- bestseller
Błękitna godzina - ebook
Błękitna godzina - ebook
Nowy thriller autorki międzynarodowego bestsellera „Dziewczyna z pociągu”
Witamy na Eris: wyspie z tylko jednym domem, jedną mieszkanką i jedną drogą ucieczki. Położonej u wybrzeży Szkocji, niedostępnej przez dwanaście godzin każdego dnia.
Niegdyś mieszkała tu Vanessa. Słynna artystka, której znany z niewierności mąż zniknął przed dwudziestu laty.
Teraz to dom Grace. Samotnicy żyjącej w rytmie pływów, szczęśliwej w odosobnieniu.
Jednak kiedy w odległej londyńskiej galerii sztuki dochodzi do szokującego odkrycia, przybywa do niej gość.
A tajemnice Eris mogą wyjść na jaw…
Mistrzowska powieść, równie wciągająca, co pełna napięcia, Błękitna godzina przypomina klimat wyrafinowanych, pełnych suspensu dzieł Shirley Jackson i Patricii Highsmith, a jednocześnie umacnia miejsce Hawkins na pisarskim panteonie mistrzów i mistrzyń narracji i niuansu.
Najlepsza jak dotąd powieść Pauli Hawkins”. Lee Child
„Błękitna godzina to klimatyczna, stylowa łamigłówka i thriller w jednym, oparta na wyjątkowo ciekawym zamyśle. Uwielbiam zagadki zamkniętego pokoju – lub, w tym przypadku, zamkniętej wyspy – a Paula Hawkins stworzyła naprawdę wyjątkową historię w tym stylu.” Liz Moore
„Wow! Paula Hawkins stworzyła kolejną oszałamiającą, niezwykle nastrojową opowieść, trzymającą w napięciu i psychologicznie wnikliwą. Przeczytałam Błękitną godzinę w jeden dzień, całkowicie zahipnotyzowana, ale to znacznie więcej niż tylko pełna zwrotów akcji historia. To mistrzowska analiza natury obsesji i fascynujący portret procesu twórczego i spuścizny artystycznej. Bardzo mi się podobało.” ANGIE KIM
„Przypomina pisarstwo du Maurier: sztuka, wyspy, zaginieni małżonkowie… Wciągające dzieło, które trudno odłożyć.” Mick Herron
„Klimatyczna i cudownie zagmatwana powieść – Paula Hawkins powraca historią o dziedzictwie i o tym, jakie góry jesteśmy w stanie przenieść, by poczuć, że do czegoś przynależymy. Błękitna godzina tworzy labirynt niespodzianek, które trzymają w napięciu do ostatniej strony.” Danya Kukafka
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8357-893-4 |
Rozmiar pliku: | 989 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zerwał się wiatr. Dziwnie ciepły, wprawiał piasek w ruch, a przemykające ponad księżycem chmury rzucały cienie, które mnie goniły. Wciąż myślałam o piosence, której nauczyła mnie Grace, tej o wilkach wykopujących z darni świeżo zmarłych i rozrzucających ich nieszczęsne kości po ziemi.
Ostatnio sama czułam się trochę dzika.
Biegłam i biegłam, aż zanurzyłam stopy w wodzie, a kiedy się odwróciłam, spojrzałam na wyspę, na dom, na okno mojej sypialni, w którym wciąż paliło się światło, i zobaczyłam, że coś się poruszyło. Pewnie zasłona, ale przeszył mnie lodowaty dreszcz. Patrzyłam i czekałam, pragnęłam, by znów się pojawił, ale nie było niczego, niczego i nikogo, tylko woda nagle obijała się o moje łydki, o moje kolana.
Piasek już się nie przesuwał, w ogóle go nie widziałam, wszystko znajdowało się pod wodą, a ja miałam jeszcze tyle do pokonania. Próbowałam brodzić, tak szybko jak mogłam, ale wiatr mi nie sprzyjał, a fala była niczym rzeka. Wciąż się potykałam, upadałam na kolana; zimno było jak uderzenie w policzek, jak spadające na mnie raz po raz ciosy.
Chyba nigdy nie odczuwałam takiego przerażenia.
Kiedy wróciłam na schody, byłam tak wyczerpana, że ledwo mogłam się ruszyć. Leżałam tam i dygotałam tak gwałtownie, jakby wstrząsały mną konwulsje. W końcu udało mi się wstać i wejść do domu. Wzięłam prysznic, ubrałam się, poszłam do pracowni i zaczęłam malować.Podział II (około 2005)
Vanessa Chapman
Ceramika, lakier urushi, płatki złota, złote włókna, żebro zwierzęcia parzystokopytnego, drewno i szkło.
Na wypożyczeniu od Fairburn Foundation.
Praca Podział II, jedna z zaledwie siedmiu wykonanych przez Chapman rzeźb łączących elementy ceramiczne ze znalezionymi przedmiotami, to zwodniczo prosta konstrukcja przestrzenna: grupa obiektów jest ułożona względem siebie, zawieszona na drutach i zamknięta w szklanym pudełku.
