesjonalna postawa. – Jeżeli zaprogramuję zgodnie z planem – zapytał przezornie – czy zrobisz to samo? – Czekał, nie chcąc wykonać pierwszego kroku, dopóki żona nie zgodzi się pójść w jego ślady.
– W moim planie na dziś mam sześć godzin depresji z samooskarżaniem – odparła Iran.
– Co? Dlaczego to wprowadziłaś? – Taki pomysł stawiał na głowie całą koncepcję programatora nastroju. – Nie miałem pojęcia, że można zaplanować coś takiego – dodał posępnie.
– Siedziałam tu pewnego popołudnia – odparła Iran – i oczywiście włączyłam Przyjacielskiego Bustera i Jego Przyjacielskich Przyjaciół. Mówił o wielkiej nowinie, którą ma zamiar wkrótce ogłosić, i wtedy właśnie puścili tę wstrętną reklamówkę, tę, której nie cierpię, no wiesz – o Ołowianych Ochraniaczach Mountibanka. Wyłączyłam więc na chwilę dźwięk i nagle usłyszałam dom, ten dom. Usłyszałam… – Machnęła ręką.
– Puste mieszkania – powiedział Rick. Czasem sam je słyszał w nocy, kiedy powinien był spać. A przecież obecnie na wpół zamieszkany budynek mieszkalny zajmował wysokie miejsce w statystyce zagęszczenia – tam, gdzie przed wojną były przedmieścia, można było znaleźć zupełnie opuszczone domy, a w każdym razie tak mówiło się na mieście. Nie zweryfikował tej informacji – jak większość ludzi nie miał ochoty sprawdzić tego samemu.
– W chwili, gdy wyłączyłam w telewizorze fonię – powiedziała Iran – byłam w nastroju 382, właśnie go nastawiłam. Tak więc, choć odbierałam tę pustkę intelektualnie, nie czułam jej. Moją pierwszą reakcją było zadowolenie, że stać nas na programator nastroju Penfielda. Ale kiedy sobie uświadomiłam, jak niezdrowe jest to odczuwanie nieobecności życia, nie tylko w tym budynku, ale wszędzie, i odreagowywanie tego… rozumiesz? Chyba nie. Ale przyjęto uważać to za oznakę choroby umysłowej, nazwano brakiem właściwego oddziaływania. Zostawiłam więc wyłączoną fonię, usiadłam przy programatorze i zaczęłam eksperymentować. I wreszcie znalazłam, jak ustawić rozpacz. – Na jej smagłej, zuchwałej twarzy pojawił się wyraz zadowolenia, jakby udało się jej osiągnąć coś godnego uwagi. – Włączyłam więc ją do mojego planu, dwa razy w miesiącu. Sądzę, że to sensowny okres, by odczuć tę wszechogarniającą beznadzieję, beznadziejne tkwienie tu, na Ziemi, gdy wszyscy rozgarnięci ludzie wyemigrowali, nie uważasz?
– Ale taki nastrój – odparł Rick – może cię skłaniać do pozostawania w nim, niewyprogramowania się z niego. Rozpacz obejmująca całkowitą realność może nawracać.
– Programuję przestawienie po trzech godzinach na 481 – odparła gładko. – Świadomość, że otwierają się rozliczne możliwości, nadzieja, że…
– Znam 481 – przerwał jej. Wielokrotnie nastawiał tę kombinację, miał do niej wielkie zaufanie. – Posłuchaj – rzekł, siadając na łóżku. Ujął ją za ręce i przyciągnął do siebie. – Nawet przy automatycznym wyłączeniu wszelkie depresje są niebezpieczne. Zapomnij o tym, co zaplanowałaś, a ja zrobię to samo. Nastawimy oboje 104 i przeżyjemy to razem, potem zostaniesz w tym nastroju, a ja przestawię swój na normalny, urzędowy. Później chcę skoczyć na chwilę na dach i zobaczyć co z owcą, zanim polecę do biura. Dzięki temu będę miał pewność, że nie siedzisz tu, myśląc nie wiadomo o czym i nie oglądając telewizji. – Puścił jej smukłe palce, przeszedł przez całe rozległe mieszkanie do saloniku pachnącego ledwo uchwytnie ostatnimi papierosami wypalonymi w nocy. Pochylił się, by włączyć telewizor.
