- W empik go
Błękitny hotel - ebook
Błękitny hotel - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 228 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żaden z nich nie znał barwy nieba. Spojrzenia ich biegły poziomo i więzły w falach, które ku nim gnały. Te fale miały odcień łupku, tylko na szczytach były z pieniącej się bieli i wszyscy znali barwy morza. Horyzont ścieśniał się i rozszerzał, opadał i wznosił, a zawsze jego krawędź jeżyła się falami, które pchały się do góry ostro niby skały.
Niejeden człowiek ma zapewne większą wannę niż szalupa, która unosiła się na morzu. Owe fale były złośliwe,.barbarzyńsko strome i wysokie, każdy zaś spieniony szczyt stanowił problem w nawigacji małej łódki.
Kucharz siedział w kucki na dnie i wpatrywał się w sześć cali burty, która oddzielała go od oceanu. Rękawy miał podwinięte na tłustych ramio – nach, a poły rozchełstanej bluzy dyndały, kiedy się schylał, żeby wybrać wodę. Często mawiał: – Rany! Teraz nam niewiele brakowało. – Zaznaczywszy to, nieodmiennie kierował wzrok nad wzburzone morze, ku wschodowi.
Mechanik, który sterował jednym z dwóch wioseł znajdujących się w łodzi, czasami z nagła się podnosił, aby umknąć wodzie wdzierającej się przez rufę. Cienkie to było wiosełko i często wydawało się, że zaraz trzaśnie.
Korespondent pracujący drugim wiosłem spoglądał na fale i rozmyślał, czemu tu się znalazł.
Ranny kapitan leżący w dziobie łodzi był w owej chwili pogrążony w przepaścistym smutku i obojętności, które nachodzą, przynajmniej na czas jakiś, nawet najdzielniejszych i najbardziej wytrzymałych, kiedy chcąc nie chcąc silny zawodzi, armia ponosi straty, okręt idzie na dno. Dusza pana statku, choćby dowodził nim zaledwie dzień, tkwi głęboko korzeniami w jego belkach; na tym zaś kapitanie odbił się ostro w rannej szarudze widok siedmiu odmienionych twarzy, a później kikut stengi z białą kulą, który siekł wodę na dwie strony, osuwał się niżej i niżej, aż zszedł na dno. Odtąd z głosem kapitana stało się coś dziwnego. Chociaż pozostał spokojny, szumiała w nim nuta żałoby, która nie była ani uroczysta, ani łzawa.
– Steruj trochę bardziej na południe, Billie.
– Jest, trochę bardziej na południe, kapitanie – odparł mechanik na rufie.
Siedzenie w tej lodzi przypominało jazdę na rozbrykanym dzikim koniu, a trzeba dodać, że dziki koń jest niewiele od niej mniejszy. Stateczek szedł w podskokach, stawał dęba i pomykał niby zwierzę. Kiedy za nadejściem fali unosił się przed nią, wyglądał jak wierzchowiec, który gotuje się do przesadzenia oburzająco wysokiej przeszkody. Sposób, w jaki gramolił się na ściany wody, jest sprawą tajemną, ponadto zaś u ich szczytów kryły się problemy białej wody – piana pędząca z wierzchołka każdej fali, którą trzeba było przesadzić, i skok z góry. A łupnąwszy pogardliwie w wodną grzywę łódź ześlizgiwała się i rozpryskując wodę mknęła długim stokiem na dół, póki rozchwiana i rozdygotana nie stanęła przed nowym niebezpieczeństwem.
Szczególnie niedogodne jest to, iż po szczęśliwym wspięciu się na jedną falę, zaraz natykamy się na drugą, nie mniej ważną i równie zniecierpliwioną, że jeszcze pływamy. W warunkach przeciętnych – do których nie należy przebywanie na otwartym morzu w dziesięciostopowej szalupie – nie można wyrobić sobie pojęcia o tym, jak zasobne w fale jest morze. Kiedy nadciągała szara ściana wody, przysłaniała ludziom w łódce wszystko inne, łatwo więc było uwierzyć, że właśnie ona stanowi ostateczny wybuch, oceanu, że jest ostatnim wysiłkiem zawziętych wód. W ruchu fal był pełen grozy wdzięk, a nadpływały w ciszy, jeśli pominąć warkot ich grzebieni.