Prezentując obiekty w ten sposób, Chapman stawia pytania o integrację i wykluczenie, o to, co ukrywamy i co ujawniamy, o to, kiedy jesteśmy szczodrzy, a kiedy się wzbraniamy, o to, co tworzymy i co pozostawiamy.Od: [email protected]
Do: [email protected]
Temat: Chapman – wystawa „Rzeźba i przyroda”
Szanowni Państwo,
bardzo przyjemnie wspominam wizytę w Tate Modern w ten weekend, w szczególności wystawę „Rzeźba i przyroda”, na której znalazło się kilka wspaniałych dzieł. Zauważyłem jednak błąd na metryczce pracy Vanessy Chapman z 2005 roku, zatytułowanej Podział II, gdzie wśród materiałów wymieniono żebra zwierząt parzystokopytnych. Jako antropolog sądowy z wieloletnim doświadczeniem zapewniam, że żebro w tej pracy nie pochodzi od zwierzęcia parzystokopytnego, ale od człowieka.
Istnieje duże prawdopodobieństwo, że pani Chapman sama popełniła błąd: dla niewprawnego oka żebro jelenia wygląda bardzo podobnie do ludzkiego.
Pomyślałem, że być może warto zwrócić Państwu na to uwagę.
Z poważaniem
Benjamin Jefferies1
W przenikliwym chłodzie rześkiego październikowego poranka James Becker stoi na kładce dla pieszych, opiera się biodrem o poręcz i skręca papierosa. Pod nim płynie strumień, czarny i powolny, woda niebawem zamarznie, sączy się jak syrop po rdzawopomarańczowym kamieniu. To środkowy punkt jego codziennej podróży, która zajmuje pełne dwanaście minut od gajówki, gdzie mieszka, do Fairburn House, gdzie pracuje. Piętnaście, jeśli zatrzyma się na papierosa.
Kołnierz płaszcza podniesiony, szybkie spojrzenie przez ramię – postronnemu obserwatorowi może wydawać się czujny, choć nie ma takiej potrzeby. Przynależy do tego miejsca, jakkolwiek zaskakujące by to nie było. Nawet on sam ledwo to dostrzega. Jak on – bękart bez ojca, dzieciak kasjerki z supermarketu, chłopak z państwowej szkoły w tanim garniturze – może mieszkać i pracować tutaj, w Fairburn, wśród błękitnokrwistej elity? On tu nie pasuje. A jednak jakimś cudem, dzięki ciężkiej pracy, łutowi szczęścia i odrobinie podstępu, znalazł się tutaj.
Zapala papierosa i jeszcze raz ogląda się przez ramię, spoglądając w stronę domku, gdzie ciepłe światło sączy się z kuchennego okna i złoci bukowy żywopłot. Nikt go nie obserwuje – Helena wciąż leży w łóżku z poduszką wciśniętą między kolana – nikt nie zobaczy, jak łamie obietnicę rzucenia palenia. Ograniczył się do trzech dziennie i myśli, że do czasu, gdy woda zamarznie, rzuci fajki całkowicie.
Opiera się o barierkę i zaciąga mocno papierosem, spoglądając na wzgórza na północy, których szczyty zdążył już przyprószyć śnieg. Gdzieś w oddali rozlega się syrena; Beckerowi wydaje się, że dostrzega błysk niebieskiego światła na drodze, karetkę lub radiowóz. Krew uderza mu do głowy, a w żołądku czuje nikły, ale niezaprzeczalny skurcz strachu. Pali szybko, jakby w ten sposób mógł wyrządzić sobie mniejszą szkodę, przerzuca niedopałek przez barierkę do wody. Przechodzi przez most i truchta przez oszroniony trawnik w kierunku domu.
Gdy otwiera drzwi, w jego biurze dzwoni telefon stacjonarny.
– Tak? – Becker wciska słuchawkę między ramię a podbródek, włącza komputer i obraca się, sięgając po przełącznik ekspresu do kawy na bocznym stoliku.
Następuje chwila przerwy, po czym odzywa się wyraźny, elegancko modulowany głos:
– Dzień dobry. Czy rozmawiam z Jamesem Beckerem?
– Tak. – Becker wpisuje hasło, otrzepuje płaszcz.
– W porządku. – Kolejna pauza. – Mówi Goodwin z Tate Modern.
Słuchawka zsuwa się z ramienia Beckera; ten łapie ją i ponownie przyciska do ucha.
– Przepraszam, kto?
Mężczyzna na drugim końcu linii głośno wypuszcza powietrze.
– Will Goodwin – wymawia każdą głoskę z wyraźną dykcją. – Z Tate Modern w Londynie. Dzwonię, bo mamy problem z jednym z dzieł wypożyczonych z Fairburn.
Becker staje na baczność, zaciska pięść na słuchawce.
– Chryste, nie uszkodziliście niczego, prawda?
– Nie, panie Becker. – Słowa Goodwina aż ociekają chłodną powściągliwością. – Wszystkie trzy eksponaty z Fairburn znajdują się pod najlepszą opieką. Niemniej musieliśmy wycofać z wystawy jedną z rzeźb, Podział II.
Becker marszczy brwi, siada.
– To znaczy?
– Jak wynika z maila otrzymanego od wybitnego antropologa sądowego, który odwiedził naszą wystawę w ten weekend, Podział II zawiera ludzką kość.
Na wybuch gromkiego śmiechu Beckera odpowiada grobowa cisza.