Z sypialni dobiegł go głos Iran:
– Przed śniadaniem nie trawię telewizji.
– Nastaw 888 – powiedział Rick, czekając, aż aparat się nagrzeje. – Pragnienie oglądania telewizji, bez względu na to, co w niej nadają.
– Nie mam teraz ochoty nastawiać czegokolwiek – odparła Iran.
– No to wybierz 3.
– Nie mogę nastawić programu, który pobudzi w mojej korze mózgowej pragnienie nastawiania! Jeżeli nie chcę nastawiać, to przede wszystkim nie chcę nastawiać, a chęć nastawiania jest mi w tej chwili bardziej obca niż cokolwiek innego. Chcę po prostu siedzieć na łóżku i gapić się w podłogę. – Jej głos stawał się ostry i ponury, jakby powoli zastygała jej dusza. Iran zamarła, zdawało się, że opadł na nią olbrzymi ciężar wyczuwalnej wszechobecnej warstewki niemal całkowitego bezruchu.
Podkręcił dźwięk w telewizorze i Przyjacielski Buster ryknął na cały pokój:
– …hej, hej, kochani. A teraz pora na krótką prognozę pogody. Satelita Mangusta informuje, że opad radioaktywny nasili się szczególnie koło południa, po czym będzie się zmniejszał. A więc ci z was, którzy odważą się wyjść…
Iran pojawiła się obok niego w długiej, wlokącej się po ziemi koszuli nocnej i wyłączyła telewizor.
– W porządku, poddaję się – powiedziała. – Nastawię. Nastawię, cokolwiek zechcesz. Może ekstatyczny orgazm? Czuję się tak paskudnie, że zniosę nawet to. Do diabła. W końcu co za różnica.
– Nastawię dla nas obojga – odparł Rick i zaprowadził ją z powrotem do sypialni. Tam zaprogramował na jej konsoli 549 – pełne zadowolenie z uświadomienia sobie wszechwiedzy męża. Na swojej konsoli nastawił twórczy, odważny stosunek do pracy, choć w gruncie rzeczy nie musiał. Była to jego cecha wrodzona, nie potrzebował sztucznego pobudzania mózgu.
Po zjedzonym w pośpiechu śniadaniu – stracił czas na dyskusję z żoną – wyjechał ubrany do wyjścia (miał również na sobie Ołowiane Ochraniacze Mountibanka model Ajax) na dach, gdzie na osłoniętym pastwisku „pasła się” jego elektryczna owca, wymyślna skomputeryzowana maszyneria do nabierania innych mieszkańców budynku.
Oczywiście niektóre z ich zwierząt niewątpliwie również były elektronicznymi imitacjami. Rzecz jasna nie wtykał nosa w te sprawy, tak jak oni, jego sąsiedzi, nie interesowali się zasadami działania jego owcy. Takie zachowanie byłoby nad wyraz niegrzeczne. Pytanie „Czy pańska owca jest prawdziwa?” stanowiło większy nietakt niż próba dowiedzenia się, czy czyjeś zęby, włosy albo organy wewnętrzne są autentyczne.
