- W empik go
Błazen królewski - ebook
Błazen królewski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 353 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Do nogi, Triboulet! – zawołał król Franciszek I wesoło.
Stwór pokraczny, garbaty, do którego były zwrócone te słowa, drgnął; w jego oczach zapaliła się i natychmiast zgasła iskierka nienawiści. Po chwili, uśmiechając się szeroko, zbliżył się do króla, udanie naśladując wściekłe szczekanie brytana.
– No, błaźnie, co znaczy to szczekanie? – zapytał król marszcząc brwi.
– Zwróciłeś się do mnie, najjaśniejszy panie, jak do psa, odpowiadam więc w psim języku – odrzekł Triboulet zginając się w przesadnym ukłonie.
Kilku dworzan obecnych przy tej scenie wybuchło śmiechem.
– Pod stół, Triboulet! – zawołał jeden z nich. – Pies leży pod stołem.
– Lecz czasem i gryzie, panie de La Châtaigneraie. Na przykład Jarnac, który, jako że nie ma kłów, musnął cię boleśnie ręką po policzku.
– Bezczelny nędzniku! – krzyknął wściekle de La Châtaigneraie, blednąc z gniewu.
– Zgoda, moi panowie! – nakazał król śmiejąc się. – Mości błaźnie, powiedz mi tylko bez żadnych wykrętów, jak ci się dziś podobam?
Stojąc przed olbrzymim zwierciadłem ofiarowanym mu przez Republikę Wenecką, król Franciszek spoglądał na siebie z zachwytem. Tymczasem dwaj słudzy kończyli pośpieszenie nakładać mu czarny aksamitny beret z białymi piórami, jedwabny poziomkowy kaftan i na końcu futrzany płaszcz.
– Sire, jesteś piękny jak sam Febus! – odparł Triboulet, a dzwoneczki jego błazeńskiego kaptura brzęknęły dźwięcznie.
– Dlaczego Febus? – zapytał król, zdumiony tym porównaniem.
– Ponieważ twą głowę, królu, jak głowę Febusa, otaczają promienie, z tą różnicę, że nie słoneczne, lecz z siwych włosów.
Triboulet cofnął się, potrząsając kaduceuszem i chichocząc ironicznie. Tłum dworzan zaszemrał oburzony taką bezczelnością, król jednak śmiał się, więc i oni zaczęli się śmiać. Monarcha wyprostował swą wysoką, barczystą postać i zwrócił się do jednego z dworzan:
– A ty, d'Essé? Jak ci się podobam?
– Nigdy jeszcze, najjaśniejszy panie, nie widziałem cię tak rześkim jak dzisiaj. Młodniejesz, królu, z dnia na dzień!
– Mój książę! Ostrożnie! – zawołał z przesadną powagą Triboulet. – Jeszcze wmówisz królowi, że wrócił do stanu niemowlęctwa. Zdziecinnienie z czasem przyjdzie, to pewne, lecz na razie król liczy sobie zaledwie pięćdziesiąt wiosen!
– No, a co ty powiesz, Sansac? – zapytał znów król.
– Wasza królewska mość jest dla nas zawsze wzorem elegancji…
– Tak – przerwał błazen – ale jednak żaden z was nie zrobi sobie garbu na brzuchu, aby lepiej naśladować elegancję króla! Przynajmniej ja jestem lojalny – noszę jego imitację na plecach!
Brzęknęły głośno dzwonki, jakby akcentując złośliwą uwagę Tribouleta. Dworzanie spojrzeli na niego z niechętną wzgardą, na co ten odpowiedział pociesznymi minami, król zaś zaczął się śmiać hałaśliwie.
– Sire! – zawołał zdenerwowany La Châtaigneraie. – Może raczysz nam wytłumaczyć, jaki jest powód twej dzisiejszej wesołości?
– Przebóg! – wtrącił się znowu Triboulet. – Król zapewne rozmyśla o pokoju, który mu narzucił jego cesarski kuzynek! Straci tylko Flandrię i Aragonię, księstwa d'Artois i Mediolanu. Nie ma powodu do łez.
– Błaźnie!
– Źle mówię, panie? Mylę się? A może król marzy o rzeziach urządzanych ku chwale Kościoła Świętego. Cała Prowansja zatopiona we krwi. Ja również cieszę się niezmiernie…
– Milcz! – zagrzmiał król blednąc na wspomnienie tamtych okrucieństw.
Opanował jednak szybko wzburzenie i zwrócił się do dworzan:
– Dziś wieczór czeka nas wielka wyprawa! Panowie! Mam pięćdziesiąt lat! Niektórzy powiadają, że zaczynam się starzeć. No cóż, zobaczymy! Po bitwie pod Marignan mówiono: "Dzielny jak Franciszek!" Chcę, aby również mówiono: "Młody jak Franciszek!", "Zalotny jak Franciszek!" Na Madonnę, radujmy się, moi przyjaciele, bo życie takie słodkie, a kobiety we Francji takie piękne!
– Brawo, sire! Niech żyje miłość!
– Wasza królewska mość nie wygląda nawet na trzydzieści lat!
