Błękitnooka - ebook
Błękitnooka - ebook
Waldemar Lejdward pisze od 2007 roku. Opublikował jedenaście utworów oraz dwa zbiory opowiadań.
Tematami jego książek jest ukazanie niezłomnej pasji ludzkiej. Mimo trudności, które człowiek napotyka, w postaci choćby nieuleczalnej choroby.
Jedna z jego opowieści Lekkość kamienia wygrała plebiscyt czytelniczy w 2017 roku, organizowany przez serwis Granice.
Spis treści
1. Błękitnooka
2. Skarb Petry
3. Śpiąca królewna
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-26-7 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miłość jest iluzją, pozostają tylko rany... i dzieci.
Prolog
Rozpoczął się nowy rok akademicki. Julia z rulonem czystych arkuszy papieru i pudełkiem węgla rysunkowego śpieszyła się do Zakładu Rysunków na pierwsze zajęcia w nowym roku akademickim. Weszła do holu gmachu. Owinął nowicjuszkę chłód bijący od kamiennych płyt pasażu. Skręciła w korytarz wiodący do dalszej części budynku. Minęła parter i po schodach z piaskowca wspięła się na pierwsze piętro. Znalazła się w sali ćwiczeń pictura linearis.
Stanęła przy wcześniej wybranej, solidnej sztaludze i przypięła do deski jeden z przyniesionych arkuszy papieru za pomocą pinesek. Otworzyła przyniesione do zakładu pudełko z węglem i wybrała z wnętrza jedną sztukę do rysowania. Była gotowa do pracy.
Wkrótce rozpoczęły się ćwiczenia. Na podium weszła modelka. Odziana była jedynie w podomkę. Zdjęła okrycie i przewiesiła ubranie przez poręcz krzesła. Na pierwsze zajęcia wystąpiła w kostiumie plażowym. Usiadła na krześle z nogami ukośnie ułożonymi na podeście i uniosła ręce do głowy, w geście przygładzenia potarganych włosów. Poza była wcześniej uzgodniona a asystentem prowadzącym zajęcia. Studenci przystąpili do ćwiczeń.
Co pewien czas modelka opuszczała ręce, żeby odpocząć. Wtedy ćwiczący zajmowali się studiowaniem innych części ciała pozującej kobiety. Modelka była w średnim wieku, ale miała dość bujną budowę ciała. Światło padające od okien wyraźnie podkreślało obfitość kształtów kobiety. W sali panowała cisza, jedynie było słychać szelest przesuwanych po papierze pałeczek węgla.
Studenci pracowali z zacięciem. Julia z zapałem przenosiła poszczególne fragmenty budowy ciała modelki na papier. Raz po raz odstępowała od sztalugi i oceniała efekty wykonywanej pracy. Lubiła uczestnictwo w zorganizowanych przez uczelnię zajęciach. Uważała, że wybór kierunku studiów był słuszny i właściwy, zgodny z zainteresowaniami i rozwijający indywidualny talent przyszłego twórcy sztuki.
Julia pochodziła z małej, prowincjonalnej miejscowości i studia w dużej metropolii miejskiej były już awansem. Zamieszkała w wieloosobowym pokoju akademickim. W zajmowanym pomieszczeniu przebywało czworo dziewcząt. Na szczęście wszystkie przyjechały do stolicy regionu z okolicznych miejscowości, więc Julia niczym szczególnym nie wyróżniała się na tle innych koleżanek. Julia była jedyną mieszkanką, która rozpoczęła studia na uczelni artystycznej, pozostałe dziewczyny podjęły studia uniwersyteckie na kierunkach humanistycznych.
Do późnej nocy trwały dyskusje w pokoju. Dziewczęta snuły plany na przyszłość. Tematem rozmów było przyszłe miejsce zamieszkania, praca, zarobki, a przede wszystkim życie osobiste. Każda miała inną wizję na dalszą część życia. Najpierw kariera, a potem wychowanie dzieci. W marzeniach było więcej nadziei i pragnień, niż realnych możliwości. Ale marzenia też są ważne.
Julia była romantyczką. Przyszłość widziała w udanym związku małżeńskim. Wyznała dziewczynom:
– Mój wybranek powinien być czuły, miły i wrażliwy.
– Ale jak to stwierdzić?
– To bardzo proste. Musi być czuły, to znaczy dotykać i tulić cię delikatnie. Żadnych porywczych gestów, żadnego zadawania bólu, a o razach nie ma mowy. Jeżeli kandydat na męża podniósłby na mnie rękę, będzie na zawsze skreślony.
– Wierzysz, że to jest możliwe.
– Oczywiście. Powinien też być miły, to znaczy nie awanturować się o byle co, nie obrażać partnerki, i nie używać wulgarnych wyzwisk.
– Lecz musi mieć własne zdanie. Jak nie będzie szczery, to związek może się rozpaść.
– Szczery tak, tylko w przyzwoity sposób. No i musi być wrażliwy, to znaczy słuchać ciebie, brać pod uwagę twoje zdanie i, w miarę możliwości, spełniać twoje potrzeby.
– Masz duże wymagania.
– Duże? To jest zaledwie minimum, które powinien spełniać mąż.
– Obyś miała szczęście spotkać taki ideał.
– Życzę wam wszystkim, żebyście miały udane związki małżeńskie.
Kiedyś, mieszkanki pokoju w akademiku podjęły dysputę na temat wzoru męskiej urody:
– Mój przyszły mąż musi być wysokim blondynem, o niebieskich oczach – rzekła Julia.