– Przepraszam – mówi Becker, wciąż chichocząc – ale to jest po prostu…
– Przeprosiny są jak najbardziej na miejscu! – odpowiada Goodwin iście morderczym tonem. – Obawiam się, że nie podzielam pańskiego rozbawienia. Wyłącznie za sprawą pana kuratorskiej niekompetencji, na mojej pierwszej wystawie jako dyrektora i pierwszej popandemicznej prezentacji galerii, doszło do nieumyślnego wyeksponowania ludzkich szczątków. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak bardzo może to zaszkodzić naszej instytucji? To właśnie przez takie rzeczy dochodzi do cancelowania!
Becker w końcu kończy rozmowę, wpatruje się w ekran komputera i czeka, aż Goodwin prześle mu wspomnianą wcześniej wiadomość. Ta skarga – jeśli można ją tak nazwać – to ewidentny nonsens. Może to żart? A może zwyczajna pomyłka?
Wiadomość pojawia się w jego skrzynce odbiorczej i Becker otwiera ją. Czyta dwukrotnie, sprawdza w sieci nazwisko nadawcy (powszechnie szanowany pracownik naukowy dużego brytyjskiego uniwersytetu – raczej nie żartowniś), a następnie klika ArtPro, wykorzystywany w Fairburn program do katalogowania, i wyszukuje dzieło, o którym mowa. I oto jest. Podział II, wykonany około 2005 roku, autorstwa Vanessy Chapman. Obiekt ilustrują kolorowe fotografie wykonane osobiście przez Beckera. Ceramika, drewno i kości, zawieszone na włóknach, unoszą się w szklanej gablocie skonstruowanej przez samą Chapman. Ceramika i kość są bliźniaczo podobne: kruche trzpienie w kolorze czystej bieli, pęknięte w środku, połączone lakierem i złotem.
Gdy zobaczył je po raz pierwszy, pomyślał, że pewnie przysłano je przez pomyłkę. Rzeźba? Vanessa Chapman nie była rzeźbiarką, zajmowała się malarstwem i ceramiką. A jednak, oto i dzieło, piękne i dziwne, delikatna zagadka, idealna łamigłówka. Żadnych objaśnień, tylko krótka wzmianka w notatniku, gdzie Chapman wspomina o trudnościach, jakie napotkała przy montażu skóry, czyli szklanego pudełka, w którym zamknięto pozostałe elementy. Bezsprzecznie jej, a teraz jego. Jego do badań, do katalogowania, do opisywania i prezentowania, do przedstawiania światu. Pracę pokazywano przez krótki czas w Fairburn House i od tamtej pory obejrzały ją tysiące ludzi – dziesiątki tysięcy! – w galeriach w Berlinie i Paryżu, a ostatnio w Londynie.
Ludzka kość! To absurd. Becker odsuwa krzesło od biurka i wstaje, po czym odwraca się w stronę okna.
Jego biuro znajduje się w publicznym skrzydle posiadłości, wychodzącym na wschodni dziedziniec. Pośrodku trawnika, zadbanego i zielonego jak powierzchnia stołu bilardowego, stoi spiżowy pomnik Hepworth, którego krzywizny lśnią w świetle poranka, a ukośne, wypukłe zarysy ścian i wyżłobienia w jego sercu mienią się zielenią. Przez tę owalną szczelinę Becker zauważa, że po trawie szybko idzie Sebastian z telefonem przyciśniętym do ucha.
Sebastian Lennox to spadkobierca Fairburn – kiedy jego matka opuści ten padół, Sebastian stanie się właścicielem rezydencji, domku, w którym mieszka Becker, dziedzińca, Hepworth i okolicznych pól. Jest także dyrektorem fundacji, a więc nie tylko gospodarzem Beckera, ale także jego szefem.
(I jego kumplem, nie zapominajmy o tym).
Becker obserwuje, jak Sebastian omija rzeźbę i uśmiecha się nieco zbyt szeroko, jego śmiech słychać nawet z tej odległości. Becker obraca się lekko i ten ruch przyciąga wzrok Sebastiana, który mruży oczy, podnosi jedną rękę w geście pozdrowienia i rozkłada szeroko palce, sygnalizując pięć. Pięć minut. Becker odchodzi od okna i siada z powrotem przy biurku.
Dziesięć, piętnaście minut później słyszy kroki Sebastiana na korytarzu, a chwilę potem do biura wpada on sam, golden retriever w ludzkiej postaci.
– Nie uwierzysz, jaki właśnie odebrałem telefon – mówi, odgarniając z oczu kosmyk jasnej grzywki.
– A nie był to przypadkiem niejaki Will Goodwin?
– Boże, tak! – mówi, śmiejąc się Sebastian, opadając na fotel w rogu biura Beckera. – Prawie się posikał, bo boi się, że go scancelują. Do ciebie też dzwonił?
Becker kiwa głową.
– Wycofują pracę z wystawy – mówi. – To… to kompletna przesada – dodaje.
– Naprawdę?
Becker rozkłada szeroko ręce.
– Oczywiście, że tak! Na pewno. Bóg wie, ile osób to widziało, łącznie z ekspertami. Gdyby kość była ludzka, to chyba ktoś już by to zauważył.
Sebastian kiwa głową, kąciki jego ust opadają.
– Jesteś rozczarowany? – pyta z niedowierzaniem Becker.
Sebastian wzrusza ramionami.