Na Ricka buchnęło, drażniąc powonienie, szare, pochmurne powietrze z wirującymi pyłkami radioaktywnego kurzu. Mimowolnie wciągnął nosem ten ślad śmierci. No nie, to zbyt mocne określenie, uznał, idąc w stronę fragmentu trawnika, który należał do niego wraz ze znajdującym się poniżej nazbyt wielkim mieszkaniem. Wpływ tego akurat dziedzictwa Ostatniej Wojny Światowej wyraźnie zmalał: ci, którzy nie przeżyli opadu radioaktywnego, odeszli w niebyt przed wieloma laty, pył zaś – słabszy i oddziałujący na silniejsze, uodpornione jednostki – jedynie degradował umysł i właściwości genetyczne. Mimo ołowianych ochraniaczy kurz niewątpliwie dzień po dniu osiadał na skórze i przedostawał się do wnętrza Ricka. Niewielkie dawki plugawej nieczystości będą się w nim gromadziły dopóty, dopóki nie uda mu się wyemigrować. Jak dotąd comiesięczne kontrole medyczne potwierdzały, że jest normalem – mężczyzną zdolnym do prokreacji w granicach określonych przez prawo. Jednakże każdego miesiąca badania te, przeprowadzane przez lekarzy z Komendy Policji San Francisco, mogły wykazać coś przeciwnego. Za sprawą wszechobecnego pyłu dotychczasowi normale wciąż zmieniali się w nowe odmiany specjali. Obiegowe hasło, które wciskały obecnie plakaty, reklamy telewizyjne i rządowe ulotki przysyłane pocztą, brzmiało: „Emigruj albo się degeneruj! Wybór należy do ciebie!” Zupełnie słusznie, pomyślał Rick, otwierając bramkę prowadzącą na jego małe pastwisko i zbliżając się do elektronicznej owcy. Ale ja nie mogę emigrować, rzekł do siebie. Ze względu na moją pracę.
Zawołał go właściciel przyległego pastwiska, sąsiad z budynku – Bill Barbour. Tak jak Rick był już ubrany do pracy, ale również się zatrzymał, by sprawdzić, jak się ma jego zwierzę.
– Moja klacz jest źrebna – oznajmił rozpromieniony Barbour. Wskazał wielkiego perszerona, który stał, patrząc tępo w przestrzeń. – Co na to powiesz?
– Powiem, że wkrótce będziesz miał dwa konie – odparł Rick. Dotarł już do swojej owcy. Leżała, przeżuwając, wpatrywała się weń badawczo, sprawdzając, czy nie przyniósł owsianych bułeczek. Miała wmontowany obwód owsotropiczny – widząc jakikolwiek produkt z tego zboża, zerwałaby się i podbiegła do niego.
– Od czego zaszła twoja klacz? – zapytał Barboura. – Od wiatru?
– Kupiłem trochę plazmy inseminacyjnej najwyższej jakości, jaką można znaleźć w Kalifornii – poinformował go Barbour. – Dzięki prywatnym znajomościom w Stanowym Biurze Zootechnicznym. Pamiętasz, jak w ubiegłym tygodniu ich inspektor badał Judy? Bardzo chcą, żeby się oźrebiła, ona nie ma sobie równych. – Barbour poklepał pieszczotliwie kark klaczy, która pochyliła głowę w jego stronę.
– Czy myślałeś kiedykolwiek o sprzedaży konia? – zapytał Rick. Marzył o tym, by mieć konia albo, na dobrą sprawę, jakiekolwiek zwierzę. Czuł, że posiadanie i oporządzanie imitacji w jakiś sposób stopniowo go demoralizuje. Mimo to, ze społecznego punktu widzenia, nie mając autentyku, tak właśnie powinien był postępować. Nie miał najmniejszego wyboru, musiał to ciągnąć. Nawet gdyby jemu na tym nie zależało, była jeszcze żona. Iran zaś zależało – i to bardzo.
– Sprzedaż konia – odparł Barbour – byłaby niemoralna.
– No to sprzedaj źrebię. Trzymanie dwóch zwierząt jest bardziej niemoralne niż żadnego.
– O co ci chodzi? – spytał zaskoczony Barbour. – Wiele osób ma dwoje zwierząt, nawet troje, czworo, a Fred Washborne, właściciel przetwórni alg, w której pracuje mój brat, aż pięcioro. Nie czytałeś we wczorajszej „Chronicle” artykułu o jego kaczce? Przypuszczają, że to najcięższy i największy okaz kaczki piżmowej na Zachodnim Wybrzeżu. – Jego oczy zaszkliły się marzycielsko na samą myśl, że mógłby mieć coś takiego.