– Nie lubisz brunetów?
– Nie przepadam.
– Dlaczego?
– Jak ktoś ma brązowe oczy, to nie można im zajrzeć w głąb.
– A niebieskim, tak?
– Oczywiście. Źrenice są wyraźnie widoczne na tle tęczówek. Widać, jak są skoncentrowane na tobie. Reagują na osobę, na którą patrzą. Natomiast, jeśli chodzi o brunatne oczy, to źrenice zlewają się z tęczówkami i nie wiadomo, czy cię dostrzegają.
– Ciekawa teoria.
– Dlatego jest artystką – zauważyła inna koleżanka.
– Na ogół uważa się, że do blondynek pasują bruneci.
– Wtedy, jaki kolor oczu mają dzieci?
– Nie wiem. Nie znam się na kolorach.
– Moim zdaniem mają nieładne, szarobure odcienie – zauważyła Julia.
– Mogą też odziedziczyć kolor oczu po jednym z rodziców. Na przykład: brunatne albo niebieskie.
– Gdy będą miały niebieskie oczy, ja będę czuła się pewnie, gdyż to są moje dzieci. Natomiast, jak będą miały brązowe oczy, to nie wiadomo, z kim je mam?
– No wiadomo z mężem, który ma brązowe oczy.
– Nie będę stale chodziła z mężem, żeby pokazać, że z tym człowiekiem mam dzieci.
– Jesteś rasistką.
– Nie jestem rasistką, tylko realistką. Nie lubię komplikacji.
– Najważniejsze, żeby dzieci były zdrowe – stwierdziła inna koleżanka.
– No właśnie.
Innym razem dyskusja toczyła się wokół prawdziwej miłości.
– Teraz trudno o prawdziwą miłość – dowodziła jedna z lokatorek. – Liczy się tylko własny interes i prywata.
– Ważny jest głos serca – oznajmiła Julia.
– Serce bywa zawodne.
– W moim przypadku, nie. Ufam podszeptom własnego serca.
– Życie jest pełne pułapek. Trudno cokolwiek przewidzieć.
– Oczywiście. Ale myślę, że wszystkie trudności można pokonać. Wystarczy trochę wysiłku i odrobina szczęścia.
– Bywają skomplikowane sytuacje, do pokonania których nie wystarczą żadne starania.
– Jasne, że wszystkiego nie można przewidzieć z góry. Ale miłość wszystko przezwycięży.
– Zazdroszczę ci twojej pewności siebie. Lecz ja bym tak, nie mogła – stwierdziła inna przyjaciółka.
– Jak pokochasz kogoś mocno uwierzysz, że wszystko jest możliwe.
– Jak się kogoś pokocha mocno?…
Kolejnym razem rozmowa toczyła się na temat ilości planowanych dzieci. Zapytano Julię:
– Ile chcesz mieć dzieci?
– Przynajmniej dwójkę. Jedno to za mało – odparła Julia.
– Dlaczego?
– Bo ja jestem jedynaczką. To nie było dobre.
– To prawda.
– Brakowało mi rodzeństwa, z którym się mogła bawić. Zazdrościłam dzieciom, które miały braci lub siostry i mogli bawić się razem.
– Ja miałam brata, ale tłukłam się z nim nieustannie – wyznała któraś z koleżanek.
– Chciałam mieć siostrę lub brata. Pytałam mamę, dlaczego nie ma więcej dzieci? Odpowiadała enigmatycznie, że taka jest wola boska. Kiedyś wyznała przypadkiem, że tata nie chciał mieć więcej dzieci. Ponoć byłam strasznie kapryśna. Ciągle płakałam. Tata nie mógł tego wytrzymać. Wkładał kapelusz i wychodził z domu.
Jeszcze innym razem dziewczyny wymieniały uwagi na temat wychowania potomstwa.
– Dzieci muszą być posłuszne – oznajmiła jedna ze współmieszkanek.
– Dzieciom nie można niczego zabronić – sprzeciwiła się Julia.
– No chyba jesteś niepoważna. Jeśli dzieciom pozwoli się na wszystko, to będziesz miała anarchię w domu.
– Dzieci muszą mieć dużo swobody. Nie można ograniczać ich wolności.
– Powtarzam: będziesz miała w domu niezły „meksyk”.
– Dzieciom trzeba okazać dużo miłości, a nie mnożyć zakazy.
– Zrobisz, jak uważasz, ale tak postępując nie osiągniesz nigdy dobrych efektów wychowawczych.
– Wiem to z własnego doświadczenia, wyniesionego z domu. Miałam surowego ojca. Pilnował mnie na każdym kroku, a za każde, nawet drobne przewinienie, karał.
– No i wrosłaś na normalną dziewczynę.
– To cud, że tak się stało. Byłam bardzo nieszczęśliwa. Ojciec mi wszystkiego zabraniał. Inne dziewczynki mogły robić to, na co miały ochotę, a ja musiałam tylko uczyć się i pomagać w domu.
– Dlatego zostałaś artystką?
– Między innymi… Ale na wybór studiów miała głównie wpływ moja ciotka. Też jest artystką. Bywałam w jej pracowni i widziałam obrazy, które malowała. Spodobały mi się bardzo.
– A co na to, twój ojciec?
– Sprzeciwił się mojej woli. Od tamtej pory nie rozmawiamy ze sobą.
