- promocja
Błękit błyskawicy. Kwartet szetlandzki. Tom 4 - ebook
Błękit błyskawicy. Kwartet szetlandzki. Tom 4 - ebook
Czwarty tom kultowej serii od brytyjskiej mistrzyni suspensu nagrodzonej za swoje kryminały Diamentowym Sztyletem
W słynnym obserwatorium ptaków na Fair Isle zostaje odnalezione ciało kobiety. Już na pierwszy rzut oka jej śmierć wydaje się bardzo podejrzana – morderca postarał się bowiem o teatralną oprawę swojej zbrodni, wplatając we włosy ofiary ptasie pióra.
Inspektor Jimmy Perez pojawia się na Fair Isle z zupełnie innego powodu, jednak w obliczu niedawnych wypadków musi odłożyć sprawy prywatne na później. Prowadzi śledztwo w pojedynkę, a do tego musi działać szybko.
Miejscowi na wieść o szokującym morderstwie reagują strachem. Co gorsza z powodu jesiennych sztormów wyspa jest zupełnie odcięta od reszty świata. Uwięziona społeczność musi czekać na rozwój wypadków ze świadomością, że wśród niej skrywa się bezwzględny zabójca, który tylko czeka, by uderzyć ponownie.
„Mroczna i wspaniała opowieść”. The Times
„Finał szokuje”. Literary Review
„Wspaniała i klimatyczna”. The Mirror
„Lepszego thrillera detektywistycznego nie znajdziecie…” Sunday Express
„Nie oderwiecie się od tej książki”. Louise Penny
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66278-75-2 |
Rozmiar pliku: | 988 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Fran siedziała, zaciskając powieki. Mały samolot nagle obniżył wysokość i wydawało jej się, że spada, a potem na chwilę wyrównał lot, by następnie przechylić się jak wagonik kolejki górskiej w wesołym miasteczku. Otworzyła oczy i zobaczyła przed sobą szarą ścianę urwiska. Była tak blisko, że widziała białe smugi ptasich odchodów i ubiegłoroczne gniazda. W dole kipiało morze. Rozbryzgi fal i piana porywana sztormowym wiatrem pędziły nad powierzchnią wody.
Czemu pilot nie reaguje? Dlaczego Jimmy tylko sobie siedzi, czekając, aż wszyscy zginiemy?
Wyobraziła sobie chwilę zderzenia samolotu ze skałą, poskręcany metal i zmasakrowane ciała. Żadnej nadziei na przeżycie. Powinnam była spisać testament. Kto zaopiekuje się Cassie? Nagle po raz pierwszy w życiu uświadomiła sobie, że obawia się o swoje bezpieczeństwo i poddaje bezmyślnej panice, która namieszała jej w głowie i odebrała zdolność jasnego myślenia.
Naraz samolot wzbił się nieco, na pozór o włos mijając krawędź klifu. Perez wskazywał jej znajome charakterystyczne miejsca: North Haven, Field Centre przy latarni North Light, Ward Hill. Fran miała wrażenie, że pilot wciąż z trudem utrzymuje samolot w poziomie, a Perez swoją gadaniną ma nadzieję odwrócić jej uwagę od szarpnięć i przechyłów maszyny podchodzącej do lądowania. Aż w końcu znaleźli się już na ziemi, podskakując na pasie.
Neil, pilot, przez chwilę siedział całkiem nieruchomo z dłońmi opartymi na drążku sterowym. Fran pomyślała, że był niemal tak samo przerażony jak ona.
– Świetna robota – pochwalił go Jimmy.
– Och, no cóż. – Neil uśmiechnął się przelotnie. – Musimy ćwiczyć do lotów pogotowia ratunkowego. Ale w pewnym momencie myślałem, że będziemy musieli zawrócić. – Ale potem dodał bardziej nagląco: – Zmiatajcie. Mam do zabrania komplet pasażerów, a według prognozy pogoda ma się później pogorszyć. Nie chciałbym tu utknąć na cały tydzień.
Mała grupka ludzi czekała koło pasa startowego i odwrócona tyłem do wiatru usiłowała utrzymać się na nogach. Bagaże Fran i Pereza zostały już wyładowane i Neil machał na czekających, żeby wsiadali do maszyny. Kobieta poczuła, że cała się trzęsie. Może dlatego po wyjściu z dusznej kabiny zrobiło jej się zimno, ale wiedziała, że to także reakcja na strach. I niepokój przed spotkaniem z oczekującymi ich krewnymi i przyjaciółmi Pereza. Oboje znaleźli się na jego Fair Isle. Tutaj Jimmy się wychowywał, jego rodzina żyła tu od pokoleń. Jak ona wypadnie w ich oczach?
Pomyślała, że to spotkanie może to być jak najgorsza rozmowa kwalifikacyjna. I zamiast pojawić się na niej spokojna, opanowana i uśmiechnięta – zazwyczaj potrafiła czarować nie gorzej od innych – nie będzie w stanie wykrztusić z siebie ani słowa. Przerażenie wywołane lotem tkwiło w niej, zmieniając w ofiarę losu.