– Być może umknęło to twojej uwadze, Beck, ale od czasu naszego ponownego otwarcia Brytyjczycy nie oblegają naszych bram… Pomyślałem, że może sugestia jakiejś zagadki, powiew skandalu…
– Skandalu? Och, to mi się podoba.
Obaj mężczyźni odwracają się i widzą stojącą w drzwiach Helenę. Od stóp do głów okryta jest czarnym kaszmirem, prążkowana sukienka opina jej brzuch. Pasma kasztanowych włosów wymknęły się z kucyka, a na jej kościach policzkowych pojawiły się jasne plamy. Jest lekko zdyszana.
– Hels! – Sebastian podrywa się z miejsca, obejmuje ją i całuje delikatnie w oba policzki. – Moja ty promienna. Przyszłaś pieszo? Chodź, siadaj!
Helena pozwala poprowadzić się do fotela, który Sebastian właśnie zwolnił.
– Miałam ochotę na mały spacer – odpowiada, uśmiechając się do Beckera, który patrzy na nią ze zdziwieniem. – Jest tak pięknie, że najchętniej wybrałabym się na przejażdżkę, ale – macha ręką w powietrzu, uprzedzając obiekcje Beckera – oczywiście nie zamierzam tego zrobić. No to opowiadajcie, o co chodzi z tym skandalem?
Uważnie słucha wyjaśnień Beckera, przerywając, gdy ten dociera do puenty.
– Ale przecież ta praca była wystawiona w Berlinische Galerie! Znalazła się na wystawie „Twenty-One” w Musée d’Art Moderne w Paryżu!
Becker kiwa głową.
– To samo powiedziałem.
– Co z tym zrobicie?
Sebastian przysiada na krawędzi biurka Beckera.
– Nie mam pojęcia – mówi. – Szczerze mówiąc, nie do końca wiem, o co to całe zamieszanie. Załóżmy, że kość jest ludzka. Autorka raczej nie okradła grobu, prawda? Czy to naprawdę ma znaczenie?
Becker przygryza wnętrze policzka.
– Nie można tak po prostu wystawiać ludzkich szczątków, Seb.
– W British Museum jest ich pełno!
– No tak. – Na twarzy Beckera pojawia się uśmiech. – Ale tu raczej mamy do czynienia z nieco inną sytuacją.
Sebastian odwraca się do niego i się krzywi.
– Jakbym słyszał Goodwina. Trzęsie portkami, chce, żeby to po cichu przebadało prywatne laboratorium, wiesz…
– W żadnym wypadku! – Becker zrywa się na równe nogi, potrącając przy tym biurko i rozlewając kawę na jego powierzchnię z zielonej skóry. Sebastian i Helena obserwują, jak gorączkowo wyciera płyn garścią chusteczek higienicznych. – Żeby zbadać kość, musieliby rozbić szklaną gablotę, a gablota to część eksponatu. Autorka wykonała ją własnoręcznie. Jeśli stłuczemy szkło… w najlepszym wypadku ubezpieczenie straci ważność, ale przede wszystkim uszkodzimy dzieło. Nie ma mowy, żeby wysłali je do jakiegoś losowego laboratorium, które nie zna jego historii i nie ma doświadczenia w tej dziedzinie.
– Dobra – odparł Sebastian, wzruszając ostentacyjnie ramionami. – To co w takim razie?
– Na początek moglibyśmy zwrócić się do kogoś innego, jakiegoś eksperta, a może nawet do grupy specjalistów, by się temu przyjrzeli. W grę wchodzi wyłącznie ogląd przez szybę. A w tym czasie możemy porozmawiać z ubezpieczycielem i wyjaśnić sytuację. Zasygnalizować, że w przyszłości może zaistnieć potrzeba… dalszych analiz. – Starannie unika słowa „testy”, w tej kwestii nie zamierza ustępować.
– A tymczasem – odzywa się Helena, na przemian krzyżując i rozprostowując nogi – mógłbyś porozmawiać z Grace Haswell.
– Nie – odpowiada Becker, tłumiąc dreszcz emocji. – Nie mogę. Nie chcę cię zostawiać…
– W tej szczególnej kondycji? – śmieje się Helena. – Owszem, możesz. Daj spokój, Beck, od dawna chciałeś wyrwać się na Eris, o niczym innym nie mówiłeś podczas lockdownu. A teraz nadarza się idealna okazja. Doskonała wymówka.
– Przypuszczam, że mógłbym wyjść wcześniej – zaczyna ostrożnie Becker. – Podjechać tam i wrócić w ciągu jednego dnia…
Spogląda na Sebastiana, który wzrusza ramionami.
– Nie mam nic przeciwko. Jedź, jeśli uważasz, że to coś da. Nie jestem jednak pewien, w czym pomoże Wiedźma z Wyspy Eris. Chyba że twoim zdaniem ona coś wie? Może kość to szczątki jednego z dzieci, które zwabiła do swojego domku z piernika? – Sebastian śmieje się z własnego żartu. Helena porozumiewawczo mruga do Beckera. „Idiota”. – Nie no, to dobry pomysł. Serio. Możemy upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Wyjaśnić tę sprawę z kością i dać jej osobiście do zrozumienia, że za długo się ociąga i mamy dość. Najwyższy czas, żeby wydała papiery Chapman i wszystko, co do nas należy. Możesz jej przypomnieć, że spuścizna artystyczna została w całości zapisana Fairburn, a ona nie może wybierać, co nam przekazać, a czego nie.