– No tak. Teraz wszystko jest jasne.
Zajęcia zbliżały się do końca. W sali pojawił się asystent, który przeprowadził reasumującą korektę. Podszedł do sztalugi Julii. Chwilę przyglądał się studium postaci, po czym rzekł:
– Dobrze, pani… jak pani ma na imię…?
– Julia.
– Julio, uchwyciła pani właściwe proporcje modelki. Tylko światłocień, gdzieniegdzie, jest mało wyrazisty. Tu i tu – wskazał dłonią miejsca na rysunku – jest za słabo zaznaczony. Należałoby wzmocnić walor tych plam. Śmielej operować węglem! Nie bać się kontrastów! A tak jest dobrze. – Korekta była krótka, ale konkretna.
Julia naniosła zgłoszone przez asystenta poprawki, po czym odpięła rysunek i zaniosła do magazynu prac ukończonych. Włożyła do teczki z nazwiskiem studenta danego rocznika.
Zebrane prace zostaną przedłożone docentowi, który pod koniec semestru wystawi ocenę ostateczną.
Część I
Galopada
W stołówce akademickiej jednej z uczelni w mieście stołecznym urządzane były cotygodniowe galopady. W gwarze studenckiej „galopada” oznaczała weekendowe potańcówki. W każdą sobotę w sali stołówkowej akademika można było poszaleć tanecznie. Galopada określała stan emocji w tańcu. W takt modnych rytmów słychać było głośny tupot nóg tancerzy, który słyszalny był daleko od budynku akademika. Muzyka przygrywała do tańca, ale kiedy rozpoczął się tętent stóp tancerzy, wtedy wiadomo było, że zaczęła się galopada. Termin miał jeszcze jedno ukryte znaczenie. U zwierząt oznaczał czas rui, u ludzi okres podchodów miłosnych. Studenci różnych kierunków studiów mogli spotykać się, zabawiać, poznawać i zawierać nawet dalekosiężne znajomości.
Dziewczyny z pokoju w akademiku przychodziły również na organizowane imprezy studenckie. Przygotowywały się do zabawy bardzo starannie. Najpierw były dyskusje na temat strojów. Pożyczanie części garderoby. Potem przystępowały do wykonywania dokładnych makijaży. Wreszcie, gdy były już gotowe, szły do stołówki.
Jadalnia studencka zamieniała się w salę taneczną. Stoły były rozsuwane na boki, także środek auli pozostawał wolny. Na jednym końcu montowano prowizoryczną estradę, na której występowały zespoły muzyczne zaproszone na występy albo ustawiano konsolę dyskotekową z aparaturą nagłośniającą. Impreza zaczynał się o godzinie osiemnastej i trwała do północy, a czasami na ogólne życzenie uczestników nawet dłużej.
Początkowo brylował w nagraniach płytowych George Harrisona z utworem „My sweet Lord”, ale później palmę pierwszeństwa objął Freddie Mercury z piosenka „Bohemian Rhapsody”. Wymienione utwory były stałym punktem każdego programu dyskotekowego. Wszyscy uczestnicy imprezy z przyjemnością wysłuchiwali na parkiecie zwrotów śpiewanych przez George’a Harrisona:
My sweet Lord…
I really want to see you…
Really want to be with you…
But it takes so long, my Lord.
Potem na popularności zyskał Freddie Mercury i nastrojowy utwór śpiewany przez wokalistę:
Mama, just killed a man…
Put a gun against his head…
Pulled my trigger, now he’s head.
Na jednej z imprez Julia poznała Teodora. Teo był studentem fakultetu kultury fizycznej, ale o rok niżej niż Julia Był starszy od dziewczyny, lecz dopiero za trzecim razem dostał się na studia. Po imprezie odprowadził Julię do akademika.
– Lubisz muzykę disco? – zapytał.
– Tak. Jest bardzo rytmiczna.
– Przyjdziesz na imprezę za tydzień?
– Myślę, że tak.
– Przyjdź! Pohasamy znowu na parkiecie.
– Postaram się.
Potem zapytał:
– Podarujesz mi swoją fotografię?
– Nie mam w tej chwili żadnego aktualnego zdjęcia – odparła.
– Jak będziesz miała swoją fotkę, to podarujesz mi ją?
Julia po chwili zastanowienia odpowiedziała:
– Tak.
– No to, super!
– A ty dasz mi swoje zdjęcie? – zapytała.
– Jeśli chcesz, to ci dam.
– Oczywiście, że chcę.
– Zatem jesteśmy umówieni.
Żegnając się przed wejściem do żeńskiego akademika Teo powiedział:
– Fajnie się z tobą bawiło.
– Mnie też.
– Będę czekał niecierpliwie na koniec tygodnia.
– Zobaczymy się za tydzień.
– Bywaj, piękna – zdobył się na komplement.
Uśmiechnęła się w promiennie do znajomego, po czym rozstali się.
Po wejściu do pokoju, Julia od razu oznajmiła koleżankom:
– Poznałam fajnego chłopaka.
– To ten szatyn, z którym ciągle tańczyłaś?
– Tak, właśnie ten.
– Jak się nazywa?
– Teodor, w skrócie Teo.
– Co studiuje?
– Kulturę fizyczną.
– Znałam jednego sportowca. Okropny prymityw – zauważyła któraś z lokatorek.
– Teo jest w porządku. Wyraził nawet podziw dla mojej urody.
– Co powiedział?