Rick przeszukał kieszenie płaszcza i wyciągnął wymięty, wielokrotnie przeglądany egzemplarz styczniowego dodatku do „Katalogu Zwierząt i Ptaków Sidneya”. Spojrzał do indeksu, znalazł źrebaki (patrz konie, potomstwo) i wkrótce miał już najczęstsze krajowe oferty.
– Mogę kupić od Sidneya źrebaka perszerona za pięć tysięcy dolarów – oznajmił.
– Nie, nie możesz – odparł Barbour. – Przyjrzyj się jeszcze raz, cena jest podana kursywą. To znaczy, że nie mają żadnego na składzie, ale gdyby mieli, tyle właśnie by kosztował.
– Załóżmy – powiedział Rick – że przez dziesięć miesięcy będę ci płacić po pięćset dolarów. Dostaniesz pełną cenę katalogową.
– Zupełnie się nie orientujesz, Deckard, jak wygląda sprawa z końmi – rzekł z politowaniem Barbour. – To nie przypadek, że Sidney nie ma żadnego źrebaka nawet po cenach katalogowych. Są rzadkością, również te stosunkowo gorszej jakości. – Przechylił się, gestykulując, przez ogrodzenie. – Mam Judy od trzech lat i cały ten czas nie widziałem kobyły tej rasy, która mogłaby się z nią równać. Aby ją zdobyć, musiałem lecieć do Kanady i przywieźć ją tu samemu, by mieć pewność, że jej nie ukradną. Pokażesz się z takim zwierzęciem gdzieś w Colorado czy Wyoming i rozwalą ci głowę, żeby je zdobyć. Wiesz dlaczego? Bo już przed OWŚ było ich zaledwie kilkaset…
– Ale to, że masz dwa konie – przerwał mu Rick – a ja nie mam żadnego, podważa fundamenty teologicznej i moralnej struktury merceryzmu.
– Przecież masz swoją owcę. Do licha, możesz prowadzić Wspinaczkę w życiu osobistym i kiedy ujmujesz dwa uchwyty empatii, przystępujesz do tego uczciwie. Oczywiście, gdybyś nie miał tej swojej owcy, mógłbym dostrzec pewne logiczne przesłanki twojego stanowiska. Naturalnie, gdybym miał dwoje zwierząt, a ty nie miałbyś żadnego, w jakiś sposób przyczyniałbym się do odbierania ci możliwości prawdziwego zespolenia z Mercerem. Ale każda rodzina w tym budynku – poczekaj… około pięćdziesięciu, jedna na trzy mieszkania, jeśli dobrze liczę – każde z nas ma jakieś zwierzę. Graveson trzyma tam kurczaka. – Wskazał na północ. – Oakes z żoną mają tego dużego rudego psa, który szczeka nocami. – Zamyślił się. – Mam wrażenie, że Ed Smith trzyma w mieszkaniu kota. W każdym razie tak utrzymuje, choć nikt go jeszcze nie widział. Możliwe, że tylko udaje.
Rick podszedł do swojej owcy i pochylił się nad nią. Grzebał w gęstej białej wełnie – przynajmniej runo było prawdziwe – aż wreszcie znalazł to, czego szukał: ukryty mały pulpit sterowniczy. Czując na sobie wzrok Barboura, otworzył pokrywę pulpitu, odsłaniając wnętrze.
– Widzisz? – rzekł do sąsiada. – Teraz rozumiesz, dlaczego tak bardzo chcę mieć twojego źrebaka?
– Biedaku – Barbour odezwał się po krótkiej przerwie. – Czy zawsze tak było?
– Nie – odparł Rick, zamykając pokrywę. Wyprostował się, odwrócił i spojrzał sąsiadowi prosto w oczy. – Początkowo miałem prawdziwą owcę. Dał nam ją mój teść, tuż przed tym, jak wyemigrował. A później, mniej więcej rok temu, pamiętasz, kiedy wziąłem ją do weterynarza – byłeś tu tego ranka. Przyszedłem i zobaczyłem, że leży na boku i nie może się podnieść.