– Z technicznego punktu widzenia owszem, może – wtrąca Becker, odchylając się do tyłu na krześle. – Jest wykonawczynią testamentu.
– Weź, kurwa, nie zgrywaj cwaniaka… – Żartobliwy ton Sebastiana ulatnia się jak plwocina na rozgrzanej płycie. Becker stara się powstrzymać od wzdrygnięcia.
Helena wpatruje się w dywan.
– Ukrywała różne rzeczy, prawda? Papiery, listy i całkiem możliwe, że jakieś dzieła sztuki. To należy do nas. Wszystko. Każde płótno, każdy szkic, każda porcelanowa miska, którą utoczyła na kole, każdy pieprzony kamyk, który podniosła z plaży i ułożyła tak, jak trzeba. To nasze. Wszystko, co wiąże się z artystyczną spuścizną, jest nasze.
Becker gryzie się w język. Desperacko pragnie dostać w swoje ręce dokumenty Chapman. Kilka notatników trafiło do Fairburn wraz z głównymi zbiorami dzieł, ale istnieje o wiele więcej materiałów, których nikt jeszcze nie widział. Becker wie z wywiadów, że prowadziła dzienniki, że korespondowała z innymi artystami na temat swojej pracy – kiedy Grace Haswell przekaże te pisma (o ile to nastąpi), on pierwszy je przeczyta. To on będzie kształtował to, jak świat postrzega Vanessę Chapman, jak postrzega jej twórczość, jak ta twórczość jest wartościowana. Sama myśl o tym przyprawia go o zawrót głowy.
Ale Becker jest z natury ostrożny i zarazem dobroduszny. Jeśli istnieje sposób na uzyskanie dostępu do tych dokumentów bez grożenia i zastraszania wykonawczyni testamentu Chapman – i jednocześnie jej bliskiej przyjaciółki – wolałby obrać tę drogę.
– Nikogo nie zgrywam – odpowiada w końcu. – Wiesz równie dobrze jak ja, że nie ustalono jeszcze, co stanowi spuściznę artystyczną, a co składa się na resztę…
– Chłopcy. – Helena wstaje, odrzucając ofertę pomocy Sebastiana. – Bardzo to wszystko fascynujące, ale wydaje mi się, że umyka wam szerszy obraz. Powiedzmy, że ta kość okaże się ludzka, i co wtedy? Co zamierzacie zrobić? Jak planujecie to rozegrać?
– Rozegrać? – powtarza Becker.
– Beck, Fairburn może wylądować na czołówkach wszystkich gazet w kraju, w programie The One Show, w…
Twarz Sebastiana rozjaśnia się, ale Becker pozostaje sceptyczny.
– Nie jestem pewien, czy to taka wielka sprawa, Hels – mówi. – Na pewno byłaby to ciekawostka, ale…
– Beck. – Helena uśmiecha się do niego, kręci głową. – Kochanie, nie żartuj. Myślisz, że prasa nie zainteresuje się faktem, że znaleziono ludzką kość w rzeźbie wykonanej przez nieżyjącą już, wielką, samotną, enigmatyczną Vanessę Chapman? Tę samą Vanessę Chapman, której mąż, powszechnie znany z niewierności, zaginął prawie dwadzieścia lat temu? A jego ciała nigdy nie odnaleziono?2
Czasami, gdy Becker spogląda na swoją żonę, jego serce przepełnia uczucie tak wielkie, że aż boli. Ma wszystko, czego dusza zapragnie i to go przeraża, ponieważ oznacza (chyba musi oznaczać?), że ma też wszystko do stracenia. To dlatego jest teraz taki niespokojny, taki spięty. Wie, że szczęście zbyt mu sprzyjało. On na to nie zasługuje.
Helena mija właśnie pomnik, ale zatrzymuje się gwałtownie, odwraca głowę w lewo i podnosi rękę, osłaniając oczy przed słońcem. Coś przykuło jej uwagę. Na horyzoncie pojawiają się dwa szpice zwiastujące przybycie lady Emmeline Lennox, energicznej i stanowczej, o srebrzystych, starannie ułożonych włosach mieniących się w słońcu platyną. Helena obraca się przodem do starszej kobiety, a z punktu widzenia Beckera kontur brzucha jego żony odzwierciedla wyraźnie zarysowany wdowi garb Emmeline.
Oczywiście nie słyszy, co mówią, ani nie widzi dokładnie wyrazu ich twarzy, ale nie sposób pomylić zaciekłości, z jaką Emmeline chwyta nadgarstek Heleny i przyciąga ją nienaturalnie blisko. Becker mocno stuka w szybę, obie kobiety odwracają głowy w jego kierunku.
Helena nieśmiało unosi wolną rękę. Emmeline puszcza jej drugi nadgarstek i się wycofuje.
– Wredna jędza – mruczy Becker. Zerka przez ramię, by upewnić się, że nikt nie usłyszał. To, że on i matka Sebastiana nie pałają do siebie miłością, nie stanowi tajemnicy, ale nie wypada, by go przyłapano na złośliwościach pod jej adresem. Zastanawia się, czy nie pobiec za Heleną, zapytać, jakie słowa padły, sprawdzić, czy wszystko z nią w porządku, ale wie, że ona mu za to nie podziękuje. Nie znosi, gdy ktoś okazuje jej troskę. Zresztą, jego telefon znów dzwoni.
