- W empik go
Błagam, tylko nie profesor - ebook
Błagam, tylko nie profesor - ebook
Autor – wieloletni dyrektor Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie – wspomina przyjaciół, znajomych i ludzi, z którymi zetknął go los. A ma o czym pisać, bo byli wśród nich wybitni pisarze, artyści, naukowcy czy politycy. Z poczuciem humoru, ale i refleksyjnie, często bardzo subiektywnie opowiada między innymi o Witoldzie Gombrowiczu, Czesławie Miłoszu, Zbigniewie Herbercie, Jerzym Giedroyciu, Juliuszu Wiktorze Gomulickim, prof. Julianie Krzyżanowskim, Stefanie Kisielewskim, Zygmuncie Mycielskim.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0410-0 |
Rozmiar pliku: | 7,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Błagam, tylko nie profesor” jest to zwrot używany przeze mnie często i coraz częściej, od dłuższego bowiem czasu, a konkretnie od objęcia stanowiska dyrektora Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, co nastąpiło 1 kwietnia 1972 roku, zaczęto adresować do mnie koperty „Prof. dr”, a co poniektórzy dodawali jeszcze „hab” na wszelki wypadek. Zostałem w ten sposób profesorem kopertowym, jak kiedyś w swoim czasie ci, którzy mieli pretensje do tytułu hrabiowskiego, nie będąc takowymi, zostawali więc hrabiami kopertowymi i to musiało ich kontentować. Miałem z tym zabawną historię. Uczestnicząc kiedyś w jakiejś sesji Mickiewiczowskiej na Uniwersytecie w Grodnie, powiedziałem tamtejszej kierowniczce katedry polonistyki i organizatorce konferencji, że jestem profesorem tylko kopertowym, chwilę później wysłuchałem jej przemówienia inauguracyjnego, w którym wśród innych profesorów zwyczajnych i nadzwyczajnych przywitała także „profesora kopertowego”, piszącego te słowa.
Dziwnie jakoś do tytułów akademickich, zdobywanych coraz to wyższych w pocie czoła, nie miałem nabożeństwa, wykładowcą być nie zamierzałem, ale pracę polonistyczną, naukową lubiłem dla niej samej i coś jednakowoż na tym polu zdziałałem. Może niewesołe doświadczenie z magisterium, którego nie pozwolono mi zrobić z braku miejsc (w stalinowskich czasach stale o tym braku miejsc byłem informowany ustnie i pisemnie), torpedowane przez kilka lat przez postępaków zgromadzonych wokół Stefana Żółkiewskiego, którzy wcale takimi tępakami nie byli, tylko w owym czasie zajadłymi stalinówkami (bo były to zwykle panie, przyszłe kandydatki nauk), na Uniwersytecie Warszawskim sprawiło, że z tym stanem rzeczy musiałem się pogodzić. Jeździłem zresztą przez rok na KUL na seminarium profesora Czesława Zgorzelskiego, ale było to zbyt trudne, jeździć do Lublina co tydzień na dwa dni.
W Warszawie Andrzej Walicki ulokował mnie na pierwszym roku rusycystki na UW, co chroniło mnie od poboru do Ludowego Wojska Polskiego. Wydział ten szczególne ma zasługi w dziele rusyfikacji i bolszewizowania swoich studentów. Magisterium na polonistyce uzyskałem wreszcie w roku 1960¹ po powrocie z dwuletniego pobytu we Francji. Przywiozłem stamtąd dużą część Rejestru listów skierowanych do Mickiewicza, przechowywanych w Muzeum Mickiewicza – Bibliotece Polskiej w Paryżu. Pracę nad nim ukończyłem w 1964 roku, w czasie następnego pobytu w stolicy Francji, a wydałem w Ossolineum w 1968 roku.
Ale w roku 1963 ukazało się w Czytelniku pierwsze wydanie moich Opowiadań paryskich (wydania następne nieco później poszerzonej książeczki nosiły tytuł Cocktail u księżny Georgijew), które zostały bardzo dobrze przyjęte zarówno przez krajowy Olimp literacki (Dąbrowska, Iwaszkiewicz), jak i emigracyjny (Wierzyński, Gombrowicz), a także przez krytykę krajową. Złośliwościami Henryka Berezy za bardzo się nie przejąłem, bo jego sądy ceniłem niezbyt wysoko. Nie ja jeden zresztą, choć chodził on po Warszawie w glorii Wielkiego Krytyka. Pamiętam ostatnią moją rozmowę z Konstantym Jeleńskim w paryskim metrze linii Vincennes-Neuilly, kiedy z Berezy, mówiąc bez ogródek, szczerześmy sobie dworowali.
Po Opowiadaniach paryskich przyszły równie dobrze przyjęte książki następne, ba, Party na calle Guatemala uznana została przez Radio Wolna Europa za najlepszą książkę wydaną w Polsce w 1974 roku. Po debiucie prozatorskim przyszedł debiut poetycki (Teoria fal, WL, 1964), choć nie były to wiersze, a proza poetycka. Wprawdzie w Instytucie Badań Literackich, gdzie pracowałem etatowo, choć najpierw półetatowo od roku 1956, otworzono mi przewód doktorski, ale na doktoracie nie bardzo mi już wtedy zależało. Kiedy zaś zostałem dyrektorem Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, wolałem już się zająć sprawami konkretnymi, jak sprowadzanie z zagranicy ważnych archiwów Mickiewiczowskich (zbiory Józefa Mickiewicza i Goreckich z Paryża, Begeyów z Turynu itd.), jak również współczesnych pisarzy emigracyjnych (Stanisław Baliński, Jan Brzękowski i wielu innych), o czym w tej książce mimojazdem piszę. Już od roku 1954 sekretarzowałem komitetowi redakcyjnemu wydania jubileuszowego Dzieł Mickiewicza, a od 1959 wydaniu krytycznemu pod redakcją profesora Konrada Górskiego. Redagowałem też „Blok-Notes Muzeum Literatury” – kilkanaście grubych tomów, a przez dwadzieścia osiem lat rocznik „Muzealnictwo”.