– Że jestem piękna.
– Wazeliniarz.
– Nie mów, tak!
– Uważaj na pochlebców! Na ustach ogłada, a w środku dusza gada.
– Jesteś zazdrosna oto, co mnie spotkało.
– Raczej przezorna.
– Dobra, nie kłóćmy się.
– Okay, może ten twój Teo jest w porządku.
Piękna
Julia była naprawdę atrakcyjną dziewczyną. Miała około jednego metra i sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu. Była zgrabna i smukła. Poruszała się bardzo lekko i sprawnie. Miała krótką blond fryzurę, którą rozjaśniała dodatkowo, żeby uzyskać słomkowy kolor. Urody dziewczynie dodawały jasna cera i czyste błękitne oczy. Nie musiała stosować zbyt mocnego makijażu. Była niewątpliwie wzorem kobiecego piękna.
Poszła do fotografa i zamówiła portret zdjęciowy. Fotka była bardzo udana. Ze zdjęcia patrzyła młoda, powabna dziewczyna o pełnych ustach i urzekających oczach. Zamierzała podarować fotografię Teodorowi na najbliższym spotkaniu.
Przyszła sobota. Dziewczyny znowu wybrały się na tańce do stołówki akademickiej. Julia tańczyła z różnymi partnerami, ale ciągle spoglądała ku wejściu: kiedy pojawi się w drzwiach Teodor? W końcu zjawił się. Julia wróciła na miejsce, odprowadzona przez kolejnego tancerza i podjęła zwyczajną rozmowę z koleżankami. Teo stanął przed dziewczyną.
– Cześć, Julia – rzekł.
Spojrzała na Teodora z radosnym wyrazem twarzy, jakby nagle zobaczyła chłopaka.
– Cześć, Teo – odparła.
– Cieszę się, że cię widzę. Zatańczymy? – spytał.
Wyszli na środek sali. Zabrzmiały dźwięki kolejnego utworu. Zaczęli poruszać się rytmicznie, kołysząc ramionami i biodrami. Obdarzali się nawzajem radosnymi spojrzeniami. Widać było, że taniec sprawia obojgu przyjemność.
W przerwie między odtwarzanymi nagraniami Teo zaprosił Julię na łyk wody mineralnej. Stanęli obok prowizorycznego baru i zaczęli popijać wodę z butelek.
– Mam dla ciebie swoje zdjęcie – oznajmiła Julia.
– Naprawdę.
– Tak.
Sięgnęła do tylnej kieszeni jeansów i wyjęła zdjęcie. Na szczęście nie uległo najmniejszemu uszkodzeniu. Podała fotkę Todorowi. Teo rzucił okiem na odbitkę.
– No, ekstra – zawołał. – Naprawdę jesteś boska!
Dziewczyna skromnie opuściła oczy.
– A ty masz dla mnie swoje zdjęcie? – zapytała.
– Przepraszam cię, ale nie zabrałem – odparł Teo. – Nie myślałem, że dzisiaj dokonamy wymiany. Ale skoro obiecałem ci, to na pewno je dam.
Skończyli pić wodę i wrócili na parkiet. Poczęli tańczyć w rytm nowo zaczynającego się utworu.
Przez cały czas potańcówki Teo nie odstępował Julii.
Na zakończenie odprowadził dziewczynę do akademika.
Żegnając się oświadczył:
– Chciałbym zobaczyć twoje prace. Pokażesz mi je kiedyś?
– W akademiku mam tylko trochę niewielkich prac. Większe ryciny są zgromadzone w pracowni rysunkowej – odparła Julia.
– To pokaż mi chociaż te niewielkie!
– Dobrze. Przyjdź do mnie w dniu odwiedzin. Nasz pokój mieści się trzecim piętrze, pod numerem osiemdziesiąt dziewięć.
– Zapamiętam. Przyjdę w najbliższy dzień odwiedzin.
– Przyjdź! Poznasz wszystkie moje koleżanki.
Julia weszła do holu i zniknęła na schodach. Teo myślał, że zobaczy jeszcze dziewczynę przez chwilę, ale nie zobaczył już wcale. Dotknął zdjęcie, które miał w kieszeni i odszedł w kierunku wynajmowanej kwatery.
...dalszy ciąg książki w pełnej wersji.SKARB PETRY
Perspektywy
Obie kończyły ten sam kierunek wyższych studiów artystycznych – grafikę użytkową. Grafika użytkowa jest wieloczłonową dziedziną, wymagającą od twórcy sporych umiejętności artystycznych, handlowych i wyczucia potrzeb klienta. Wiąże wyobraźnię artystyczną z rynkiem wydawniczym i reklamą; jest więc praktycznym wykorzystaniem sztuki do celów komercyjnych.
Dziewczyny skończyły studia z wynikiem dobrym i ruszyły na podbój świata sztuki i biznesu. Różniły się jednak w sposób zasadniczy, jedna od drugiej. Izabela była atrakcyjną blondynką, dosyć wysoką i zgrabną. Miała jasne włosy sięgające ramion, pociągłą twarz o regularnych rysach – prosty nos, wysokie łuki brwiowe i pięknie wykrojone usta. Uśmiechała się niezwykle promiennie, odsłaniając rzędy równych, białych zębów. Przyciągała wzrok mężczyzn. Nie miała problemu z powodzeniem u płci przeciwnej.