Oszczędzono jej konieczności natychmiastowego poddania się tej próbie, ponieważ Neil miał już pasażerów w samolocie i kołował na koniec pasa, szykując się do powrotnego rejsu do Tingall na głównej wyspie Szetlandów. Ryk silników rozlegał się bardzo blisko i zbyt głośno, aby można było swobodnie rozmawiać. Umilkł na chwilę, aby zaraz się nasilić, i samolot z warkotem przemknął obok nich. Zaraz potem wzbił się w powietrze. Sprawiał wrażenie maleńkiego i kruchego jak dziecięca zabawka szarpana gwałtownym wiatrem. Fran poczuła, że wokół niej wszyscy odetchnęli z ulgą. Pomyślała, że może wcale nie przesadziła, reagując jak rozhisteryzowana kobieta z południa. Nie było to miejsce, w którym łatwo się żyło.ROZDZIAŁ 2
Jane wkroiła margarynę do mąki i rozcierała ją palcami. Wolała, aby babeczki miały maślany smak, ale centrum turystyczne dysponowało ograniczonym budżetem, a ptasiarze – ornitolodzy amatorzy – zazwyczaj przychodzili na lunch tak głodni, że według niej nie czuli różnicy. Przerwała, słysząc przelatujący górą samolot, i uśmiechnęła się. Zabrał ich – i dobrze. Odleciało nim pół tuzina ptasiarzy kwaterujących w schronisku. Mniej gości oznaczało mniej pracy dla kucharki, w dodatku kiedy ludzie tkwili tu wbrew swojej woli, uwięzieni przez pogodę, stawali się marudni i sfrustrowani. Bawiło ją, kiedy musiała tłumaczyć energicznym biznesmenom, że za żadne pieniądze nie zdołają opuścić wyspy – przy nadciągającym huraganie nie wyruszyłby żaden samolot ani statek, bez względu na to, ile zaproponowaliby pilotowi czy szyprowi – ale nie podobała jej się atmosfera panująca wśród ludzi przebywających tu przymusowo niczym zakładnicy. Różnie reagowali na tę sytuację. Jedni stawali się apatyczni i zrezygnowani, inni zaś bezsensownie się złościli. Dolała do ciasta kwaśnego mleka. Chociaż codziennie przygotowywała partię babeczek i miała wrażenie, że mogłaby to robić z zamkniętymi oczami, zawsze ważyła mąkę i odmierzała mleko. Na tym polegała jej metoda – na ostrożności i precyzji. Ze śniadania pozostała jej rozpakowana kostka sera, którą trzeba było wykorzystać, starła ją więc na tarce i następnie zmieszała z ciastem. Przyszło jej na myśl, że jeżeli statek nie dotrze tu jutro, będzie musiała zacząć robić chleb. Zamrażalnik był prawie pusty. Rozwałkowała ciasto na babeczki, wykroiła z niego krążki i ułożyła na blasze do pieczenia, przyciskając każdy palcem, aby odpowiednio wyrósł. Piekarnik był wystarczająco rozgrzany, więc włożyła do niego blachę. Kiedy wyprostowała się, zobaczyła przechodzącą za oknem postać w zielonej kurtce przeciwdeszczowej. Mury domów przy starej latarni morskiej miały trzy stopy grubości, bryzgi wody pokryły szyby solą i widoczność była słaba, ale to musiała być Angela wracająca po sprawdzeniu pułapek helgolandzkich.
Był to drugi sezon Jane w ośrodku na Fair Isle. Przyjechała tu poprzedniej wiosny. Znalazła ogłoszenie w magazynie „Country Living” i zgłosiła się bez zastanowienia. To był impuls, być może pierwsze spontaniczne działanie w jej życiu. Potem odbyło się coś w rodzaju rozmowy kwalifikacyjnej.
„Dlaczego chce pani spędzić lato na Fair Isle?”
Oczywiście Jane spodziewała się tego pytania. Sama pracowała w kadrach i w swoim czasie przeprowadziła mnóstwo takich wywiadów. Udzieliła odpowiedzi – trochę nijakiej, ale pełnej godności, o tym, że potrzebuje jakiegoś wyzwania, czasu na zastanowienie się, jak zaplanować przyszłość. Bądź co bądź, był to tylko tymczasowy kontrakt, a zdołała wyczuć, że rozmawiająca z nią osoba jest zdesperowana. Sezon turystyczny miał się zacząć już za kilka tygodni, a kucharka, która miała zająć to miejsce, nagle wyjechała do Maroka ze swoim chłopakiem. Gdyby Jane miała udzielić prawdziwej odpowiedzi, byłaby o wiele bardziej skomplikowana.
Moja partnerka uznała, że musi mieć dzieci. Jestem przerażona. Dlaczego jej nie wystarczam? Myślałam, że nasz związek jest stabilny i szczęśliwy, ale ona mówi, że ją nudzę.