– Na Boga, moi przyjaciele! Miłość! Boskie brzmienie wyrazu: kocham! Ach, gdybyście wiedzieli, jaka ona jest piękna w całym blasku swoich siedemnastu lat! Jej niewinność, czystość spojrzenia w połączeniu z tak wielką urodą zapala w moich żyłach morze ognistych płomieni.
To nagłe wyznanie króla wzbudziło w sercach dworaków niepokój. Milczeli przezornie. Kim była owa młoda dziewczyna, w której się zakochał? O kim mówił z takim uniesieniem? Król tymczasem spacerował w podnieceniu po okazale urządzonej komnacie, w której przepych stylu gotyckiego łączył się z wdziękiem i wspaniałością renesansu. Oczy mu błyszczały, policzki okryły się rumieńcem. Odmłodniał naprawdę.
W pewnej chwili znowu stanął przed olbrzymim zwierciadłem. Uśmiechnął się do swego odbicia i zawołał:
– Nie, nie mam pięćdziesięciu lat! Alboż król się starzeje? Jestem młody! Mówi o tym gwałtowne bicie mego serca i miłość, która uderza mi do głowy. Kocham i pragnę być kochany!
– A jeżeli ona nie zechce cię pokochać? – zapytał Triboulet z ironicznym uśmiechem, w którym dźwięczał głuchy niepokój.
– Pokocha mnie! Taka jest bowiem moja wola. Dzisiejszego wieczora o dziesiątej… Będziecie przy mnie, moi przyjaciele? Dopomożecie mi?
– Oczywiście, sire! – wykrzyknął d'Essé. – Lecz co powie piękna pani Ferron, gdy się dowie o wszystkim?
– Magdalena Ferron? – powiedział król ze zdziwieniem. – Och, Magdalena dawno mnie nudzi. Męczy. Nie chcę jej więcej! Miłość ta stała się dla mnie prawdziwą niewolą, ciążącą jak żelazne kajdany! – ciągnął ze wzrastającą gwałtownością.
– To piękna kowalka! – wykrzyknął Triboulet.
– Triboulecie, stworzyłeś kalambur bezcennej wartości! – zawołał król śmiejąc się głośno. – Musisz powtórzyć go Marotowi, aby mógł umieścić go w jednej ze swych ballad. "Piękna Kowalka". Wspaniałe!
– Niepowtarzalne! – przytaknęli dworzanie.
– Marot usłyszy mój kalambur – rzekł Triboulet – ale ty, najjaśniejszy panie, podpiszesz się pod balladą.
– Mój Triboulecie, czy weźmiesz udział w naszej wieczornej wyprawie? – zapytał Franciszek I, udając, że nie usłyszał jego aluzji do popełnianych przez siebie plagiatów literackich.
– Przebóg, panie mój! Niepodobna, by głupstwo, popełnione przez króla Francji, zostało pochwalone przez jego błazna – powiedział z przesadnym ukłonem Triboulet i oddalił się w stronę niszy okiennej.
Wpółukryty spoglądał przez oprawne w ołów szybki na potężne kontury nowo wznoszonej budowli Luwru, tonące z wolna w mroku, i rozmyślał o nowej miłości króla. "Powiedział, że dziewczyna ma siedemnaście lat, że jest uosobieniem niewinności… Któż to taki?" Na nerwowej twarzy Tribouleta pojawił się wyraz niepokoju i lęku. Widać było, że nachodzą go jakieś straszne wizje.
– Co do Magdaleny Ferron – wrócił do tematu król – to przygotowałem jej taką niespodziankę, po której już nigdy nie będzie mogła złapać mnie w swoje sieci.
– Cóż to za niespodzianka? – zapytał Sansac.
W tej chwili drzwi do komnaty królewskiej otworzyły się i stanął w nich trupioblady mężczyzna ubrany w czarny strój.
– A oto i hrabia de Monclar – powiedział właściwym sobie wesoło – szyderczym tonem Triboulet wysuwając się nieco w stronę przybyłego. – Oto wielki woźny sądowy, wielki prefekt Paryża, groźny dowódca straży miejskiej, nieubłagany w swej surowości szef policji, jednym słowem – człowiek budzący lęk w możnych panach, złodziejach, kpiarzach, warchołach i innych łotrzykach.
Hrabia de Monclar zbliżył się do króla i złożył przed nim ukłon.
– O co chodzi? – zapytał Franciszek I.
– Sire, przychodzę doręczyć ci listę osób proszących o posłuchanie. Wskaż mi, kogo z nich zechcesz przyjąć. Na liście figuruje Stefan Dolet, drukarz.
– Nie życzę sobie udzielać mu audiencji – rzekł twardo król. – Ponadto, hrabio, musisz mieć baczenie na tego człowieka, który ma konszachty z nowo powstałymi sektami religijnymi, zatruwającymi umysły mego ludu. Któż następny?
– Mistrz Franciszek Rabelais.
– Niech idzie do diabła! l niech się również pilnuje! Nasza monarsza cierpliwość ma swoje granice. Kto dalej?