Pamiętam, że kiedy raz, bodajże w roku 1958, pisałem do Paula Cazina, który uważał się przede wszystkim za pisarza, a potem dopiero tłumacza i polonistę, rozpoczynając „Wielce Szanowny Panie Profesorze”, otrzymałem taką odpowiedź: „Precz z tytułem profesorskim. Niech będzie Mistrzu, Panie Pawle, byle co innego”. A napisał to pisarz, który miał podstawę, aby go profesorem jednak tytułować.
Są więc w tej książce zapiski nie profesorskie, zebrane z różnych lat i różnych ludzi dotyczące, jak by powiedziano w XIX wieku „różnej szerści i nabożeństwa”. Dotyczą one jeszcze moich lat szkolnych w powojennym Gimnazjum i Liceum im. Długosza we Włocławku, po ostatnie lata dyrektorowania w Muzeum Literatury, co przyniosło mi zręczność poznania wielu ciekawych ludzi, w tym dziwaków, wśród nich osób dosyć porządnych, jak i takich może nie za bardzo. Ale większość to ludzie zasłużeni, o których szerzej wiadomo może niewiele, a wartych przypomnienia z czasem i wypomnienia im tego i owego, stąd pochodzi podtytuł książki Wypominania i anegdoty, bo bez anegdot, jak już dawno temu stwierdził Chamfort, obejść się trudno.
Jako że mam się nie bez podstaw za mickiewiczologa, musiało znaleźć się w książce coś o Mickiewiczu za życia i po śmierci. Skoro już jesteśmy teraz przy Wielkiej Emigracji, przytoczę właśnie anegdotę – co do jej autentyczności nie jestem przekonany – podobno z jakiegoś listu jednego emigranta do drugiego: „Wczoraj byłem na wieczorku u księcia Adama w Hotelu Lambert: Chopin grał, Mickiewicz improwizował, nudy jak zwykle”. Pasuje to jak ulał do fragmentu listu Adama Gurowskiego, który w książce po raz pierwszy cytuję z rękopisu. Tam znów chodzi o udział Mickiewicza w polskim wieczorze w rocznicę wybuchu powstania listopadowego u generała Lafayette’a.
Ale generał Lafayette to postać zanurzona najgłębiej w odmętach historii, mniejsza już odległość w czasie dzieli nas od obecnych w książce moich rozmówców, jak urodzonego w 1869 roku gubernatora Émila Merwarta, towarzysza Pierre’a de Brazza w zdobywaniu dla Francji Afryki Równikowej, czy urodzonego w 1870 roku Aleksandra Osińskiego (mego ciotecznego pradziadka), który kiedyś długo rozmawiał z Leopoldem Tyrmandem na moich imieninach. Poznałem wprawdzie starszego od nich o piętnaście lat Ludwika Solskiego, urodzonego przecież jeszcze za życia Mickiewicza, gdy mu dziękowałem na deskach włocławskiego teatru za rolę Ciaputkiewicza w Grubych rybach Bałuckiego w imieniu młodzieży (1948 rok), ale nie miałem o nim nic szczególnego do napisania, może tylko to, że stojący koło nas aktor Stoma powiedział do mnie „w rękę go”, co uczyniłem.
W poważnym wieku był może jeszcze rzeźbiarz Izaak Jakowlewicz Itkind (urodzony w 1871 roku, poznałem go w Ałma-Acie w roku 1964) na podstawie „donosu standardowego” aresztowany w roku 1938 w Moskwie i zesłany; czy urodzony w 1876 roku Adam Grzymała-Siedlecki, którego poznałem jeszcze w czasie wojny, a potem po wojnie odwiedzałem parokrotnie w Bydgoszczy. Miałem jeszcze za jego życia program o jego książce w telewizji na jedynym istniejącym wtedy w Polsce kanale. Inni bohaterowie moich opowieści byli już nieco młodsi, mój Mistrz profesor Julian Krzyżanowski (urodzony w 1892 roku) był w wieku mojego ojca, zaś Witold Gombrowicz, Jerzy Giedroyc, Juliusz Wiktor Gomulicki czy Czesław Miłosz, a wreszcie Stefan Żółkiewski byli to ludzie młodsi o lat kilkanaście czy dwadzieścia, tego ostatniego oceniam może dla niego nie najkorzystniej. Są tu i jeszcze młodsi. Ludzi z mojego pokolenia, które „jeszcze żyje”, choć wymiera na potęgę, nie ma tu wielu, a z pokolenia, które „ciągle jeszcze żyje” i przekracza dziewięćdziesiątkę, jest jej wielki przedstawiciel, Zbyszek Herbert, nieżyjący już od piętnastu lat. Z młodszego pokolenia też nieżyjący się znalazł, bo na to zasłużył.
Chciałbym tu podziękować Panu dyrektorowi Iskier Wiesławowi Uchańskiemu najpierw za zachętę do książki tej napisania, a potem za propozycję w Iskrach jej wydania.