Decyzja wyjazdu na Fair Isle była odpowiednikiem dziecinnego ukrywania się z głową pod kołdrą. Uciekała przed upokorzeniem, przed rodzącym się zrozumieniem, że Dee znalazła kogoś, kto pragnie dziecka równie silnie jak ona, i w rezultacie Jane została sama i niemal bez przyjaciół. Kiedy otrzymała propozycję pracy w bazie turystycznej, zrezygnowała ze stanowiska w administracji państwowej, a ponieważ wciąż miała urlop do odebrania, zwolniła się pod koniec tygodnia. W biurze odbyła się mała uroczystość. Wino z bąbelkami i tort. Talon na książkę w prezencie. Panowało powszechnie zdumienie. Jane słynęła z rozsądku, solidności i trzeźwego myślenia. To, że mogłaby zrezygnować z kariery zawodowej oraz połączonej z nią cennej, bo powiązanej z dochodem, emerytury i rzucić wszystko, aby przenieść się na wyspę słynącą jedynie z wyrobów dziewiarskich, wydawało się całkowicie sprzeczne z jej charakterem.
„Naprawdę potrafisz gotować?” – zapytał jeden z jej kolegów, nie mogąc uwierzyć, że poważana szefowa działu kadr mogłaby się interesować czymś tak przyziemnym. W czasie szopki, jaką była telefoniczna rozmowa kwalifikacyjna, Jane zapytano także o tę umiejętność.
„O tak” – w obu przypadkach odpowiedziała całkowicie uczciwie. Jej partnerka Dee uwielbiała urządzać przyjęcia. Była dyrektorką w niezależnym przedsiębiorstwie medialnym i w czasie weekendów jej dom pełen był ludzi – aktorów, producentów i pisarzy. Jane zapewniała jedzenie na wszystkie te imprezy – poczynając od tartinek na ich słynne letnie balangi, po bankiety na tuzin osób. Wychodząc z domu w Richmond i ciągnąc za sobą wielką walizkę na kółkach, czuła pewną ulgę, zastanawiając się, kto teraz zajmie się przygotowywaniem tych wszystkich przyjęć. Jakoś nie była w stanie wyobrazić sobie, by nowa partnerka Dee, Flora, kobieta o ostrych rysach i lśniących włosach, mogła paradować w fartuchu.
Jane przybyła na Fair Isle, właściwie nie mając pojęcia, czego się spodziewać. Już sam fakt, że nie zebrała wcześniej informacji o tym miejscu, świadczył, do jakiego stopnia nie była sobą. Normalnie od tego by zaczęła. Sprawdziłaby strony internetowe, poszła do biblioteki, skompletowałaby istotne dane. Ale wszystkie jej przygotowania sprowadziły się do zakupu paru książek kucharskich. Będzie musiała przygotowywać solidne posiłki, dysponując ograniczonym budżetem, a sama myśl, że mogłaby się kiepsko sprawić w nowej roli, kłóciła się z jej charakterem.
Dotarła na wyspę statkiem pocztowym „Good Shepherd”. Był słoneczny dzień, wiał lekki południowo-wschodni wiatr i siedziała na pokładzie, patrząc na zbliżającą się wyspę. Czuła emocje odkrywcy. Przyszło jej wówczas na myśl – i uczucie to nie opuszczało jej do tej pory – że to jak spotkanie kochanki. Najpierw spojrzenie pełne sympatii, a potem rosnące zrozumienie. Wiosną, przy dobrej pogodzie, łatwo zakochać się w Fair Isle. Na klifach pełno jest morskiego ptactwa; Gilsetter, trawiasta równina na południe od portu, pokryta jest kwiatami. I ona zakochała się po uszy. Zarówno w wyspie, jak i w centrum turystycznym. Adaptowano na nie North Lighthouse, już zautomatyzowaną latarnię morską stojącą w majestatycznym odosobnieniu na wysokim, szarym klifie. Jane wychowywała się na przedmieściu i nawet nie wyobrażała sobie, że mogłaby żyć w miejscu tak dzikim i pełnym dramatyzmu. Pomyślała, że tu może być kimś całkiem innym niż ta dawna, nieśmiała kobieta, która nie potrafiła przeciwstawić się Dee. Kuchnia natychmiast stała się jej miejscem. Była ogromna. Kiedyś mieścił się tu dzienny pokój starszego latarnika; znajdowały się w nim dwa okna wychodzące na morze oraz podmurówka komina. Zajęła ją natychmiast po przybyciu, zanim rozpakowała walizkę. Była jeszcze zbyt wczesna pora roku, aby dotarli tu goście, ale personel trzeba było nakarmić.
„Co planujecie na kolację?” – zapytała wówczas, podwijając rękawy bawełnianej sukienki i zakładając przez głowę swój ulubiony, długi, niebieski fartuch. Kiedy nie usłyszała odpowiedzi, zajrzała do lodówki, a potem do zamrażarki. W lodówce w misie z nierdzewnej stali znalazła ugotowany ryż przykryty folią spożywczą, a w zamrażalniku trochę wędzonego łupacza. Przygotowała wielki garnek kedgeree, do którego – nie bacząc na koszty – użyła prawdziwego masła i wielkich kawałków jajek ugotowanych na twardo. Jedli przy stole w kuchni, rozmawiając o gniazdach białorzytki i ilości morskiego ptactwa. Nikt nie zapytał, dlaczego postanowiła przyjechać na Fair Isle i zostać kucharką.
Później Maurice powiedział, że było tak, jakby nagle to Mary Poppins pojawiła się u nich i objęła rządy. Od razu wiedzieli, że teraz wszystko będzie w porządku. Jane zawsze bardzo ceniła tę uwagę.