Słuchając, jak doręczyciel potwierdza szczegóły przesyłki dwóch nabytków, które Sebastian zamówił dla fundacji bez porozumienia z nim, Becker przeszukuje internet, nie po raz pierwszy, w poszukiwaniu artykułów na temat męża Vanessy Chapman, Juliana Chapmana.
Od dłuższego czasu mało kto się o nim wypowiadał. Ostatnia poważna wzmianka, jaką udało się Beckerowi znaleźć, pochodzi z 2009 roku z artykułu w czasopiśmie „Tatler”, poświęconego młodszej siostrze Chapmana, Isobel. Wywiad z nią miał ponoć na celu „przywrócenie postaci Juliana do świadomości społeczeństwa”, choć nie sposób nie zauważyć, że spora część tekstu skupia się na nowo otwartej firmie Isobel, specjalizującej się w projektowaniu wnętrz. Niemniej w pierwszych kilku akapitach pojawia się mnóstwo informacji na temat Juliana.
Porozmawiaj z ludźmi o Julianie Chapmanie, a przekonasz się, że słowo „diabeł” pada bardzo często. Był diabelsko przystojnym mężczyzną, beztrosko kierował się w życiu hasłem „do diabła ze wszystkim”, słuchał podszeptów diabła, który siedział mu na ramieniu. Kiedy wspominam o tym Isobel Birch, ta wybucha śmiechem.
– To by się zgadzało – odpowiada. – Z całą pewnością niecnie się czasem zachowywał. – Urywa na chwilę. – Ale to był diabeł, którego powszechnie kochano.
Wszyscy go uwielbiali.
Na fortepianie stojącym w nieskazitelnie odrestaurowanej posiadłości Birchów w Cotswolds widać oprawione fotografie, w większości przedstawiające jej ukochanego starszego brata: tu pływa kajakiem u wybrzeży Kornwalii, tam, w eleganckim garniturze, olśniewa hollywoodzkim szykiem na gali Royal Ascot; na innym zdjęciu jest mocno opalony, siedzi na koniu i śmieje się na tle wspaniałego zachodu słońca na sawannie.
– To Kenia – wyjaśnia Isobel. – Julian uwielbiał Afrykę. Rezonowała z jego dziką naturą. On i Celia (Gray, jego kochanka) planowali się tam przeprowadzić, znaleźli działkę, na której chcieli zbudować dom, byli tacy podekscytowani. – Birch ociera łzy. – A potem oboje odeszli w ciągu niecałego roku.
Gray zginęła w wypadku samochodowym we Francji w sylwestra 2001 roku. Sześć miesięcy później Chapman pojechał na szkocką wyspę Eris, by odwiedzić żonę, artystkę Vanessę Chapman. Z tej podróży już nigdy nie wrócił. Nie udało się odnaleźć ani jego, ani jego czerwonego duetto spidera 1600.
Od tamtej pamiętnej wyprawy minęło siedem lat – wystarczająco dużo czasu, by uznać Juliana za zmarłego. Isobel nie straciła jednak nadziei.
– Wciąż dostaję wiadomości od ludzi, którzy twierdzą, że go widzieli; za tropami zjeździłam cały świat, Francję, Bułgarię, RPA i Argentynę. – Potrząsa smutno głową. – Wiem, że to mało prawdopodobne. Kochał nas i choć zdarzało mu się popełniać grzeszki, to nie był okrutny. Ale nie wolno mi tracić nadziei. Nie porzucę jej, dopóki nie będę miała ciała do pochowania.
Kiedy pytam, co jej zdaniem mogło się stać z Julianem, twarz Birch posępnieje.
– Nie znamy szczegółów na temat jego ostatnich dni. Vanessa twierdzi, że o niczym nie wie – podobno nie było jej na wyspie, kiedy Julian wyjechał.
– Podobno?
Isobel kręci głową.
– Nie mogę powiedzieć nic więcej. Wiem tylko jedno: Vanessa ani razu nie zadzwoniła, ani nie napisała, żeby dowiedzieć się, jak my, rodzina Juliana, się czujemy. Wyglądało to tak, jakby nie obchodziło jej, gdzie on się podziewa.
Kiedy sugeruję, że być może Vanessa była w szoku lub sama przeżywała żal, moja rozmówczyni uśmiecha się smutno.
– Vanessa nigdy nie wyrażała emocji. Nie wiem, co czuła, ale zaskoczyłoby mnie, gdyby chodziło o żal. Jeśli już, to chyba ulżyło jej, że się go pozbyła.
Kolejne fragmenty to rozmowy dziennikarki z przyjaciółmi Juliana na temat jego samego i Vanessy. Te niewymienione z nazwiska źródła wspominają o diabolicznym poczuciu humoru Juliana, jego magnetyzmie i radości życia. Przytaczają anegdoty o biegach z bykami, wspinaczce na Ben Nevis, skokach z Magdalen Bridge w majowy poranek. Vanessa stanowi tło: piękna żona. Utalentowana, poważna, ambitna.