Twarze ludzi w bladym świetle musiały być szare. Oczy ich musiały dziwnie połyskiwać, gdy wpatrywali się niezmiennie poza rufę. Wszystko wyglądałoby dziwnie malowniczo, jeśliby patrzeć z balkonu. Ale ludzie w łódce nie mieli czasu tego zauważyć, gdyby zaś mieli wolną chwilę, co innego by ich zaprzątało. Słońce statecznie pięło się po niebie, oni zaś wiedzieli, że już dzień w całej pełni, bo kolor morza przeszedł z barwy łupku w szmaragdową zieleń ze smugami bursztynowego poblasku i piana wyglądała jak śnieżna lawina. Nie widzieli, jak powstawał dzień. Zdawali sobie… tylko sprawę, jak się to odbija na zabarwieniu fal, które się ku nim toczyły.
Kucharz i korespondent spierali się w nie powiązanych zdaniach o różnicę między stacją ratowniczą a schroniskiem. Kucharz powiedział:
– Tuż na północ od latarni Przylądka Mosquito jest schronisko i jak tylko nas zobaczą, zaraz wypłyną.
– Jak kto nas zobaczy? – spytał korespondent.
– Załoga – odparł kucharz.
– W schroniskach nie ma załóg – rzekł korespondent. – Ja przez schronisko rozumiem takie miejsce, gdzie przechowuje się ubranie i wałówkę dla rozbitków. Ale załóg w nich nie ma.
– A właśnie że są – powiedział kucharz.
– Nie, nie ma – powiedział korespondent.
– Jak by nie było, jeszcze tam nie jesteśmy – rzekł mechanik na rufie.
– No – powiedział kucharz – więc bardzo możliwe, że to, co mam na myśli, nie jest schroniskiem.; może to stacja ratownicza.
– Jeszcze tam nie jesteśmy – rzekł mechanik na rufie.II
Kiedy łódź zeskakiwała z fal, wiatr targał ludziom włosy, a gdy unosiła się znów dziobem w górę, omiatał ich pyłem wodnym. Szczyt każdej fali był wzgórzem, z którego chwilę oglądali szeroki przestwór, wzburzony, lśniący, smagany wichurą. Był to prawdopodobnie widok znakomity, prawdopodobnie wspaniałe były te igraszki nieskrępowanego morza, rozszalałego blaskami szmaragdu, bieli i bursztynu.
– Byczo, że duje do brzegu – rzekł kucharz. – Bo dokąd by nas zaniosło? Nie byłoby z nami wesoło.
– To racja – powiedział korespondent. Zajęty mechanik kiwnął tylko głową.
A wtedy kapitan leżący w dziobie zaśmiał się w sposób, który wyrażał zarazem rozweselenie, pogardę i tragizm. – Sądzicie, chłopcy, że teraz bardzo z nami wesoło? – spytał.
Na to umilkli trzej pozostali, z lekka pochrząkując i pomrukując niepewnie. Czuli, że wyrażenie szczególnego optymizmu zabrzmiałoby dziecinnie i głupio, ale wszyscy niewątpliwie tak właśnie odczuwali sytuację. W podobnych razach młody zawsze bywa uparty. A z drugiej strony każda jawna myśl o beznadziejności była wykroczeniem przeciw etyce ich położenia. Toteż milczeli.
– Nie, nie – rzekł kapitan pocieszając swoją dziatwę – wydostaniemy się na brzeg jak nic.
Ale w jego tonie było coś, co ich zastanowiło; więc mechanik powiedział: – Tak! Jeżeli wiatr się utrzyma.
Kucharz wybierał wodę. – Tak! Jeżeli diabli nas nie wezmą w przybrzeżnej kipieli.
Mewy latały. Czasem siadały na wodzie obok brązowych pasm wodorostów, które pełzały po powierzchni fal ruchem dywanów wiszących na sznurze podczas wiatru. Ptaki siedziały wygodnie stadami i niektórzy w łódce zazdrościli im, gdyż tyle sobie robiły z gniewu morza, co ląg dzikich cietrzewi tysiąc mil w głębi lądu. Często podlatywały bardzo blisko, patrząc na ludzi oczyma jak paciorki. Były w takich chwilach tajemnicze i surowe w swym bezczelnym dociekaniu, a ludzie pohukiwali chcąc odegnać ptaki. Jeden najwidoczniej postanowił usadowić się na czubku głowy kapitana. Leciał równo z łodzią i nie krążył nad nią, tylko szybował ukośnymi, krótkimi ślizgami. Utkwił czarne pożądliwe oczka w głowie kapitana. – Łajdaku! – rzuci! mechanik. – Wyglądasz, jak by cię scyzorykiem wystrugali. – Kucharz i korespondent klęli stworzenie ponuro. Kapitan chciał je odegnać końcem ciężkiej cumki, ale nie śmiał, bo każdy energiczny gest mógł przewrócić przeciążoną łódkę; opędzał się więc od mewy machając łagodnie i z ostrożna dłonią. Gdy zniechęcono mewę do dalszej gonitwy, wszyscy odetchnęli lżej – kapitan, bo spokojny już o swoje włosy, a inni, bo ptak ten wydał im się jakiś wstrętny i złowróżbny.