Poznała po zapachu, że wypieki są prawie gotowe. Wyjęła blachę, położyła ją na stole, rozdzieliła babeczki, żeby dobrze dopiekły się w środku, i z powrotem włożyła je do piekarnika. Nastawiła timer na trzy minuty, chociaż wcale nie musiała. W jej kuchni nic się nie przypalało. W każdym razie nigdy, kiedy ona w niej była.
Otworzyły się drzwi i wszedł Maurice. Miał na sobie flanelową koszulę, szary zapinany sweter, sztruksowe spodnie wypchane na kolanach i skórzane mokasyny. Wyglądał jak zaniedbany naukowiec, którym zresztą był, zanim przeniósł się na wyspę z nową, młodą żoną. Jane odruchowo włączyła czajnik. Maurice i Angela mieli własne mieszkania w ośrodku, ale on zazwyczaj przychodził rano do dużej kuchni na kawę. Jane miała ekspres i sprowadziła z Lerwick prawdziwą kawę. Maurice był jedyną osobą, z którą się nią dzieliła.
– Samolot wystartował bez problemów – oznajmił.
– Wiem, słyszałam go. – Napełniła ekspres, a potem, w chwili gdy zabrzęczał timer, wyjęła babeczki z piekarnika. – Ilu gości zostało?
Maurice odwiózł wyjeżdżających i ich bagaże do samolotu swoim land roverem.
– Tylko czworo – powiedział. – Ron i Sue Johnsowie także odlecieli. Usłyszeli prognozę i nie chcieli tu utknąć.
Jane przenosiła babeczki na półkę, żeby wystygły. Maurice roztargnionym gestem wziął jedną, przekroił i posmarował masłem.
– Przyleciał dziś Jimmy Perez ze swoją nową kobietą – oznajmił z pełnymi ustami. – James i Mary czekali na nich. Biedna dziewczyna. Kiedy wysiadła z samolotu, była biała jak płótno. I nie dziwię się. Też by mi się nie podobał taki lot.
Maurice był administratorem ośrodka. Prowadzono w nim prace naukowe, ale zapewniano także kwaterunek przyjeżdżającym przyrodnikom i ludziom chcącym zapoznać się z najbardziej oddaloną zamieszkałą wyspą Zjednoczonego Królestwa. We wrześniu było tu pełno ornitologów amatorów, na ten miesiąc bowiem przypadał szczyt migracji ptaków. A tydzień wschodnich wiatrów sprawił, że dotarły tu dwa gatunki niespotykane w Wielkiej Brytanii i kilka innych, rzadko występujących. Teraz, w połowie października i po prognozach zapowiadających gwałtowne zachodnie wiatry, centrum prawie opustoszało.
Maurice zrezygnował z pracy na uniwersytecie i poszedł na wcześniejszą emeryturę, aby zacząć działać jako wysławiany pod niebiosa gospodarz schroniska. Jane nie była pewna, jak się czuje w tej roli, i nigdy nie przyszłoby jej do głowy, żeby wtrącać się w jego sprawy.
Dobrze jednak wiedziała, że tym, co uwielbia na wyspie, są plotki. Być może nie bardzo się to różniło od nieco złośliwych pogawędek w pokoju wykładowców niewielkiego koledżu. Wiedział o wszystkim, co się dzieje, na pozór bez żadnego wysiłku ze swojej strony. Jane zachowywała się wobec większości wyspiarzy z dystansem. Znała i lubiła Mary Perez. Kiedy miała wolne dni, była od czasu do czasu zapraszana do Springfield na lunch, ale trudno było je nazwać bliskimi przyjaciółkami.
– Jest policjantem, prawda? – Nie interesowało jej to zbytnio. Spojrzała na zegarek. Za pół godziny lunch. Zapaliła gaz pod wielkim garnkiem z zupą, zamieszała ją i nakryła pokrywką.
– Tak. Kilka lat temu Mary miała nadzieję, że może wróci, kiedy działka się zwolniła, ale pozostał w Lerwick. Jeżeli nie będzie miał syna, stanie się ostatnim Perezem na Szetlandach. A zamieszkiwali na Fair Isle od czasu, kiedy wyrzuciło na brzeg pierwszego z nich, marynarza z hiszpańskiej Armady.
– Córka mogłaby zatrzymać nazwisko i przekazać je dalej – oznajmiła ostro Jane. Pomyślała, że Maurice powinien bardziej niż ktokolwiek inny zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństw wynikających z genderowych stereotypów. Wszyscy goście zakładali, że to on jest zarządcą centrum, Angela zaś zajmuje się księgowością i gospodarowaniem. W rzeczywistości Angela była naukowcem. Wspinała się na klify, żeby obrączkować petrele lodowe i nurzyki, wychodziła w morze na zodiaku, aby policzyć ptaki morskie, natomiast Maurice odbierał telefony, kierował personelem i zamawiał papier toaletowy. Zresztą z powodów zawodowych Angela zatrzymała po ślubie nazwisko panieńskie.
Maurice uśmiechnął się.