– Czcigodny i powszechnie czczony ojciec Ignacy de Loyola. Przybywa z Prowansji.
Czoło królewskie zachmurzyło się.
– Wczoraj ten czcigodny ojciec był już przeze mnie przyjęty – rzekł półgłosem.
– Przebóg! – pisnął Triboulet. – Po babskich kieckach nasz król najbardziej kocha suknie zakonne!
– Lista petentów wyczerpana – powiedział hrabia de Monclar, – ale…
– Cóż jeszcze?
– To, najjaśniejszy panie, że Dzielnica Cudów staje się nieznośną plagą, dżumą zatruwającą Paryż tak, jak sekty heretyckie zatruwają całe państwo. Ulica św. Dionizego stała się zmorą Paryża. Ulice Złotych Chłopców, Wolnych Mieszczan, także Wielkiego i Małego Żebractwa są przeludnione i zaczynają zalewać dzielnice jeszcze zdrowe. Samowola rzezimieszków przebrała już wszelką miarę i należy dać im dobrą nauczkę. Zwłaszcza dwaj spośród nich zasługują na stryczek: niejaki Lanthenay i drugi, noszący imię Manfreda. Co mam z nimi zrobić?
– Wtrąć ich do więzienia, a potem powieś!
Triboulet klasnął w dłonie, po czym powiedział głośno:
– Chwała Bogu, Paryżowi nie zbywa na rozrywkach! Wczoraj mieliśmy zaledwie pięciu wisielców, a dziś już ośmiu.
Hrabia de Monclar skłonił się z uśmiechem posępnego zadowolenia na ustach i odwrócił się w stronę drzwi. Dworzanie w milczeniu rozstąpili się przed tą czarną postacią, za którą jak cień kroczyła zawsze śmierć, tylko Triboulet zawołał:
– Pozdrowienia dla Archanioła Szubienicy!
– Biedak Monclar – rzekł król. – Chyba już od dwudziestu lat toczy zawziętą walkę z całym tym światem łotrów i złodziei, którzy, jak zapewnia, porwali mu, a może i zamordowali małego synka. No, ale teraz, kiedy sprawy państwowe są załatwione, zajmijmy się osobistymi. Zatem przed wieczorną wyprawą chodźmy do Magdaleny Ferron. Obiecuję wam zabawę, moi panowie!
Franciszek I wraz z dworzanami opuścił pokoje królewskie nucąc jakąś balladę.ROZDZIAŁ II KAT
Ósma. Noc czarna jak atrament. Na dworze hula zimna październikowa wichura. Tuż przy murze otaczającym Tuileries stoi mały samotny domek; jest to gniazdko, w którym przez długi czas kryli swe miłosne zapały król i piękna pani Ferron. Okno pierwszego piętra, słabo oświetlone, mruga dyskretnie, jak gwiazda na niebie. Wewnątrz domku atmosfera rozkoszy miłosnych, o czym świadczy jego umiejętne i zbytkowne urządzenie i powietrze, przesycone wonią podniecających perfum. Olbrzymie łoże, podobne do wielkiego ołtarza, zdaje się oczekiwać na nową ofiarę ku czci bogini miłości.
Kobieta siedząca na kolanach Franciszka I, a której pięknych kształtów nie osłaniał nawet gazowy welon, otoczyła ramionami szyję królewskiego kochanka i podając mu swe usta, szeptała:
– Jeszcze jeden pocałunek, Franciszku…
Kobieta ta była młoda i królewsko piękna. Jej lekko zaróżowione ciało o harmonijnych liniach przegięte w niedbałej pozie, gorący blask namiętnych oczu, zmysłowość każdego ruchu, wszystko to podniecało króla, przenosząc go w krainę rozkosznych śnień. To już nie kobieta była przy jego boku! To nie piękna pani Ferron! To sama Wenus! To wspaniała w swym bezwstydzie Afrodyta, cudna, jasnowłosa Afrodyta, która oczekuje pieszczot kochanka.
– Pocałuj mnie raz jeszcze, Franciszku!
Król otoczył ramionami jej smukłą kibić; twarz mu zbladła, wzrok zmętniał, usta jęły bełkotać wyrazy bez związku. W końcu porwał ją, uniósł i padł wraz z nią na olbrzymie łoże.
Na dworze ukryty w cieniu mężczyzna wpatrywał się w oświetlone okno. Nieruchomy, nieczuły na chłód, zsiniały na twarzy jakby zastygłej, mężczyzna ten otwierał szeroko przekrwione oczy, w których odbijała się szalejąca w jego duszy rozpacz. Mamrotał gorączkowo:
– Okłamano mnie… To niemożliwe! Magdalena jest niezdolna do fałszu. Nie ma jej w tym domu. Magdalena mnie kocha… jest mi wierna. Człowiek, który to powiedział, zwiódł mnie haniebnie. To niecny oszczerca! A jednak stoję tu, nieszczęsny, czatując na nią, płacząc, wyczekując aż drzwi się otworzą… Och! Jak ja cierpię! Czyż można cierpieć więcej? Piekło! Zdaje mi się, że głowa pęknie mi z bólu!