Mechanik tymczasem wiosłował. I korespondent wiosłował. I wiosłowali razem. Siedzieli obok siebie na ławeczce i wiosłowali jednym wiosłem. Później mechanik brał za oba; potem za oba wiosła brał korespondent; i znowu mechanik; i znów korespondent. Wiosłowali i wiosłowali. Najryzykowniejsza chwila nadchodziła wówczas, kiedy trzeba było, aby odpoczywający w rufie zmienił pracującego przy wiosłach. Na najwyższą gwiazdę prawdy! Łatwiej wykradać jaja spod kury, jak zmienić się miejscami w owej łódce! Więc najpierw człowiek w rufie przesuwał dłoń wzdłuż burty, a poruszał się ostrożnie, jak by był zrobiony z sewrskiej porcelany. Potem wzdłuż przeciwnej burty robił to samo człowiek u wioseł. A wszystko z niebywałą – ostrożnością. Kiedy ci dwaj przechodzili obok siebie, pozostali nie spuszczali oka z fali, która nadpływała, a kapitan nawoływał: – Uwaga! Spokojnie tam!
Brązowe maty wodorostów, które ukazywały się raz po raz, były jak wyspy, skrawki ziemi. Na o ko nie płynęły ani w jedną, ani w drugą strony. Biorąc rzecz praktycznie, stały w miejscu. Infor – mowaly ludzi, że ich łódź powoli posuwała się do brzegu.
Kapitan uniósłszy się ostrożnie w dziobie, kiedy łódka wzbiła się na wielkim wale wody, obwieścił, że zobaczył latarnię Przylądka Mosquito. Niebawem i kucharz rzekł, że ją widzi. Korespondent wówczas pracował u wioseł, lecz i on też zechciał czemuś spojrzeć na latarnię. Siedział jednakże tyłem do niej, a fale były zbyt poważne, aby móc odwrócić od nich głowę. Ale w końcu nadciągnęła jedna z łagodniejszych fal i gdy znaleźli się u szczytu, szybko przeszukał zachodni horyzont.
– Widziałeś? – spytał kapitan.
– Nie – wolno odpowiedział korespondent –? nic nie widziałem.
– Popatrz jeszcze raz – rzekł kapitan. Pokazał ręką. – Dokładnie w tym kierunku.
Na szczycie innej fali korespondent zrobił, jak mu kazano, i tym razem oczy jego napotkały mały nieruchomy punkt na skraju rozkołysanego horyzontu. Miał on dokładnie rozmiary ostrza igielnego. Trzeba nie lada skwapliwego oka, żeby wyśledzić taką malutką latarnię.
– Dobrniemy tam, kapitanie?
– Jak wiatr się utrzyma, a łódź nie nabierze wody, nic nam innego nie zostało – odpowiedział kapitan.
Mała łódka, którą każda piętrząca się fala wznosiła do góry, a grzywacze obryzgiwały złośliwie, postępowała naprzód, co, gdy nie było blisko wodorostów, pozostawało niewidoczne. Wydawała się łupinką, jakimś cudem tarzającą się po wodzie wciąż do góry wierzchem, zdaną na łaskę pięciu oceanów. Raz po raz wielka płachta wody jak białe płomienie wdzierała się do wewnątrz.
– Kucharz, wybierz wodę – mówił kapitan spokojnie.