– Oczywiście, ale dla Jamesa i Mary nie byłoby to tym samym. Szczególnie dla Jamesa. I tak bardzo przeżywa, że Jimmy nie przejmie „Good Shepherda”. James chce wnuka.
Jane przeszła do jadalni i zaczęła nakrywać do stołu.
Angela pojawiła się, kiedy wszyscy pozostali siedzieli już przy stole. Czasami Jane miała wrażenie, że specjalnie przychodzi później, żeby mieć efektowne wejście. Dzisiaj jednak było zbyt mało osób, żeby utworzyć dobrą widownię – czwórka gości, córka Maurice’a, Poppy, oraz personel centrum, który powinien się już przyzwyczaić do jej występów. Maurice zaś najwyraźniej ją uwielbiał i dopóki sprawiało jej to radość, nie przejmował się zmianą swojej roli.
Angela nalała sobie zupy z garnka wciąż bulgoczącego na wolnym ogniu, odwróciła się i popatrzyła na nich. Była dwadzieścia lat młodsza od Maurice’a, wysoka i silna. Miała niemal całkowicie czarne włosy poskręcane w loki i tak długie, że mogła na nich usiąść. Teraz były zwinięte i spięte grzebieniem. Włosy były jej znakiem rozpoznawczym. Została stałą komentatorką BBC w programach o historii naturalnej i ludzie zapamiętali ją dzięki włosom. Jane podejrzewała, że Maurice’owi pochlebiało zainteresowanie, jakim się cieszyła, jej popularność i młodość. Dlatego porzucił żonę, która prała jego ubrania, gotowała posiłki i dbała o dzieci, wychowując je aż do dorosłości – o ile Poppy można było uznać za dorosłą. Jane nigdy nie poznała tej porzuconej żony, ale ogromnie jej współczuła. Teraz spodziewała się, że Angela dołączy do nich i szybko oraz sprawnie skieruje rozmowę na interesujące ją tematy. Tak działo się zazwyczaj. Ona jednak nadal stała i kucharka zorientowała się, że jest wściekła – do tego stopnia, że trzęsły jej się ręce, w których trzymała talerz z zupą. Bardzo ostrożnie postawiła go na stole. Rozmowy w pokoju stopniowo wygasły i zapadło milczenie. Na zewnątrz sztorm stał się jeszcze gwałtowniejszy – i z tego również wszyscy zdawali sobie sprawę. Nawet przez podwójne okna słyszeli huk fal rozbijających się na skałach, widzieli ich bryzgi strzelające nad krawędzią klifu jak splunięcia olbrzyma.
– Kto był w pokoju ornitologicznym? – Zadała pytanie spokojnie, niemal szeptem, ale słychać w nim było powstrzymywaną furię. Tylko Maurice wydawał się tego nieświadomy. Wytarł talerz kawałkiem chleba i podniósł głowę.
– Jakiś problem?
– Myślę, że ktoś grzebał w mojej pracy.
– Byłem tam, żeby sprawdzić na komputerze rezerwacje. Dzwonił Roger, żeby się dowiedzieć, czy w czerwcu moglibyśmy przyjąć grupę, a z jakiegoś powodu sprzęt w mieszkaniu nie działał.
– Nie chodzi o komputer. To był szkic referatu. Rękopis. – Angela mówiła do Maurice’a, ale na tyle głośno, żeby wszyscy ją słyszeli. Jane zdziwiło, że chodzi o rękopis Angeli. Nigdy nie pisała ręcznie, chyba że robiąc notatki w czasie badań terenowych, kiedy inne formy zapisu były niemożliwe. Administratorka była urzeczona techniką. Nawet wieczorny rejestr zaobserwowanych ptaków sporządzała na laptopie. – Nie ma go – kontynuowała Angela. – Ktoś musiał go zabrać. – Rozejrzała się po pokoju, popatrzyła na czwórkę gości siedzących przy jej stole i powtórzyła jeszcze głośniej: – Ktoś musiał go zabrać.
Duże, tunelowe konstrukcje z siatki, używane przez ornitologów do chwytania ptaków w celu ich zaobrączkowania. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Zodiak – ponton sztywnokadłubowy z silnikiem.ROZDZIAŁ 3
Perez uprzedził Fran, czego może się spodziewać w domu jego rodziców. Opowiedział o kuchni z widokiem na South Harbour, piecu z umieszczonym nad nim wieszakiem do suszenia ubrań w zimie, zielonej ceracie na stole, z wzorem małych, szarych listków, akwarelach jego matki na ścianie. Opowiadał jej o spędzonym tam dzieciństwie, a potem słuchał jej opowieści o dorastaniu w Londynie. Prywatne rozmowy, będące częścią rytuału nawiązywania wzajemnych relacji, całkowicie nudne dla każdej osoby z zewnątrz.
– Matka pewnie schowa wszystkie swoje obrazki – powiedział Perez. – Czułaby się zażenowana, pokazując je zawodowemu artyście plastykowi.