Kiedy dziennikarka wspomina o problemach finansowych i (częstych) zdradach Juliana, jego siostra bagatelizuje sprawę.
– Mówiłam, że miał na sumieniu różne grzeszki, prawda? Nie był ideałem. Julian to prawdziwy wolny duch – zabawny, szokujący i nigdy, przenigdy nie nudny. Wszyscy kochali Juliana. Ludzie zawsze do niego lgnęli. – Przerywa na chwilę, uśmiecha się, a w jej ogromnych brązowych oczach błyszczą łzy. – Przepraszam, to nie do końca tak, nie wszyscy. Wszyscy oprócz niej.Dziennik Vanessy Chapman
(Bez daty)
Mój czarny obraz mnie niepokoi. Wczoraj odkryłam, że nie mogę pracować, kiedy stoi przede mną, oparty o ścianę pracowni. Przeniosłam go do księżej kryjówki, ale nawet wtedy czułam jego obecność, więc wyszłam z domu, żeby się od niego uwolnić, ale to wciąż nie wystarczało, więc opuściłam też wyspę.
Pojechałam na stały ląd i zadzwoniłam do Juliana z budki na parkingu (telefon stacjonarny w domu znowu się zepsuł i ciągle zapominam umówić kogoś do naprawy). Powiedziałam mu, że nie wolno mu przyjechać. Powiedziałam mu, że nie życzę go sobie tutaj.
Potem poszłam do pubu na drugim końcu wioski. Usiadłam sama w kącie. Jakieś dziesięć minut po tym, jak tam dotarłam, podszedł do mnie mężczyzna – Amerykanin, szukał nagrobków.
Miało to coś wspólnego z jego przodkami. Zaproponował, że postawi mi drinka. Wiedziałam, że jeśli się zgodzę, przegapię odpływ. Wyjaśniłam mu, że jestem zamężną nauczycielką z Edynburga i że pokłóciłam się z mężem.
Seks był mało wyszukany, ale i tak bardzo przyjemny.
Ta wolność jest odurzająca,
Jem, kiedy chcę,
pracuję, kiedy chcę,
wychodzę i wracam, kiedy chcę.
Nie muszę nikomu się tłumaczyć, podlegam tylko rytmowi przypływów i odpływów.3
Pływy burzą jej krew, budzą w środku nocy. Wszystkie te lata na wyspie Eris – a minęło ich już ponad dwadzieścia – sprawiły, że życiem Grace rządzi zmienność morza. I księżyc. Zrobiła się z niej prawdziwa lunatyczka! Już nie zaśnie podczas odpływu, odpoczywa tylko wtedy, gdy morze oddziela ją od lądu.
Kiedy ma pewność, że nikt się do niej nie zakradnie.
Eris tak naprawdę wcale nie jest typową wyspą. Podobnie jak Grace, Eris jest pływowa. Łączy ją z lądem wąska mierzeja o długości około półtora kilometra. Przez dwanaście godzin w ciągu dnia, w dwóch sześciogodzinnych przedziałach, grobla ta jest możliwa do przebycia pieszo lub samochodem. Kiedy nastaje przypływ, Eris jest nieosiągalna. Jeśli, tak jak dziś, odpływ przypada na szóstą trzydzieści rano, drogę można bezpiecznie pokonać od około trzeciej trzydzieści do dziewiątej trzydzieści.
Grace budzi się więc w środku nocy.
Rozpala ogień w kuchennym piecyku na drewno i nastawia dzbanek z kawą. Stoi przy kuchence i przygotowuje owsiankę, miesza ją delikatnie, dodaje szczyptę soli i odrobinę śmietany. Śniadanie je przy oknie w kuchni – nie widzi morza, ale je słyszy – bezładna bestia przeciąga pazurami po piasku, cofa się od wybrzeża.
Potem siada przy kuchennym stole z laptopem.
Ponownie czyta mail, który dotarł do niej wczoraj po południu, czuje dreszcz panicznego strachu pod żebrami; niepokój przypomina jej niedzielny lęk przed niedokończoną pracą domową. Vanessy nie ma od pięciu lat, pięciu długich lat, a jej sprawy wciąż pozostają nieuregulowane. Grace wciąż jest nękana listami i mailami przez mężczyzn, których nigdy nie spotkała. Sama jest sobie winna, a to wcale nie poprawia jej samopoczucia. Wręcz je pogarsza. Pięć lat! Pięć lat żałoby, pracy. Odwlekania. Ukrywania się. Gwałtownie wstaje, krzesło głośno szura po płytkach. Wygląda na to, że nie może się dłużej ukrywać.
Później, po prysznicu, ciepło ubrana wraca do kuchni po okulary. Świt jeszcze nie nastał, niebo barwy betonu napiera na wzgórza po drugiej stronie kanału. Grace przelewa kawę z dzbanka do termosu, bierze laptopa i sięga po klucz do pracowni ze stojaka w holu, waży go krótko w dłoni, po czym wsuwa do kieszeni.
Wychodzi przez frontowe drzwi i zamyka je za sobą, wdychając zimne, słone powietrze i spoglądając w prawo, gdzie wyspa opada do zatoki. W domku na przystani pali się światło. Marguerite wstała. Kolejna lunatyczka.
Grace odwraca się w lewo i oddala od morza, idzie ścieżką, która prowadzi do pracowni, a gdyby postanowiła nią podążać dalej: do lasu, do Eris Rock, do Morza Irlandzkiego.