Tymczasem Franciszek I zbierał się do wyjścia.
– Czy prędko wrócisz, drogi Franciszku? – westchnęła młoda kobieta.
– Nieba! Musiałbym nie mieć serca! Naturalnie, że prędko, przysięgam… Żegnaj, moja miła. Czy widziałaś srebrną szkatułkę, którą ci przyniosłem?
– Co mnie to obchodzi, mój kochany! Wracaj jak najprędzej! To jedynie jest ważne! Nic więcej.
– Wrócę, wrócę niebawem! Szkatułkę tę rzeźbił specjalnie dla ciebie Benvenuto Cellini.
– Och, panie, nic nie jest dla mnie ważne, gdybym miała cię utracić.
– W szkatułce jest sznur pereł, który ślicznie się uwydatni na twej alabastrowej szyi. Żegnaj, moja droga!
Ostatni uścisk… ostatni pocałunek i król Franciszek I opuścił gniazdko miłości. W progu otwartych drzwi zatrzymał się, spojrzał na czarne jak smoła niebo, wpatrzył się w mrok i do – strzegł czerniejące sylwetki dworzan czekających na niego. Uśmiechnął się i postąpił w ich stronę.
– A niespodzianka, sire? – zapytał d'Essé.
– Zobaczycie!
W tej chwili z mroku wynurzył się jakiś mężczyzna i podszedł do grupki dworzan. "Który to z nich był niecnym zdrajcą? Który ukradł mi żonę? Który zniszczył moje szczęście?" – myślał bezładnie.
– Jesteś waść Ferron. Nieprawdaż? – zapytał król z ironią.
Mężczyzna uczynił wysiłek, aby rozpoznać tego, czyj głos smagnął go szyderstwem. Zacisnął ręce, jakby chciał go udusić, potem podniósł w górę pięści.
– A ty? – zgrzytnął. – A ty? Kto ty jesteś? Kto?
Nagle ramiona mu opadły.
– Król! Król! – wybełkotał, zmiażdżony tym odkryciem.
W odpowiedzi usłyszał śmiech. Poczuł, że wtłoczono mu do ręki jakiś przedmiot. Stał przez chwilę odrętwiały z przerażenia i rozpaczy. Gdy wreszcie wróciła mu przytomność, ujrzał że jest sam. Dworacy królewscy znikli.
Król ze swymi towarzyszami zatrzymał się tymczasem w pobliżu, chcąc się przyjrzeć dalszemu ciągowi tej historii.
– Jak się wam podoba moja niespodzianka? – zapytał dworaków.
– Zdumiewająca! Wspaniała! Mina Ferrona była cudowna!
– Ba! – zaśmiał się król. – Pocieszy się, ujrzawszy sznur pereł, który zostawiłem na górze.
Tymczasem zdradzony małżonek spojrzał na przedmiot wsunięty mu do ręki przez króla. Był to klucz od domu, w którym dokonał się akt cudzołóstwa. To jeszcze jedna niespodzianka zapowiedziana przez "Króla-Rycerza". Z gardła nieszczęśnika wydarł się bolesny szloch. Zagryzł wargi, aby powstrzymać krzyk rosnący w piersi. Nagle czyjaś ręka dotknęła jego ramienia.
– Oto jestem, panie Ferron – usłyszał szept. – Stawiłem się na czas.
Ferron spojrzał osłupiały.
– Kat! – zawołał pełen okrutnej radości.
– Tak, gotów do usług, mój panie. Powiedziałeś mi: "Staw się o ósmej wieczór pod murami Tuileries; będę miał dla ciebie robotę". Stawiłem się! Jestem gotów, panie!
Ferron otarł pot spływający z czoła, potem pochwycił kata za rękę i zapytał:
– Czy jesteś zdecydowany uczynić to, o co cię swego czasu prosiłem? Nie zawahasz się?
– Nie, ponieważ mi zapłacisz.
– Chodzi tu o kobietę, słyszysz?
– Chłop czy baba, jeden diabeł, skoro pan zapłaci.
– Wszystko gotowe? Powóz też?
– Tak. Na rogu ulicy de la Tuileries.
– Dobrze! – szepnął Ferron. – Nie kłamiesz? Nie boisz się? Uczynisz to? – upewnił się jeszcze raz.
– O pół do dwunastej otworzą mi bramę św. Dionizego, mam znajomego wśród strażników. O północy, baba czy dziad – klamka zapadnie!
Ferron wpadł do tajemniczego domku. Na piętrze Magdalena Ferron ubierała się powoli, jakby od niechcenia. Uśmiechała się od czasu do czasu, rozmyślając o niedawnych wydarzeniach. Zastanawiała się też, co powie mężowi oczekującemu na nią w ich spokojnym domu, jak się wytłumaczy z tak długiej nieobecności. Uśmiechała się nie czując wyrzutów sumienia, nie czując lęku. No, bo kochała! Kochała szalenie, całą duszą, całym sercem. Ustami wilgotnymi jeszcze od pocałunków, spojrzeniem pełnym czułości uśmiechała się do swego odbicia w lustrze, przed którym się ubierała. Nagle roześmiane, gorące usta zesztywniały, uśmiech zamienił się w skurcz przerażenia. Znieruchomiała, straciła mowę. Jej oczy rozszerzone lękiem, wpatrywały się uporczywie w odbitą w lustrze postać bladego jak widmo mężczyzny, który stał w progu. To był jej małżonek!