A Fran przypuszczała, że sama jest już zawodową malarką. Ludzie zamawiali jej obrazy i wystawiano je w galeriach. Cieszyła się jednak, że Mary zostawiła swoje prace wiszące na ścianach. Akwarele byłe małe i delikatne, zupełnie nie w stylu Fran, ale ciekawe, ponieważ pokazywały drobne szczegóły codziennego życia na Fair Isle, które łatwo było przeoczyć. Na jednej był fragment zrujnowanego muru z zaczepionymi w rogu kilkoma pasemkami owczej wełny, szkic mogiły na cmentarzu. Fran przyjrzała mu się bliżej, ale nagrobek został narysowany pod takim kątem, że jeśli znajdował się na nim jakiś napis, był całkowicie nie do odczytania. Obok przedstawiających wyspę obrazków Mary były tam też pełne życia grafiki i plakaty nawiązujące do hiszpańskiego dziedzictwa rodziny Perezów. Zgodnie z legendą przodek Jimmy’ego był wyrzuconym na brzeg rozbitkiem z okrętu Wielkiej Armady „El Gran Grifon”. Prawdopodobnie była to prawda. Rzeczywiście, szesnastowieczny wrak znajdował się tu pod wodą i nurkowie mogli go badać. W jaki inny sposób można było wyjaśnić dziwne nazwisko i śródziemnomorską karnację Jamesa Pereza i jego syna?
Ponieważ rzeczywistość gospodarstwa okazała się tak bliska jej wyobrażeniom, ale mimo wszystko nie identyczna – było nieco mniejsze, ciaśniejsze – Fran czuła się, jakby zabłądziła do równoległego wszechświata. Siedziała przy stole, słuchając Mary i Jamesa, z wrażeniem, że jest statystką na planie filmowym, kimś obcym, nieuczestniczącym w głównej akcji.
Czy zawsze tak będzie? Nigdy nie będę tu pasowała.
Nie rozmawiali o tym ostatnio, ale Fran sądziła, że pewnego dnia Jimmy może zechcieć tu wrócić. Podobał jej się ten pomysł, dramatyzm zamieszkania w jednym z najbardziej oddalonych miejsc Zjednoczonego Królestwa, kontynuowania rodzinnej tradycji zapoczątkowanej jeszcze w szesnastym wieku. Teraz nie była jednak pewna, jak może się to udać w rzeczywistości.
Mary mówiła o planach związanych ze ślubem. Jej syn i ta Angielka chcieli pobrać się w maju przyszłego roku i uważała, że Fran powinna być podniecona, chętna do dzielenia się pomysłami dotyczącymi tego dnia. Ale Fran już wcześniej wychodziła za mąż. Miała córkę, Cassie, która spędzała ten tydzień ze swoim ojcem w jego wielkim domu w Brae. Fran chciała zostać żoną Jimmy’ego Pereza, ale nie mogła zmusić się do opracowywania szczegółów imprezy. Nie oczekiwała, że Mary będzie kobietą przejmującą się kwiatami, zaproszeniami i tym, czy będzie musiała mieć kapelusz. Mary przyjechała na Fair Isle jako pielęgniarka środowiskowa, a od zamążpójścia uczestniczyła we wszystkich pracach w gospodarstwie. Była twardą i praktyczną kobietą. Jimmy był jednak jej jedynym synem i być może przypuszczała, że sprawi Fran przyjemność, okazując zainteresowanie ich wielkim dniem. Artystka miała wrażenie, że starsza kobieta bardzo chce się zaprzyjaźnić się z nową synową.
– Myśleliśmy, że weźmiemy ślub w Lerwick – powiedziała. – Cichy, cywilny. Bądź co bądź, dla nas obojga to drugi raz. A potem przyjęcie dla rodziny i przyjaciół.
James podjął temat.
– Będziecie musieli urządzić coś i tutaj. Dla ludzi, którzy nie będą mogli pojechać na główną wyspę. A twoja rodzina będzie chciała zobaczyć Isle. Musicie zorganizować im parapetówkę. To dom Jimmy’ego.
– Oczywiście – przytaknęła Fran, chociaż nie przyszło jej nawet do głowy, że mogliby sprowadzić na Fair Isle cały ten cyrk. Wyobraziła sobie rodziców zmuszonych do wytrzymania rejsu samolotem lub statkiem. I czy mogłaby narażać na te niebezpieczeństwa także Cassie? Skoro jednak miała się tu odbyć jakaś impreza, to powinna zaprosić część swoich bliskich przyjaciół z Londynu. Nie chcieliby zostać pominięci. Co mogą o tym pomyśleć? Gdzie mogliby się zatrzymać?
– Myśleliśmy, że w tym tygodniu zorganizujemy małe przyjęcie, żeby uczcić wasze zaręczyny – powiedziała Mary.
– Byłoby świetnie. Ale nie chciałabym sprawiać wam żadnych kłopotów. – Fran spojrzała na Pereza, szukając wsparcia. W czasie całej rozmowy nie odezwał się ani słowem. Lekko wzruszył ramionami i kobieta zrozumiała, że przygotowania zostały ukończone. Nic, co powiedzą, już tego nie zmieni.
– Och, nie zrobilibyśmy tego tutaj. – Mary uśmiechnęła się. – W domu nie ma miejsca. Na Fair Isle nie ma dobrej zabawy bez odrobiny muzyki i tańców. Pomyślałam, że wynajmiemy centrum turystyczne. W jadalni jest dość miejsca, aby tańczyć, a Jane mogłaby przygotować dla nas jedzenie.
