- W empik go
Błękitny pokój - ebook
Błękitny pokój - ebook
Tony Falcone to kobieciarz. A jego brat ma hotel. Dlatego tam może spotykać się z namiętną kochanką, bez obaw, że ktoś ich nakryje. Do czasu... Bo Nicolas, mąż Andrei, chyba jednak domyśla się, czemu jeździ ona do pobliskiego miasteczka. I dla Tony'ego taka sytuacja staje się mało komfortowa. Woli zrezygnować z tych godzin przyjemności w hotelowym błękitnym pokoju, niż narażać reputację rodziny. Jego kochanka nie może się z tym jednak pogodzić. Bo za długo czekała na swoją prawdziwą miłość...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7677-0 |
Rozmiar pliku: | 315 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Boli cię?
— Nie.
— Gniewasz się na mnie?
— Nie.
Była to prawda. W tej chwili wszystko było prawdziwe, przeżywał tę scenę na surowo, nie zadając pytań, nie próbując zrozumieć, nie spodziewając się, że przyjdzie taki moment, gdy dowie się, iż było w niej coś, co powinien był dostrzec i zrozumieć. Poza tym, że prawdziwe, wszystko było też rzeczywiste: on, ten pokój, Andrée wyciągnięta na skotłowanym łóżku, naga, z rozłożonymi nogami, z ciemną plamą owłosienia, do którego lepiły się jeszcze kropelki spermy.
Czy czuł się szczęśliwy? Gdyby go ktoś zapytał, bez wahania odrzekłby, że tak. Do głowy by mu nie przyszło, by gniewać się na Andrée za to, że ugryzła go w wargę. W ten sposób się kochali i już, więc stojąc — też nago — przed lustrem nad umywalką, zmoczył ręcznik zimną wodą i delikatnie ocierał wargę.
— Żona będzie pytać?
— Nie sądzę.
— Zdarza jej się?
Słowa, które wypowiadali, w zasadzie nic nie znaczyły. Mówili dla samej przyjemności mówienia, jak to się ludziom zdarza po miłosnym akcie, gdy wciąż czują tkliwość swych ciał i lekki szum w głowie.
— Masz piękne plecy.
Na ręczniku pojawiło się kilka różowych plamek, a na ulicy podskoczyła na bruku pusta ciężarówka. Na tarasie rozmawiali ludzie. Do ich uszu docierały wyraźnie tylko pojedyncze słowa, które nie tworząc zdań, nie miały żadnego sensu.
— Kochasz mnie, Tony?
— Tak mi się wydaje.
Zażartował, choć bez uśmiechu, a to z powodu dolnej wargi, którą wciąż ocierał delikatnie zwilżonym ręcznikiem.
— Nie jesteś pewien?
Odwrócił się, by na nią popatrzeć, i z przyjemnością zauważył kropelki spermy, jego spermy, przypominającej o niedawnych zmaganiach ich ciał.
Pokój pomalowany był na niebiesko, na kolor, który pewnego dnia w myślach określił jako ultramarynę, przypominając sobie dzieciństwo i małe muślinowe woreczki z niebieskim proszkiem, który jego matka rozpuszczała w balii przed ostatnim płukaniem, by zaraz wynieść bieliznę na dwór i rozłożyć ją do suszenia na lśniącej trawie. Miał wtedy pięć, może sześć lat i zdawało mu się, że to czary, iż błękit przywraca tkaninom biel.
Wiele lat po śmierci matki, kiedy już nawet jej rysy zatarły się w jego pamięci, nieraz zadawał sobie pytanie, dlaczego dla ludzi tak biednych jak oni, chodzących w połatanych ubraniach, tak wielkie znaczenie miała biel tkanin.
Czy myślał o tym także w tej chwili? Miał to sobie uzmysłowić później. Błękit pokoju był nie tylko błękitem ultramaryny, ale też błękitem nieba w skwarne sierpniowe popołudnie tuż przed tym, jak zachodzące słońce nada mu odcień różu, a potem czerwieni.
Był akurat sierpień. Drugi sierpnia. Późne popołudnie. O godzinie piątej złote obłoki, lekkie jak bita śmietana, przepłynęły nad budynkiem stacji kolejowej, kładąc się cieniem na jego fasadzie.
— Mógłbyś spędzić ze mną resztę życia?
Słowa te ledwo do niego dotarły. Dotarły nie bardziej niż otaczające go zapachy czy obrazy. Skąd mógł przypuszczać, że będzie tę scenę przeżywał dziesięciokrotnie, dwudziestokrotnie, tylokrotnie, że nie byłby w stanie policzyć, za każdym razem w innym nastroju, za każdym razem widząc ją w innym świetle?
Całymi miesiącami usiłował przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły, choć nie zawsze z własnej woli, niekiedy zmuszany przez innych.
Profesor Bigot, na przykład, psychiatra wyznaczony przez sędziego śledczego, z uporem do tego wracał, uważnie obserwując jego reakcje:
— Często pana gryzła?
— Czasami.
— Ile razy?
— Spotkaliśmy się wszystkiego osiem razy w hotelu Pod Podróżnikiem.
— Osiem razy w ciągu dwunastu miesięcy?
— Jedenastu... Tak, to było jedenaście miesięcy... Wszystko zaczęło się we wrześniu.
— Ile razy pana ugryzła?
— Trzy, może cztery
— Podczas stosunku?
— Tak mi się wydaje... Tak...