To de Ferron!
Najwyższym wysiłkiem woli zachowała zimną krew. Odwróciła się w tym samym momencie, gdy Ferron przekroczył próg i zamknął drzwi. On milczał. Ona leciutko, prawie drżącym głosem szeptała bezmyślnie:
– Jakeś się tu znalazł?
Ferron chciał odpowiedzieć, lecz niewyraźne słowa, jakie wydobyły się z jego ust, podobne były raczej do charkotu, więc lekkim skinieniem ręki wskazał jej klucz, który mu wręczył Franciszek I. Magdalena poznała ten klucz i straszliwa myśl przeszyła jej mózg: "Ferron wyszpiegował króla! Ferron go zamordował!" Jej lęk przed mężem znikł w jednej chwili. Przyskoczyła do niego, porwała za ręce.
– Ten klucz! – krzyknęła. – Ten klucz! Jak go zdobyłeś?
Ferron zgadł jej myśli. Przypływ zazdrości zbudził w nim wściekły gniew, w obliczu którego zbladła nawet rozpacz. Jednym silnym ruchem otrząsnął się z uścisku rąk Magdaleny i odtrącił ją od siebie. Upadła na podłogę tuż przy oknie, znowu wstrząsana uczuciem strachu przed tym mężczyzną, który następując na nią z podniesionymi pięściami, wołał:
– Milcz, nieszczęsna! Wiem o twojej hańbie! Ten klucz… To on mi go wręczył! On, twój kochanek! Król!
Oszalała ze strachu Magdalena otworzyła okno i wychyliła się na dwór:
– Franciszku! Najjaśniejszy panie! Do mnie!
Szaleństwo! Niepodobna, by jej Franciszek mógł być do tego stopnia podły! Jej król nie omieszka pośpieszyć na jej rozpaczliwe wołanie!
– Do mnie, Franciszku! – wzywała pomocy.
Tym razem król odpowiedział. Donośnym głosem krzyknął:
– Zerwałem moje okowy… Żegnaj, luba! Żegnaj moja "Piękna Kowalko!"
Głos króla, który zaczął nucić swoją ulubioną balladę, oddalił się. Potem nie było już słychać nic więcej.
Magdalena skamieniała ze zgrozy. Czuła, że traci zmysły. Wszystko zapadło się w otchłań nicości. Wychyliła się przez okno i z bezgraniczną odrazą wykrzyknęła:
– Król Francji to nikczemnik! Nikczemnik i wiarołomca!
Upadła na wznak zemdlona. Ferron przez chwilę przyglądał się jej z gniewnym spokojem. Ręce mu drżały, usta również, nawet głowa chwiała się, wstrząsana jakimiś dreszczami. Wreszcie przysiadł tuż przy niej i, wspierając podbródek na rękach, pogrążył się w niemej kontemplacji i rozpaczy. Czas wlókł się. Wszystko uciekało, umierało, jedynie ból pozostał żywy.
Bicie zegara zbudziło Ferrona z odrętwienia.
– Jedenasta! – zawołał jakiś głos na dworze.
– To głos kata – rozpoznał go Ferron i westchnął głęboko.
Wstał, potoczył dokoła błędnym spojrzeniem, na stole spostrzegł srebrną szkatułkę cudownej florenckiej roboty. Królewski dar! Straszny uśmiech wykrzywił mu twarz. Porwał cacko, pochylił się nad Magdaleną, podniósł ją i zszedł ze swym ciężarem na dół. Przed domkiem czekał powóz.
Ferron wrzucił do niego ciągle jeszcze nieprzytomną kobietę, potem zwracając się do kata podał mu srebrne pudełeczko.
– Oto zapłata! – rzekł posępnie, intonacją głosu podkreślając podwójne znaczenie tego wyrazu.
Kat porwał szkatułkę, przyjrzał się jej i z radosnym pomrukiem kiwnął głową. Szybko zajął miejsce na koźle, a Ferron wsiadł do powozu, nakazując:
– Ulicami Paryża co koń wyskoczy!
"Co koń wyskoczy, woźnico! Co koń wyskoczy, kacie!" – tłukło mu się po głowie podczas tej piekielnej jazdy. Brzęk podków zbudził donośne echo w uśpionych ciemnych ulicach. Wreszcie powóz znalazł się przed Bramą św. Dionizego, która otworzyła się na dany przez woźnicę znak.
Poza murami stolicy droga była znacznie gorsza, usiana wybojami, więc powóz posuwał się z trudem ale w końcu zbliżył się do ciemnego punktu majaczącego w mroku nocy. Magdalena, która tymczasem zbudziła się z omdlenia, jęła się rzucać, błagać o litość i przebaczenie.