Petronela zaś – mówiąc delikatnie – była mało urodziwą brunetką, niższą od przyjaciółki i krępej budowie ciała. Twarz miała nieforemną, o grubych rysach – lekko obwisłych policzkach, wydatnych ustach i wypukłym czole. Głos miała niezbyt dźwięczny i nieco rubaszny śmiech. Nigdy nie miała powodzenia u chłopaków.
Pierwsza oczywiście wyszła za mąż Izabela, za kolegę z roku. Chodzili ze sobą już od dłuższego czasu. Nic też dziwnego, że zdecydowali się na związek małżeński. Druhną na ślubie była rzecz jasna Petronela. Przez cały czas z podziwu nie spuszczał wzroku z przyjaciółki.
Panna młoda wygląda cudownie. Suknię miała długą, białą, bez ramiączek. Ścisły gorset odsłania krągłe ramiona o aksamitnej skórze. Krótki welon, fantazyjnie upięty był częścią przemyślnie ułożonej fryzury.
Petronela wyglądała jak uboga kuzynka przy pani młodej. Miała też długą suknię o barwie kremowej, która jednak nie podkreślała walorów figury osoby towarzyszącej ślubującej koleżance. Włosy miała związane z tyłu jedynie wstążką, a z uszu zwisały zbyt ciężkie kolczyki.
Dziewięć miesięcy później Izabela powiła córeczką. Petronela z miejsca zakochała się w maleństwie. Najchętniej spałaby u podnóża kołyski. Pod byle pretekstem odwiedzała świeżo upieczonych rodziców, by móc tylko zerknąć na dziecko. Z ubóstwieniem przyglądała się każdemu rysowi twarzy, każdemu ruchowi fizjonomii, każdej mimice, która ukazywała się na obliczu dziewczynki. Wymusiła na małżeństwie obietnicę, że zostanie matką chrzestną noworodka. Rodzice córeczki wyrazili zgodę. Tak więc Petronela została matką chrzestną latorośli.
Dziewczynka otrzymała na chrzcie imię Kamila. Petronela trzymała na uroczystości dziecko w objęciach, jak najdroższy klejnot.
Po ceremonii powiedziała cicho do koleżanki:
– Ja też chciałabym mieć taki skarb!
Spotkanie Michała
Powiedzieć jedno, a dokonać drugie – jest kolosalnym problemem. Chociaż wszyscy wiedzą, jak dochodzi do zapłodnienia i narodzin nowego człowieka, jednak czasami sprawy napotykają rozmaite przeszkody nie do pokonania. Petronela jednak z optymizmem patrzyła w przyszłość.
Pierwszą rzecz, którą musi dokonać dziewczyna – jest wyjść dobrze za mąż. Lecz za kogo? Wszyscy koledzy ze studiów porozjeżdżali się w różne strony i słuch o chłopakach zaginął. Trzeba odszukać znajomych z ogólniaka. Pewnie egzystują jeszcze gdzieś w rodzimym mieście. Szczęście dopisało Petroneli. Pewnego razu spotkała na ulicy dawnego kolegę, który był w klasie o rok niżej.
– Cześć, Piotr! – zawołała zadowolona, że spotkała dawnego znajomego.
Napotkany spojrzał na przechodzącą niepewnym wzrokiem.
– Nie poznajesz mnie? Jestem Petra. Chodziliśmy razem do tej samej budy.
– Cześć, Petra! Teraz poznaję. Zmieniłaś się trochę.
– Postarzałam się?
– Wyglądasz nieco poważniej.
– Co u ciebie słychać? – zadała pytanie.
– Wszystko po staremu.
– Pracujesz gdzieś?
– Robię na budowie.
– Byłeś na studiach?
– Byłem, ale rzuciłem studia.
– Stało się coś?
– W pewnym sensie tak.
– Jakieś nieszczęście w rodzinie?
– Jeśli narodziny dziecka można nazwać nieszczęściem.
– Masz dziecko?
– Trafiło się mi.
– Mówisz to jakoś bez entuzjazmu.
– Nie było planowane.
– Jesteś żonaty?
– Tak. Dlatego musiałem pójść do pracy.
– Przykro mi. Ale z drugiej strony, to cudownie, że masz potomka. To chłopak?
– Tak. Nazywa się Tomasz.
– Mimo wszystko moje gratulacje!
– Dziękuję. A co u ciebie słychać?
– U mnie, wciąż bez zmian. Wiesz studia, nie było czasu na założenie rodziny.
– Jaki kierunek ukończyłaś?
– Grafikę użytkową.
– Pracujesz gdzieś?
– Tak. Prowadzę na pół etatu kółko plastyczne w Domu Kultury.
– Da się z tego wyżyć?
– Nie bardzo. Czasami wpadnie jakaś fucha.
– Fucha? To znaczy co?
– Wykonanie jakiejś ulotki, albo plakatu.
– Rozumiem.
– Słuchaj! Masz jakiś kontakt z wiarą z naszej budy. Byłoby dobrze spotkać się kiedyś i powspominać dawne czasy.
– Nie. Nie mam. Chociaż niedawno spotkałem Zygmunta. Pamiętasz Zygmunta z mojej klasy? Miał taki ciemny wąsik po nosem.
– Chyba go sobie przypominam.
– Otóż Zyga jest muzykiem. Gra w kapeli, w klubie jazzowym „Skarp”. Może uda ci się spotkać z nim. Mnie zapraszał do klubu, ale nie mam czasu na rozrywkę.