– Jane? – Fran uznała, że najbezpieczniej jest skupić uwagę na szczegółach.
– Pracuje w kuchni centrum. Wspaniała kucharka.
– Doskonale – oświadczyła Fran. Co innego mogłaby powiedzieć? Och, Jimmy. Nie jestem pewna, czy mogłabym, tu mieszkać, nawet z tobą. Zwróciła się do jego matki: – Kiedy masz zamiar zorganizować imprezę?
– Zarezerwowałam centrum na jutro. – I pospiesznie dodała: – Oczywiście tylko warunkowo. Chciałam najpierw zapytać ciebie.
– Doskonale – powtórzyła Fran, w duchu zgrzytając zębami.
Po lunchu uznała, że zwariuje, jeżeli choć na chwilę dłużej zostanie w domu. Pomogła Mary pozmywać, a potem poszły z kawą do dziennego pokoju, którego wielkie okno wychodziło na pola opadające w kierunku wody. Ojciec Jimmy’ego był świeckim kaznodzieją w miejscowym zborze i zniknął w małej sypialni, używanej również jako gabinet, aby przygotować niedzielne kazanie. Przez chwilę wszyscy troje siedzieli w ciszy, zahipnotyzowani widokiem wielkich fal sunących przez południowy port i rozbijających się na skałach. Przestało padać, ale Fran odniosła wrażenie, że wiatr jest jeszcze silniejszy. Dźwięk przenikał grube mury domu – nieustanne zawodzenie szarpiące jej nerwy i sprawiające, że czuła się spięta jak nigdy dotąd. Tuż za oknem mewa srebrzysta z trudem usiłowała lecieć pod wiatr. Przywołała wspomnienie lotu samolotem i Fran poczuła, że robi jej się trochę niedobrze. Wyciągnęła rękę po filiżankę i wypiła resztki kawy, myśląc: Co się dzieje z Jimmym? Od kiedy przyjechaliśmy, prawie się nie odzywa. Czy żałuje, że nie wrócił tu, kiedy miał taką szansę? Wtedy dopiero się poznaliśmy. Czy ma do mnie żal? Czy chce wrócić do domu?
Perez wstał i wyciągnął rękę, aby pomóc Fran także się podnieść.
– Chodź. Pójdziemy na spacer. Chcę ci pokazać wyspę.
– Zwariowałeś? – zaprotestowała Mary. – Czemu chcecie wychodzić w taką pogodę?
– Pójdziemy do North Light i porozmawiamy z Jane o zaopatrzeniu na jutro. – Uśmiechnął się, demonstrując, że wie, iż nie ma takiej potrzeby, bo matka zadbała już o wszystko. – Poza tym prognoza na dzisiejszą noc jest jeszcze gorsza. Jeżeli nie wyjdziemy dzisiaj, możemy nie mieć takiej szansy.
Stanęli przy drzwiach kuchennych, żeby włożyć buty i zarzucić na siebie nieprzemakalne kurtki. Byli osłonięci, ale mimo to czuła na wargach smak soli, kiedy zaś odeszli od domu, uderzenie wiatru odebrało jej oddech i omal jej nie przewróciło. Perez roześmiał się i objął ją ramieniem.
Poszli na północ i po drodze pokazywał jej miejsca, które miały dla niego największe znaczenie:
– Tu mieszkali kiedyś Ingrid i Jerry. Od czasu do czasu opiekowałem się ich trzema dziewczynkami, chociaż nie byłem od nich wiele starszy. Ale potrafiły dać mi do wiwatu! Teraz turbina wiatrowa zapewnia energię dla całej wyspy, ale w moich czasach każde gospodarstwo miało własną prądnicę. Kiedy zapadał zmierzch, słychać było, jak się włączają. Dalej na brzegu jest dom Jimmy’ego Myersa. A tam Margo wraca z poczty.
Wstąpili do sklepu kupić czekoladę i stertę pocztówek, które Fran będzie mogła wysłać do rodziny na południu, kiedy pogoda pozwoli zabrać pocztę. Rozmowy dotyczyły prawie wyłącznie sztormu. Kobieta w średnim wieku ubrana w robiony na drutach sweter pochyliła się nad sklepową kasą.
– Jakieś wiadomości o statku, Jimmy? – A kiedy pokręcił głową, dodała: – Nie wyobrażam sobie, żeby przyszedł jutro, a właśnie skończył się chleb. Dobrze, że kupiłam mnóstwo suszonych drożdży. Piwo też się kończy. Miejmy nadzieję, że ludzie zrobili zapasy.
Dalej na północ było coraz mniej budynków mieszkalnych. Teren wznosił się i Fran widziała przed sobą wijącą się coraz dalej drogę, wzgórze oraz pas startowy z jednej strony i porośniętą trawą przestrzeń z drugiej. Z prawej wychodziła w morze pochyła bryła Sheep Rock, której charakterystyczny kształt natychmiast pozwalał rozpoznać Fair Isle z głównej wyspy Szetlandów i promu Northlink.