– Łaski! Dokąd mnie wieziesz?! Łaski!
Hen w dali ciemny punkt rozszerza się, uwypukla, zaczyna przybierać wyraźniejszy kształt. Powóz zatrzymał się. Ferron wyskoczył pociągając za sobą Magdalenę.
– Łaski! Pomocy! Franciszku! Franciszku! – szlochała kobieta; lęk chwilowo zatarł w jej sercu pamięć o nikczemnym postępku kochanka.
– Tak! – warknął Ferron. – Wzywaj go! Gdzież jest ten twój Franciszek? Gdzie jest ów kawaler, który uprzedził mnie o zdradzie? Gdzież jest ten ukochany, który cię wydał w ręce kata? Gdzie on jest? Cierpliwości, Magdaleno! Odnajdę go, moja żądza zemsty i rozpacz dopomogą mi. A wtedy… Drzyjcie przede mną! Ty pójdziesz pierwsza, potem on!
Powiedziawszy to rzucił ją w ramiona kata. Magdalena zaczęła rozglądać się dokoła wzrokiem błędnym ze strachu i grozy. Nagle ujrzała okropny obraz.
– Ojcze niebieski! – wybełkotała. – Gdzie ja jestem?
Tuż przed sobą zobaczyła dziwny kształt murowanej budowli, jakieś na pozór bezładne połączenie muru, belek i powrozów.
Krzyk śmiertelnej grozy rozdarł ciszę nocy:
– Przebóg! To szubienica na Montfaucon!
– Gdzie jest twój Franciszek? Gdzie jest twój kochanek? Co robi twój "Król-Rycerz"?!
– Łaski! Litości! – jęczała nieszczęsna pani Ferron.ROZDZIAŁ III Błazen
Około dziesiątej, gdy już cały Luwr pogrążył się we śnie, król, siedząc w swym gabinecie, czekał na przybycie trzech faworytów, o których zwykł mawiać:
– D'Essé, Sansac, La Châtaigneraie i ja to godna czwórka czystej krwi rycerzy.
W pokoju znajdował się również Triboulet. Przygrywał na lutni, a Franciszek I, jeszcze pełen animuszu po pierwszej przygodzie, obmyślał szczegóły drugiej, spacerując po pokoju w radosnym wyczekiwaniu. Chwilami zatrzymywał się i szeptał:
– Hiletka! Ona nazywa się Hiletka Chantelys! Bóg mi świadkiem, piękne imię! W sam raz dla tak nadobnego dziewczęcia.
Potem dodawał już w myśli: "Ach! Kocham ją naprawdę! Nigdy jeszcze nie odczuwałem tak silnej żądzy i nigdy w moim sercu nie zagościło tak słodkie i tak gorące uczucie"
– Oto trzy czwarte króla! – zawołał nagle Triboulet na widok wchodzących do komnaty królewskiej de'Ességo, La Châtaigneraie'a i Sansaca.
– Czy jesteście gotowi, moi panowie?
– Dla ciebie, sire, jesteśmy zawsze gotowi do usług – rzekł Sansac.
– Lecz nie powiedziałeś nam jeszcze, najjaśniejszy panie, dokąd pójdziemy – dodał La Châtaigneraie.
– Moi panowie, udamy się do Trahoir, wiecie, gdzie to jest. Tuż przy ulicy św. Dionizego. Tam właśnie mieszka piękna ptaszyna, którą mamy wypłoszyć z gniazdka. Ptaszyna ta ma na imię Hiletka i…
Franciszek I urwał, gdyż w pokoju rozległ się okrzyk trwogi. Okazało się, że krzyk ten wydarł się z piersi Tribouleta.
– Co się stało, panie błaźnie? – zapytał wyniośle Sansac.
– Nic, panowie, nic… Mniej niż nic…. Upuściłem lutnię, a wzruszenie…
Triboulet zmienił się na twarzy, ręce mu drżały, ale po chwili zapanował nad sobą na tyle, by zapytać spokojnym głosem:
– Co powiedziałeś, najjaśniejszy panie?
– Powiedziałem, że pójdziemy do Trahoir – odpowiedział Franciszek I.
Triboulet wzdrygnął się.
– Do Trahoir? Wasza królewska mość nie mówi chyba tego na serio!
– Co to ma znaczyć, błaźnie?
– Ależ, panie, przypomnij sobie tylko, co mówił pan de Monclar o zbuntowanych złoczyńcach. Trahoir znajduje się właśnie w pobliżu Dzielnicy Cudów. Nie, nie, sire! Nie popełnisz takiego szaleństwa!
– Postradałeś zmysły?
– Sire, zaczekaj do jutra. Błagam cię o tę łaskę! Jutro prefekt wyłapie najniebezpieczniejszych łotrów. Jutro, sire… Nie dziś!
– Triboulet oszalał, moi panowie. Nagle zachorował na ostrożność.
– Tak, sire, jestem ostrożny. Jestem tylko nieszczęsnym błaznem, którego jedyną radością jest możność wywołania czasem uśmiechu króla. Przezorność moja zrodziła się ze słusznych obaw przed niebezpieczeństwem. Sire! Nie chodź dziś do Trahoir!