– Spróbuję odnowić starą znajomość.
– Powodzenia! No, muszę już lecieć. Miło cię było spotkać.
– Mnie również ciebie.
– Bywaj, Petra!
– Bywaj, Michał!
I tak się rozstali. Pierwsze podejście było więc nieudane.
Spotkanie Zygmunta
Klub jazzowy mieścił się w starym, zabytkowym budynku z cegły. Do wnętrza prowadziły ciężkie, obite blachą drzwi. Klub mieścił się na piętrze. Trzeba było wspiąć się po drewnianych schodach, by znaleźć w sali muzycznej. Pomieszczenie nie było duże. Sporą część auli zajmowała estrada. Wewnątrz stały stoliki i krzesła poustawiane bezładnie tak, jak pozostawili ostatni bywalcy. Z tyłu sali znajdował się niewielki bufet, w którym serwowano gotowe napoje i słodycze.
Petra przechodząc kiedyś obok klubu, zatrzymała się przed tablicą informacyjną, żeby dowiedzieć się – kiedy odbędzie się kolejny koncert zespołu. Następny występ miał odbyć się za dwa dni. Postanowiła przybyć do siedziby klubu, gdy rozpocznie się zapowiadana impreza.
Zjawiła się w klubie w oznaczonym terminie, wykupiła wejściówkę i weszła na salę Widownia była już prawie pełna, ale znalazła puste krzesło i usiadła na wolnym miejscu.
Po chwili weszli na estradę muzycy i zajęli miejsca przy instrumentach, na których zamierzali grać. Zespół był kwintetem. W skład wchodziły instrumenty: jak fortepian, kontrabas, perkusja, gitara basowa i saksofon. Petra zobaczyła, że przy perkusji usiadł Zygmunt. Poznała dawnego kolegę po charakterystycznym ciemnym wąsiku. Zespół rozpoczął występ.
Na początek zabrzmiały wszystkie instrumenty, potem solo przejął fortepian. Grze muzykowi towarzyszyła jedynie perkusja. Pozostałe instrumenty milczały Następnie improwizację podjął saksofon. Aerofon nadał grze bardzo nastrojowy charakter. Każdy instrument miał krótki solowy występ, pełen wirtuozerii i popisów technicznych. Petra była pod dużym wrażeniem umiejętności gry i wrażliwości muzycznej zespołu.
Muzycy wykonali kilka utworów, po czym zrobili przerwę. Usiedli przy stoliku z boku estrady. Petra odważyła się podejść do odpoczywających jazzmanów. Zwróciła się wprost do Zygmunta:
– Cześć, Zyga! – zawołała.
Muzyk podniósł wzrok i spojrzał zdziwiony na gościa.
– My się znamy? – zapytał.
– Jasne. Chodziliśmy do tego samego ogólniaka. Byłeś o rok niżej, razem z Piotrem. Pamiętasz go?
– Piotra, pamiętam.
Jeden a muzyków zniósł z estrady krzesło i ustawił mebel obok siedzenia Zygmunta. Petra usiadła na krześle.
– Wybacz, ale nie pamiętam, jak się nazywasz? – powiedział Zygmunt.
– Petra.
– Witaj, Petra! Co cię sprowadza do naszej jaskini jazzu?
– Sztuka.
– Jesteś muzykiem?
– Nie. Grafikiem.
– To odmienna dziedzina.
– Zgoda. Ale my, artyści powinniśmy się wspierać.
– To na pewno.
– Dowiedziałam się od Piotra, że jesteś jazzmanem. Przyszłam posłuchać twojej muzyki.
– Cieszę się, że pragniesz zostać naszą fanką.
– Mało wiem o jazzie. Chciałabym się trochę podszkolić.
– Więc poznaj moich kolegów.
Wskazując muzyków siedzących przy stole, przedstawił każdego osobno:
– Jerzy – fortepian, Zenon – saksofon, Włodek – gitara basowa i Janusz – kontrabas.
– Miło mi poznać kolegów – odparła Petra.
– Masz jakieś nasze nagrania? – zapytał Zyga.
– Nie. Nie mam żadnego.
– Daj mi swój adres. Przyślę ci parę płyt.
– Mogę odebrać je, gdy przyjdę na następne spotkanie.
– To będzie trudne, ponieważ wyruszamy w trasę. Nie będzie nas kilka miesięcy.
– O, to szkoda!
– Ale podaj swój adres, przyślę na pewno parę nagrań!
Petra podała adres zamieszkania.
Po wymianie jeszcze kilku uwag, jazzmani przeprosili gościa i wspięli się na estradę, żeby kontynuować występ.
Następne spotkanie zakończyło się niestety fiaskiem.
...dalszy ciąg książki w pełnej wersji.ŚPIĄCA KRÓLEWNA
Dzieciństwo
Marina ukończyła właśnie dziesięć lat. Należało więc zapisać dziewczynkę do nowej szkoły. Wybór był tylko jeden: Ogólnokształcąca Szkoła Baletowa.
Od urodzenia Marina była żywym dzieckiem. Gdy ktoś podchodził do łóżeczka, w którym leżała, od razu zaczynała machać rączkami i nóżkami. Miała niespożytą energię. Poruszała rączkami i fikała nóżkami nieustannie.
– Ona chyba będzie tancerką – stwierdził tata Joachim.
– Dlaczego tak sądzisz? – zapytała mama Eleonora.