– Postawiłeś ją na nogi – przypomniał sobie Barbour i skinął głową. – Tak, udało ci się ją podnieść, ale chodziła tylko minutę albo dwie i znowu upadła.
– Owce cierpią na dziwne choroby – powiedział Rick. – Albo ujmę to inaczej: owce zapadają na wiele chorób, ale objawy są zawsze takie same – owca nie może się podnieść i nie sposób ocenić, jak bardzo to jest poważne, czy skręciła nogę, czy zdycha na tężec. Moja padła właśnie na tężec.
– Tężec? Tutaj? – zapytał Barbour. – Na dachu?
– Siano – wyjaśnił Rick. – Nie wyjąłem wtedy z beli wszystkich kawałków drutu. Jeden został i Groucho – tak ją nazywaliśmy – zadrapała się i w ten sposób zaraziła tężcem. Zabrałem ją do weterynarza i zdechła. Długo o tym myślałem, aż wreszcie zadzwoniłem do jednego z tych zakładów, w których produkują sztuczne zwierzęta, i posłałem im fotografię Groucho. Zrobili mi to. – Wskazał leżący erzac zwierzęcia, który w dalszym ciągu przeżuwał uważnie, wciąż wyczekując na jakikolwiek ślad owsa. – Wspaniała robota. I poświęcam jej równie wiele czasu, opiekuję się równie troskliwie, jak wtedy, gdy była prawdziwa. Ale… – Wzruszył ramionami.
– To nie to samo – skończył za niego Barbour.
– Ale prawie. Czuje się przy tym to samo. Wciąż trzeba bardzo na nią uważać, jak wtedy, kiedy była naprawdę żywa. W przeciwnym razie popsuje się i wszyscy w całym domu się zorientują. Musiałem sześć razy wozić ją do warsztatu. Przeważnie były to drobne usterki, ale gdyby ktoś je zobaczył – na przykład, gdy się zerwała czy zaplątała taśma i owca beczała bez przerwy – mógłby się zorientować, że to mechanizm, urządzenie. Ciężarówka z warsztatu naprawczego – dodał – jest oczywiście oznakowana „Jakaśtam klinika dla zwierząt”. I kierowca ubrany jest jak weterynarz, cały na biało. – Nagle spojrzał na zegarek, przypomniawszy sobie, że na niego czas. – Muszę iść do pracy – rzekł do Barboura. – Zobaczymy się wieczorem.PHILIP K. DICK urodził się w 1928 r. w Chicago, lecz większą część życia spędził w Kalifornii. Krótko był studentem Uniwersytetu Kalifornijskiego. Prowadził sklep z płytami i stację radiową. Przeszedł też doświadczenia z narkotykami, które wykorzystywał w swej twórczości. Zmarł w 1982 r. Wydał 36 powieści, z których wiele weszło na stałe do kanonu literatury SF. Był też autorem kilku powieści realistycznych, osadzonych w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku. O większości jego rówieśników uhonorowanych nagrodą Pulitzera czy literacką Nagrodą Nobla niewielu już pamięta, on zaś ma coraz liczniejsze grono wielbicieli, a o jego książkach pisze się doktoraty…
Dom Wydawniczy REBIS wydał m.in.: Ubik, Blade runner, Valis, Człowiek z Wysokiego Zamku, Trzy stygmaty Palmera Eldritcha czy Doktor Bluthgeld.
WOJCIECH SIUDMAK – polski malarz. Urodził się w 1942 r. w Wieluniu. Od lat mieszka i tworzy we Francji. Czołowy reprezentant realizmu fantastycznego. Prace wystawiał m.in. we Francji, Niemczech, Anglii, Szwajcarii, Kanadzie i USA. Jest autorem rysunków do cyklu science fiction „Kroniki Diuny”, które wydał Dom Wydawniczy REBIS. Z jego inicjatywy została utworzona Fundacja Arkana XXI w celu realizacji Światowego Projektu Pokoju „Wieczna Miłość”. Honorowy Obywatel Miasta Wielunia i Ozoir-la-Ferrière. Otrzymał Order Zasługi RP.