– Niebezpieczeństwo? Najświętsza Panno, to właśnie powiększa urok naszej wyprawy! Chodźmy, panowie! Pójdź z nami, Triboulecie!
Król skierował się ku drzwiom, ale Triboulet był szybszy. Jednym skokiem znalazł się przed nim.
– Sire! Sire! Racz mnie wysłuchać… Pomyśl nad tym, co chcesz uczynić. Siedemnastoletnia dziewczyna! Wasza królewska mość ulituje się nad nią! Sire! Masz przecież damy dworu, mieszczki. Ta biedna mała… Posłuchaj, królu, nie znam jej, lecz historia ta sprawia mi dziwną przykrość. Tyle wdzięku, młodości i niewinności! Sam to powiedziałeś. Och, sire! Łaski dla tego dziecka!
Wszyscy wybuchnęli śmiechem.
– Triboulet, uosobienie cnót ewangelicznych! – parsknął król ironicznym chichotem.
– Triboulet kaznodzieja!
– Triboulecie, kiedy zechcesz mnie wyspowiadać?
Błazen załamywał ręce, a jego błagalny wzrok był utkwiony w królu, który pękał ze śmiechu.
– Sire, sire! – ciągnął dalej. – Kto zaręczy, czy to dziecko nie ma matki? Pomyśl o strasznej rozpaczy…
– Uspokój się! – odparł król śmiejąc się serdecznie. – Ona nie ma matki!
– A więc może ma ojca! – mówił dalej Triboulet drżącym głosem. – Och, sire! Jesteś też ojcem. Pomyśl o okrutnej żałobie, jaką okryłoby się twoje ojcowskie serce, gdyby…
– Nędzniku! – wrzasnął król blednąc z wściekłości. – Ośmielasz się czynić podobną aluzję?!
Ciężka ręka monarchy spadła na ramię błazna, który upadł na kolana.
– Nie, nie, sire! – zawołał nieszczęsny. – Daleki jestem od myśli przypisywania memu królowi tak niskich czynów, ale, o panie, a nuż to dziecko ma ojca? Albo może z braku ojca jakaś dobra dusza przygarnęła ją? Wyobraź sobie, panie, że ktoś pozbawiony na zawsze rozkoszy miłości i ogniska domowego, związał z nią wszystkie nadzieje, całą tkliwość, całe swe życie! Pomyśl tylko, królu, jak ten człowiek będzie cierpiał. Pomyśl, że swym postępkiem zabijesz go, panie!
– Dosyć tego, błaźnie! Chodźmy, panowie!
– Sire, czołgam się u twoich stóp!
– Na miły Bóg, dasz ty mi raz spokój?!
– Pies wścieka się czasem, sire!
Triboulet z trudem podniósł się z podłogi. Był przerażająco blady. Król chciał go usunąć z drogi ruchem ręki.
– Sire, zabij mnie, bo, dopóki żyję, nie pójdziesz do Trahoir – odezwał się z determinacją błazen.
– Sansac, przywołaj mi kapitana straży!
Dworak podskoczył spełnić rozkaz królewski i po chwili w sali ukazał się kapitan w towarzystwie dwóch halabardników.
– Bervieux, aresztuj mego błazna – rozkazał zimnym głosem król.
– Sire! – szlochał Triboulet. – Sire, wtrąć mnie do lochu, lecz wysłuchaj przedtem, ulituj się! Powiem ci… dowiesz się…
Bervieux dał znak. W jednej chwili błazna porwano i powleczono do więzienia. Nie upłynęły dwie minuty, a siedział już w jednej z cel więziennych Luwru. Przez pewien czas był jak odrętwiały, potem nagle zaczął krążyć po celi, wydając bolesne westchnienia. W pewnym momencie podskoczył do okienka i zaczął gwałtownie potrząsać żelaznymi kratami, wreszcie gryźć je. W końcu padł jak długi na ziemię, rozbijając sobie czoło do krwi. Wybuchnął płaczem. Leżał tak, na przemian szlochał, modlił się i błagał o litość.
Kapitan Bervieux, który, zdumiony rozkazem aresztowania Tribouleta, opowiadał później porucznikowi Montgomery, że nigdy jeszcze nie słyszał tak bolesnych skarg i że musiał odejść od drzwi, aby nie wybuchnąć płaczem.
– Bez litości! – mruczał Triboulet wpijając paznokcie w ziemię. – Ten król jest bez litości. Czyż mogłem mu powiedzieć? Drwiłby ze mnie… O, moja Hiletko! O, mój aniele czystości i cnoty! Alboż mogłem mu powiedzieć, że jesteś dla mnie wszystkim? Że los nas złączył na wieki od chwili, kiedy jako biedne, opuszczone dziecko spotkałem cię na swej drodze, ja, błazen, pies na łańcuchu szczekający na cały świat? Od owej szczęśliwej chwili, kiedy twój niewinny wzrok stał się dla mnie promieniem nadziei rozwidniającym piekielny mrok mego życia… Moja córko! Zapewniam cię, sire, że stała mi się córką. Jest mym dzieckiem, dzieckiem tego, który nie ma ani ojca, ani matki, ani kochanki, ani potomstwa, ani nikogo innego jak świat długi i szeroki! Zwróć mi moją córkę! Litości, sire! Och, przeklęty! Potępiony!