– Tak jest, kapitanie – pogodnie odpowiadał kucharz.III
Trudno byłoby opisać ów subtelny kształt braterstwa, które się tu, na falach, ugruntowało. Nikt o nim nie mówił. Nikt o nim nie wspomninał. Ale mieszkało w łodzi i każdy grzał się w jego cieple. Kapitan, kucharz, mechanik i korespondent byli przyjaciółmi – przyjaciółmi, których jednoczyły dziwniej nierozerwalne okowy, niż się to na ogół zdarza. Ranny kapitan leżący w dziobie łodzi, obok dzbana z wodą, mówił zawsze głosem cichym i spokojnie; nigdy jednak nie mógłby dowodzić bardziej ochoczą i szybką załogą jak ta zbieranina w łódce. To było więcej niż zwykłe zrozumienie tego, co najlepiej służy zbiorowemu bezpieczeństwu. Na pewno była w tym jakaś cecha osobista i serdeczna. A za oddaniem dla dowodzącego łodzią szło owo koleżeństwo, które na przykład korespondent, nauczony cynicznego stosunku do ludzi, uznał już wówczas za to najlepsze, czego w życiu doświadczył. Ale nikt o tym nie mówił. Nikt o tyra nie wspominał.
– Żeby tak mieć żagiel – zauważył kapitan. – Moglibyśmy zawiesić mój płaszcz na końcu wiosła, to byście wy dwaj, chłopcy, mieli okazję odpocząć. – Więc korespondent i kucharz trzymali wiosło i szeroko rozciągali płaszcz, mechanik sterował i łódka szparko szła pod nowym takielunkiem. Czasem mechanik musiał ostro robić wiosłem, by nie pozwolić morzu wedrzeć się do łodzi, ale na ogół żeglowanie się powiodło.
Latarnia morska powoli rosła. Nabrała już nieomal barwy i wyglądała jak maleńki, szary cień na niebie. Człowiek u wioseł nie mógł się oprzeć, by nie odwracać głowy chcąc bodaj zerknąć na ten maleńki szary cień.
Wreszcie ludzie w łodzi mogli oglądać ląd ze szczytu każdej fali. Jak latarnia morska była pionowym cieniem na tle nieba, tak ląd wydawał się jedynie długim czarnym cieniem na tle morza. Na pewno był cieńszy niż papier.
– Musimy być gdzieś mniej więcej naprzeciwko Nowej Smyrny – rzekł kucharz, który często opływał te brzegi na szkunerach. – Kapitanie, zdaje się, że będzie już z rok, jak porzucono tamtą stację ratowniczą.
– Tak? – spytał kapitan.
Wiatr z wolna zamierał. Kucharz i korespondent musieli się teraz dobrze namozolić, żeby utrzymać wiosło jak najwyżej. Fale jednakże zaczęły znów łomotać w łódkę z dawną siłą I stateczek wytraciwszy szybkość gramolił się na nie boleśnie. Mechanik i korespondent wzięli się znów do wioseł
Rozbicia statków zdarzają się nie w porę. Gdybyż to ludzie mogli się do nich przygotować, gdyby mogli sprawić, by następowały, kiedy załoga jest w świetnej kondycji, mniej byłoby zatonięć w morzu. Przez dwa dni i dwie noce przed załadowaniem się do łodzi żaden z czwórki nie spał nawet tyle, aby warto było o tym wspominać, a w podnieceniu wspinaczką po pokładzie tonącego statku zapomnieli także najeść się do syta.
Z tych, a także z innych przyczyn ani mechanik, ani korespondent nie wiosłowali z przyjemnością. Ten ostatni dziwił się szczerze, w imię zdrowego rozsądku, jak mogą jeszcze istnieć ludzie, którzy uważają wiosłowanie za rozrywkę. To nie rozrywka; to szatański dopust i nawet ktoś pozbawiony rozumu nie mógłby przypuścić, że jest ono czym innym, jak zgrozą dla mięśni i zbrodnią wobec grzbietu. Obwieścił całej łodzi, co myśli o rozkoszach wiosłowania, i mechanik o znużonej twarzy uśmiechnął się pełen współczucia. Nawiasem mówiąc, przed zatonięciem statku mechanik pracował bez przerwy dwie wachty w maszynowni.
– Dajcie już spokój, chłopaki – powiedział kapitan. – Nie wysilajcie się. Jeżeli mamy przebyć pas kipieli, musicie zaoszczędzić wszystkie siły, bo na pewno trzeba będzie płynąć wpław. Nie spieszcie się.
Powoli ląd podnosił się z morza. Z czarnej linii przeszedł w linię czerni i linię bieli – drzew; i piasku. Wreszcie kapitan powiedział, że dostrzega dom na brzegu. – To na pewno schronisko – rzekł kucharz. – Zaraz nas zobaczą i wypłyną.
Latarnia w dali rosła coraz wyżej. – Strażnik powinien już nas widzieć, jeżeli patrzy przez lornetkę – powiedział kapitan. – Da znać ratownikom.