W połowie drogi na wzgórze zaczyna się wahać. Drzwi frontowe od pracowni dzieli kilkadziesiąt metrów, ale równie dobrze mogłoby to być tysiąc mil; minął ponad rok, odkąd ostatni raz tam zajrzała. Znajdywała przeróżne wymówki – praca, zmęczenie, ból złamanego serca – byle tylko odsunąć w czasie ten moment rozrachunku. Ale maile, telefony i pogróżki nie ustaną. Musi stawić temu czoła, bo jaką ma alternatywę? Schować klucz w kieszeń i zapomnieć? Pozwolić, by ktoś obcy przeszukiwał papiery Vanessy, by ktoś z zewnątrz decydował, które elementy jej życia powinny pozostać prywatne, a które trzeba obnażyć, by wszyscy mogli je zobaczyć?
Bierze głęboki wdech.
Idzie dalej.
Klucz przekręca się zaskakująco łatwo, a ogromne metalowe drzwi uchylają się z jękiem, uwalniając podmuch o woni zimnej gliny i kurzu, farby i terpentyny. Grace stoi w drzwiach, a jej wzrok skupia się na trójnożnym stołku przed kołem garncarskim. Przez chwilę nie może się ruszyć, przytłoczona wspomnieniem Vanessy siedzącej tam, z nogą na kole zamachowym, nie zważającej na wiatr i pogodę, nie zważającej na Grace, na cały świat – na nic, z wyjątkiem gliny przesuwającej się pod jej palcami.
Grace mruga i obraz Vanessy znika, zastępuje go reszta pracowni: stół roboczy przy oknie, zastawiony pudłami, piec na tyłach, stojak pośrodku, zakurzony i zawalony papierami, notatnikami i kolejnymi pudłami. Na półkach z tyłu pomieszczenia wyłaniają się z mroku garnki i pędzle sztywne od farby, szpachelki, kawałki stwardniałej gliny, kula różowego kwarcu, czaszki ptaków, mewy i kulika z długim, zakrzywionym dziobem jak maska morowa. Są tam struny i nożyki do cięcia gliny, igły i zardzewiałe szczypce, nóż do rzeźbienia w drewnie i komplet pięknych młotków kamieniarskich z bukową rękojeścią w różnych rozmiarach, ustawionych w rzędzie jak lalki matrioszki.
Młotki to prezent – pomyślała Grace. Być może od Douglasa albo któregoś z jej pozostałych mężczyzn. W każdym razie rzadko ich używała. Vanessie podobał się zamysł rzeźbienia w kamieniu, ale sama technika ją frustrowała. Zbyt trudna, zbyt głośna, zbyt brutalna. Wróciła, jak zawsze po okresie niewierności, do materiałów, które kochała, tych, które opanowała do perfekcji: gliny, farb.
Płótna Vanessy już dawno stąd zniknęły, podobnie jak jej ceramika. Trzy lata temu, gdy w końcu zatwierdzono testament, Grace wysłała dzieła sztuki na południe do Fairburn, do fundacji wskazanej w testamencie Vanessy jako beneficjenta jej artystycznej spuścizny.
Grace, odpowiedzialna za wykonanie testamentu Vanessy i jej jedyna spadkobierczyni poza fundacją, zamierzała posortować papiery – listy, notatniki i fotografie – zanim wyśle wszystko, co uzna za część artystycznej spuścizny, ale było tego tak dużo, a ludzie z Fairburn okazali się niecierpliwi, żądając wszystkiego naraz. Grace twardo obstawała przy swoim. Relacje szybko się pogorszyły. Sugerowano, że Grace nie nadaje się na wykonawczynię testamentu. Rzucano oskarżenia, twierdzono, że brakuje pewnych dzieł, że Grace wstrzymuje sprawy, postępuje wbrew życzeniom Vanessy. Grace skorzystała zatem z tych możliwości, które jej pozostały: przestała się odzywać, nie odbierała telefonów, ignorowała maile. Na jakiś czas wszystko ucichło.
Ostatnio jednak znów zrobiło się głośno, a w zeszłym miesiącu przyszły dwa listy od prawnika – jeden z żądaniem obszernego katalogu dokumentacji Vanessy, drugi dotyczący spisu jej ceramiki – a wczoraj jeszcze mail. Nie od prawnika, ale od pana Beckera, kuratora w Fairburn. Grace przyzwyczaiła się do kasowania wszelkiej korespondencji mailowej na ten temat, ale ta wiadomość wyróżniała się tonem zdecydowanie odmiennym od prawniczej napastliwości, do której przywykła ze strony tych ludzi. „Jest pewna pilna sprawa, którą chciałbym z panią omówić – napisał pan Becker. – Bardzo proszę o kontakt” – było w tym coś błagalnego, niemal wzruszającego.
I oto jest – w pracowni. Jeszcze raz obchodzi pomieszczenie, przesuwa palcami po kurzu na stojaku, podnosi małe, ostre narzędzie do nacinania, waży w dłoni największy młotek, a w drugiej lekką jak piórko czaszkę mewy trójpalczastej.
Bierze do ręki najbliższe pudło z papierami i rusza w stronę domu.
Ciąg dalszy w wersji pełnej