Z nastaniem dnia otworzono drzwi celi i znaleziono w niej Tribouleta leżącego bez przytomności na ziemi.ROZDZIAŁ IV NIKCZEMNIK
Król Franciszek I wraz ze swym orszakiem śpieszył w kierunku Trahoir. Nie myślał już wcale o błagalnych prośbach swego błazna. Kroczył szybko naprzód, nie mówiąc ani słowa, uśmiechając się tylko do swych rozkosznych marzeń. Jego towarzysze milczeli również, nie chcąc mu przeszkadzać.
Gdy weszli na ulicę św. Dionizego wyminęła ich jakaś kobieta w łachmanach. Pomimo mrozu szła w rozchełstanej na piersiach sukni i z gołą głową. Nie zwracając na nich żadnej uwagi, wołała ostrym, przeraźliwym głosem:
– Franciszku! Franciszku! Coś zrobił z naszą córką? Co zrobiłeś z córką?
Król zatrzymał się blady i drżący. Odruchowo zasłonił twarz brzegiem płaszcza, jak gdyby obawiając się, że ta żebraczka go dostrzeże.
– Och! Ten głos! – szepnął przerażony. – Gdzie ja słyszałem ten głos?
Kobieta poszła dalej, kierując się w stronę bramy św. Dionizego, ale jeszcze z daleka płynęło do nich jej wołanie:
– Franciszku! Franciszku! Gdzie jest nasza córka?
– To nic nie jest, sire – odezwał się La Châtaigneraie. – Jakaś wariatka, i tyle. Znają ją wszyscy w tej dzielnicy. Zaczepia każdego przechodnia, zapytując o córkę. Ma na imię Margentyna.
– Margentyna! – powtórzył głucho król.
– Tak, sire. Szalona Margentyna albo inaczej Jasnowłosa Margentyna.
– A więc to jednak ona – szeptał król. – Margentyna… Jakże inna niż tamta dziewczyna, którą znałem przed laty.
Pogrążył się na chwilę w gorzkich wspomnieniach. Czoło jego zasępiło się. Potem potrząsając głową zawołał gwałtownie:
– Chodźmy, moi panowie!
Po kilku minutach szli już ulicą laCroix">delaCroix – do Trahoir, aż wreszcie zatrzymali się przed domkiem z dziwacznie spiczastym dachem. Domek był otoczony ogródkiem.
– To tu! – rzekł król.
Jego wzrok przywarł do okna, z którego płynęło mdłe światło.
Franciszek I długo się nie namyślał.
– Ułóżmy plan działania – szepnął przywołując swych towarzyszy.
W małym pokoiku przy ogromnym kominie, na którym dopalały się głownie, siedziała przy kołowrotku młoda dziewczyna. Na wprost niej, wtulona w głęboki fotel, spała stara, korpulentna kobieta. W pokoju stał kufer, szafa, stół o rzeźbionych nogach i kilka pięknych krzeseł. W całym domu panowała cisza, słychać było jedynie furkot kołowrotka i powolne tykanie ściennego zegara.
Młoda dziewczyna siedząca przy kominie w kręgu światła woskowej pochodni była ubrana w białe szaty. Miała cudowne złote włosy, a cała jej postać była jak gdyby uosobieniem czystości.
Chwilami przestawała prząść. Wtedy jej wzrok ślizgał się bezwiednie po przedmiotach, zdradzając, że myślami błądzi gdzieś daleko. Czasem uśmiechała się lekko, a w pewnym momencie powiedziała sama do siebie:
– Pani Marcela zapewnia mnie, że on ma na imię Manfred. Nigdy nie zapomnę tego imienia.
Potem dalej snuła swoje rozmyślania: "Jaki ma łagodny i dumny wygląd! Jego oczy obudziły we mnie takie dziwne wzruszenie, jakiego nigdy jeszcze nie doznawałam…"
Tymczasem stara kobieta obudziła się i spojrzawszy na zegar, zawołała z przestrachem:
– Już tak późno? Ach, Hiletko, to bardzo źle.
– Nie chciałam pani budzić, Marcelo – odparła dziewczyna z uśmiechem.
– Prędko do łóżka! Gdyby ojciec dowiedział się, że czuwasz jeszcze po zgaszeniu ogni, miałabym się z pyszna.
– To prawda! Kochany ojczulek! – zawołała Hiletka wcale nie przestraszona, ale grzecznie wzięła pochodnię i skierowała się do drzwi swego pokoju.
– Chryste Jezu! – zawołała nagle pani Marcela przestraszona. – Zupełnie jakby ktoś chodził po ogrodzie.
– To wiatr rozwiewa suche liście… – zaczęła Hiletka, ale jej przerwano.