– Co to takiego? – Fran zatrzymała się, obracając plecami do wiatru. Uważała, że jest sprawna fizycznie, ale marsz był trudny i z zadowoleniem skorzystała z pretekstu, aby wypocząć. Pokazała ręką znajdującą się za murem klatkę z drucianej siatki. Miała kształt lejka z drewnianą skrzynką przy węższym końcu.
– Pułapka helgolandzka. Naukowcy z centrum turystycznego łapią w nią ptaki do zaobrączkowania. Przyrodnicy są tu od lat pięćdziesiątych. Zaczynali w paru drewnianych barakach niedaleko North Haven. Zbudowało je paru jeńców wojennych. Najwyraźniej marzyli, że wrócą tu i założą ośrodek badania ptaków i roślin. Kiedy zautomatyzowano North Light, rozpoczęto wielką akcję zbierania funduszy na adaptację zabudowań na nowoczesne centrum turystyczno-badawcze. Na wiosnę organizowane są szkolenia dla botaników. A o tej porze roku ośrodek przejmują ornitolodzy-amatorzy. Czasami wydaje się, że na całej wyspie pełno jest ludzi z lornetkami i teleskopami, czyhających na rzadkie ptaki. – Po chwili milczenia dodał: – Są trochę nawiedzeni.
– Jak układają się relacje między ludźmi z centrum a wyspiarzami? Mają dobre układy?
– W zasadzie tak. Wszyscy dorastaliśmy, mając centrum na wyspie, i bez problemu zgodziliśmy się na adaptację latarni morskiej. Jest tak daleko od pozostałych budynków, że nie można sobie wyobrazić, by chcieli tu mieszkać zwyczajni ludzie. Daje zarobić sklepowi, statkowi i poczcie. W przeszłości było kilka skarg, że goście, wchodząc na ziemię miejscowych, niszczą murki i depczą zasiewy, ale jeden taki sztorm jak ten może wyrządzić równie wielkie szkody, jak horda obserwatorów ptaków. Maurice i Angela są tu od jakichś pięciu lat. Wydaje się, że ludzie ich lubią.
– Chyba twoja matka powiedziała, że centrum prowadzi ktoś o imieniu Jane.
– Jane jest kucharką. Bardzo dobrą i przerażająco skuteczną. Na wyspie zaczęto urządzać imprezy, bo jedzenie jest takie dobre.
Znowu zaczęli iść. Przed nimi znajdował się przesmyk z piaszczystą plażą po jednej stronie i z drugim brzegiem pokrytym skałami oraz otoczakami.
– To North Haven, dokąd zawija „Good Shepherd” – wyjaśnił Perez. – Przy dobrej pogodzie byłby tu zacumowany, ale obecnie wyciągnięto go na pochylnię. Chodźmy. Maszeruj. Mamy jeszcze długą drogę przed sobą.
Dotarli do latarni morskiej nagle, po minięciu zakrętu jednopasmowej drogi. Wieża wznosiła się za rzędem pobielonych domków, a cały zespół budynków otaczał niski, również pobielony murek z kamienia. Za nim znajdowało się z brukowane podwórze, nad którego jedną częścią rozciągnięto sznury do bielizny.
Marsz w wietrze zmęczył Fran. Niebo było teraz pokryte chmurami i w niewielkich oknach widać było zapraszające światełka. Wyobraziła sobie herbatę, ogień i schronienie przed nieustającym hukiem sztormu. Nie była pewna, czy zdoła wrócić piechotą na południe wyspy.
Perez otworzył drzwi na werandę. Były w niej wieszaki na okrycia, ławka ze stojącymi na niej różnymi butami. Pachniało wilgotnymi gumiakami, starymi skarpetami, impregnowanymi kurtkami. Z wnętrza budynku dobiegały podniesione głosy.
– Naprawdę mi przykro, ale to niemożliwe. – Wyraźny kobiecy głos osoby oczekującej, aby traktowano ją poważnie. Angielki z dobrym wykształceniem. – Mieliście państwo możliwość odlecieć samolotem dziś rano. Wyjaśnialiśmy, że szansa, aby statek wyszedł w morze, jest znikoma. Załoga nie zechce narażać na niebezpieczeństwo życia własnego i pasażerów tylko dlatego, bo uznaliście, że się nudzicie.
Fran uznała, że musi to być kucharka Jane. Z całą pewnością to, co mówiła, brzmiało przerażająco skutecznie.
– Nikt mi nie powiedział o samolocie! – Głos innej kobiety. Młodszej. Brzmiało w nim pełne skargi pojękiwanie rozpuszczonej nastolatki.
– Komunikat przekazano w czasie śniadania.
– Wiesz, że nigdy nie jadam śniadań. Powinnaś mnie znaleźć i mi powiedzieć. Czemu ojciec mnie nie uprzedził?
– Teraz to bez znaczenia. Wolne miejsca zostały już wykorzystane.
– O Boże! – W tym wysokim zawodzeniu Fran dosłyszała nutę autentycznej paniki, takiej, jaką sama czuła, kiedy pomyślała, że samolot zaraz się rozbije. – Nienawidzę tego pieprzonego miejsca. Umrę, jeżeli będę musiała tu zostać choć jeden dzień dłużej.
Ciąg dalszy w wersji pełnej