– Zobacz, jak przebiera nóżkami – jak baletnica. Gdyby była chłopakiem, byłby z niego piłkarz, ale jest dziewczynką, więc będzie z niej tancerka.
Przewidywania taty były prorocze. Od czasu, gdy zaczęła chodzić, biegała stale po domu. Wszędzie szkraba było pełno. Nie zdążył się ktoś obejrzeć, a już mała stała obok.
– Ach, tu jesteś – zdziwił się tata. – Myślałem, że jesteś gdzie indziej.
Marina potrząsała nogawką spodni taty.
– Co chcesz? – dopytywał się tata, chociaż domyślał się, o co córce chodzi.
– Chcesz, żebyśmy potańczyli?
Tata odkładał przyrząd, które trzymał w dłoni, chwytał dziecko za rączki i począł pląsać z małą po pomieszczeniu. Dziewczynka uradowana zanosiła się śmiechem. Szczebiot dziecka cieszył serce rodzica. Zabawa kończyła się wzajemnymi uściskami i całusami.
Chcąc rozbawić małą, gdy była smutna lub osowiała, wystarczyło dziecko wziąć na ręce i pohasać z brzdącem po pokoju. Humor wracał małej na oblicze.
Gdy była starsza, odkryła związek między muzyką a ruchem. Muzyka pobudzała do ruchu. Lubiła słuchać szybkie i wolne utwory muzyczne. Nawet dźwięki orkiestry symfonicznej budziły ciekawość dziecka. Powoli kształtował się gust muzyczny małolaty.
Pojawili się pierwsi idole muzyczni. Serce małej porwała Kylie Minogue. Kiedy w radio zapowiadano piosenkę w wykonaniu Kylie biegła do odbiornika i niemal z uchem przyłożonym do głośnika słuchała śpiewu idolki.
Piosenką, którą zasłynęła Kylie był utwór Locomotion. Kawałek był tak często odtwarzany, że Marina nauczyła się refrenu, nie rozumiejąc słów tekstu. Podskakiwała w miejscu i klaskała w dłonie, śpiewając wraz Kylie:
You gotta swing your hips, now
Come on, baby
Jump up
Jump back
Well, now, I think you’ve got the knack
Spytała taty, o czym piosenkarka śpiewa? Rodzic też nie znał angielskiego, ale posłuchał raz czy dwa utworu, wziął do ręki słownik i wydedukował następujący tekst:
Zakręć swoimi biodrami
Śmiało! Skok do góry, skok do tyłu.
Dobrze. Myślę, że masz talent
Odtąd mała słuchając śpiewu Kylie, poruszała się zgodnie z instrukcją: kołysała biodrami i wykonywała różne skoki, do przodu, do tyłu i do góry.
Potem świat ogarnął szał Macareny. Piosenkę śpiewali dwaj starsi panowie, ale taniec wykonywały młode, szczupłe dziewczyny o różnej karnacji skóry. Kołysały biodrami i przekładały ręce zza głów na biodra. Marina, oglądając zespół w telewizji, z upodobaniem naśladowała ruchy dziewczyn.
Po Macarenie nastała moda na Lambadę. Taniec był bardziej zmysłowy. Układ taneczny wykonywały pary. Ciała partnerów splatały się w pląsach. Tancerze kołysali rytmicznie biodrami i ocierali się brzuchami. Marina przyglądając się ruchom tanecznym, uczyła się jedynie kroków. Dwa kroki szybkie i jeden wolny, z wyrzutem nogi w bok. Mogła tak ćwiczyć bez końca.
Oczywiście, dziewczynka uczestniczyła również w zajęciach z rytmiki w szkole podstawowej. Zajęcia ruchowe były ulubionymi lekcjami Mariny. Ćwiczenia wprowadzały pewien ład w umiejętności rytmiczno-taneczne. Uczyły tańców zespołowych. Najpierw była nauka kroków, podskoki, przytupy, obroty, potem harmonijne współdziałanie w grupie. Nauka tańców wyrabiała także umiejętność poruszania się w przestrzeni, w rzędach, w szeregach i po obwodzie koła. Dodatkowym atutem była umiejętność opanowania znanych tańców towarzyskich czy ludowych.
W końcu przyszło istotne zainteresowanie się baletem. Przede wszystkim strojem i wyglądem baletnicy. Prezencja tancerki na papierze była zjawiskowa. Ubrana na biało, w obcisłej tunice, powiewnej spódnicy i w miękkich, aksamitnych pantofelkach była niczym anioł, który sfrunął na ziemię. Marina wycinała sylwetki baletnic z czasopism i wklejała postacie do specjalnego zeszytu. Jeżeli dostrzegła gdzieś, w dostępnej prasie, tancerkę w nowym, niezwykłym stroju wykrawała profil i dołączała do posiadanego zbioru. Nie zapominała o zgromadzonej kolekcji, Przeglądała często zgromadzony zestaw kreacji. Studiowała szczegóły ubioru, wykrój, barwę, elegancję, podziwiała oryginalność kompletu.
Marina była ulubienicą rodziny. Popisywała się pląsami podczas uroczystości familijnych. Gdy trzeba było pokazać kroki modnego tańca, wołano Marinę. Dziewczynkę nie namawiano długo by pokazała opanowane umiejętności. Bardzo lubiła, kiedy znajdowała się w centrum uwagi gości. Radośnie prezentowała figury i piruety balowe. Z satysfakcją odbierała oznaki uznania i aplauz po wykonaniu popisów tanecznych.
Szkoła baletowa
Szkoła baletowa była dwuetapowa. Dziewczynki oraz chłopcy uzupełniali program nauki szkoły podstawowej i średniej, a jednocześnie rozpoczynali przygotowania do prowadzenia działalności zawodowej. Plan zajęć obejmował naukę tańca klasycznego, współczesnego, ludowego, charakterystycznego oraz dawnego. Następnie zawierał również rytmikę, akrobatykę, umuzykalnienie, partnerowanie i charakteryzację. Każdy z wymienionych elementów był ważny, by wykonywać w przyszłości zadania przeznaczone dla wykwalifikowanego tancerza.
Rodzice Mariny zakupili dziewczynce pierwszy kostium do ćwiczeń baletowych. Strój składał się z czarnego trykotu, jednoczęściowego na ramiączkach, krótkiej spódniczki z tiulu oraz płóciennego obuwia, zabezpieczonego gumkami przed spadaniem ze stóp.
Ćwiczenia rozpoczęły się w dużej sali, wyłożonej parkietem, z szerokimi oknami dostarczającymi pełnię światła i lustrzaną ścianą, służącą do korygowania błędów. Do ściany z lustrami przymocowany był drążek, pomagający adeptom do zachowania równowagi podczas wykonywania elementów ruchu.
Pierwsze zajęcie polegało na poznaniu etykiety baletowej. Przepisy tu są bardzo surowe, niemal koszarowe jak w wojsku. Nie wolno się spóźniać. Meldować przybycie na salę Nie pytany, nie odzywać się. Zająć wolne miejsce przy drążku. Wykonywać ściśle polecenia pedagoga. Nie siadać nigdzie, ani wykonywać innych czynności. A na zakończenie zajęć podziękować brawami prowadzącemu szkolenie. Dyscyplina więc jest podstawą sukcesu.
Nauka tańca klasycznego zaczęła się od umiejętności przyjęcia postawy baletowej przez młodych adeptów. Podstawowych zasad jest pięć. Po pierwsze – rozstawić stopy w jednej linii ze złączonymi piętami, ręce unieść półkoliście z przodu. Po drugie – ustawić rozchylone stopy w jednej linii z małą przerwą i rozłożyć ręce. Po trzecie – umieścić ciasno jedną stopę przed drugą w połowie długości, unieść ręce w różnych pozycjach. Po czwarte – wysunąć odwróconą stopę do przodu, jedną rękę wyciągnąć w bok, drugą utworzyć łuk. Po piąte – ustawić stopy jedna przed drugą w przeciwnych kierunkach, skrzyżować nogi, a ręce unieść do góry. Przy czym należało zachować wyprostowaną i nienaganną sylwetkę.
Następnie przystąpiono do nauki kroków. Nazwy różnych układów tanecznych określane są przeważnie w języku francuskim. Pierwszym teoretykiem tańca klasycznego był Carlo Blasis, który wydał w Paryżu w 1820 roku dzieło zatytułowane Traite elementaire theorique et practique de l’art de la danse, które nie trudno przetłumaczyć jako „Traktat elementarny teorii i praktyki sztuki tańca”. Jednym z podstawowych języków obcych w szkole baletowej jest język francuski. Uczniowie od początku poznają francuską terminologię, toteż żadna nazwa nie sprawia młodzieży jakiegokolwiek problemu.
Program nauki kroków rozpoczyna się od ruchu podstawowego, czyli battement tandu. Słowo battement określa pulsowanie lub wymachy nogą w różnych kierunkach. Następny ruch nazywa się plie, czyli przysiad lekki lub głęboki. Kolejnym ruchem jest releve, uniesienie się tancerki na pół palce lub czubki palców. I na koniec jete, manewr oznacza wyrzut wyprostowanej nogi w dowolnym kierunku.
Gdy opanuje się kroki podstawowe, przystępuje się do skoków. Pierwszym skokiem jest assemble. Rozpoczyna się od uniesienia jednej nogi w powietrze i wybicia z drugiej, po czym obie łączą się w górze i lądowanie następuje w przysiadzie. Drugi wyskok jest o wiele trudniejszy, gdyż skok wykonuje się w ruchu. Nazywa się cabriole. Tancerka bierze rozbieg, wyskakuje do góry z jednej nogi, w powietrzu uderza łydkami i figurę kończy lądowaniem na nodze, z której się wybiła. Następny układ skoków nazywa się chasse. Wykonuje się serię podskoków, w której jedna noga dogania drugą w powietrzu i ląduje się z lekkim przysiadem. I ostatni skok pas de basque jest ruchem złożonym. Rozpoczyna się półobrotem jednej nogi na ziemi, następnie dokonuje się podskoku, ląduje się na zgiętych nogach i wysuwa się drugą nogę do przodu.
Na koniec następuje najtrudniejsza część ćwiczeń baletowych – skoki na pointach. Pointy są sztywnymi zakończeniami nosków baletek. Pointy powstają ze sklejenia wielu warstw różnego gatunku tektury i materiału. Czubki baletek uzupełnia się gipsem. W celu zabezpieczenia palców przed urazami końcówki wypełnia się watą lub gąbką. Wszystkie skoki na pointach wymagają długich ćwiczeń, wzmagających podbicia stóp oraz odpowiednie grupy mięśni, by taniec sprawiał wrażenie lekkości i prostoty.
...dalszy ciąg książki w pełnej wersji.