Tak... Nie... Tego dnia akurat zrobiła to po wszystkim. Odsunął się i leżał na boku, przyglądając się jej spod wpółprzymkniętych powiek, oczarowany wspaniałym światłem, które kąpało ich oboje.
Na dworze, na placu przed stacją, było gorąco; takie samo gorąco — które zdawało się żyć i oddychać — panowało w słonecznym pokoju.
Zamknął okiennice, ale nie do końca, zostawiając kilkunastocentymetrową szparę, przez którą przy otwartym oknie docierały do nich odgłosy małego miasteczka, odległa kakofonia dźwięków niczym słyszany z daleka chór, którego muzykę co rusz przerywały wyraźne, ostrzejsze dźwięki, takie jak ludzkie głosy na tarasie.
Chwilę wcześniej, podczas ich dzikiego kochania się, dźwięki te napłynęły do pokoju i stopiły się w jedno z ich ciałami, z ich śliną, potem, z bielą brzucha Andrée, z ciemniejszym odcieniem jego skóry, ze snopem światła, który przecinał pokój na pół, z niebieskimi ścianami, z migoczącym lustrem, z zapachem hotelu, dość prymitywnym zresztą, na który składały się wonie wina i mocniejszych trunków serwowanych w hotelowym barze pomieszane z oparami bulgoczącej w kuchni potrawki, do czego doszedł jeszcze nieco stęchły zapach materaca.
— Przystojniak z ciebie, Tony.
Mówiła to za każdym razem, zawsze w tym samym momencie, leżąc na łóżku, podczas gdy on kręcił się po pokoju albo szukał kieszeni spodni przewieszonych przez oparcie wiklinowego krzesła, żeby wyjąć z niej papierosa.
— Krwawisz jeszcze?
— Już prawie nie.
— Jeśli cię o to spyta, co jej powiesz?
Wzruszył ramionami, nie widząc powodu do niepokoju. Nie miało to dla niego, żyjącego tą jedną chwilą, żadnego znaczenia. Było mu dobrze, czuł się cząstką harmonijnego wszechświata.
— Powiem, że na coś wpadłem... już wiem... na przednią szybę, bo musiałem ostro zahamować...
Zapalił papierosa, który miał wyjątkowy smak. Odtwarzając później tę rozmowę, musiał przypomnieć sobie zapach, który wyróżniał się spośród reszty, zapach pociągów. Dał się słyszeć przetaczany na bocznicę pociąg towarowy, a od czasu do czasu rozlegał się też krótki gwizd lokomotywy.
Profesor Bigot, rudy, mały i chudy, o niewiarygodnie krzaczastych brwiach, nie odpuszczał:
— Nie przyszło panu do głowy, że mogła mieć motyw, by pana ugryźć?
— Jaki motyw?
Jakiś czas potem powrócił do tego również jego prawnik, mecenas Demarié:
— Myślę, że możemy te ukąszenia jakoś wykorzystać...
Uczepili się tego, podczas gdy on powtarzał w kółko, że nie przejmował się swoją zranioną wargą. Jak niby miał się przejmować, skoro tak ze szczętem dał się pochłonąć bieżącej chwili? O czym właściwie wtedy myślał? O niczym konkretnym. Odpowiedział Andrée bez namysłu, mówiąc to, co pierwsze przyszło mu do głowy, wierząc, że słowa to coś pozbawionego wagi, ulotnego.
Któregoś popołudnia, podczas ich trzeciego czy czwartego spotkania, powiedziawszy mu, jak zwykle, że jest przystojniakiem, Andrée dodała:
— Jesteś taki przystojny, że mam ochotę kochać się z tobą na dworze, na oczach wszystkich, tutaj, na Placu Dworcowym...
Roześmiał się, choć pomysł ten wcale nie wydał mu się taki dziwny. Nigdy nie chciał odcinać się od świata, nawet gdy trzymał ją w ramionach. Chłonął wszystko, uliczny zgiełk, ludzkie głosy, grę światła na ścianach, nawet kroki na chodniku i brzęk szkła na ustawionych na tarasie stolikach.
Pewnego razu ulicą maszerowała orkiestra dęta i zabawnie było kochać się w rytm jej muzyki. Innym razem podczas gwałtownej burzy Andrée uparła się, żeby odsłonić i otworzyć szeroko okno.
Czyż nie była to tylko zabawa? On w każdym razie nie widział w tym nic złego. Andrée leżała naga, rozciągnięta w poprzek łóżka, specjalnie przyjmując wyuzdaną pozę. Taka właśnie była; gdy tylko oboje znaleźli się w pokoju, odrzucała wszelką skromność i wszelkie zahamowania.
Czasem, gdy już się rozebrali, szeptała ze swego rodzaju udawaną nieśmiałością, którą nie zamierzała nikogo oszukać, a wykorzystać jedynie jako element gry:
— Pić mi się chce. A tobie?
— Nie.
— Później ci się zachce. Lepiej zadzwoń na Françoise i zamów coś do picia.
Françoise, około trzydziestoletnia pokojówka, pracowała w kawiarniach i hotelach, odkąd skończyła piętnaście lat i nic nie było w stanie jej zaskoczyć.
— Tak, panie Tony?
Mówiła na niego „panie Tony”, bo był bratem jej pracodawcy, Vincenta Falcone, którego imię i nazwisko namalowane było nad wejściem do hotelu i którego głos dał się często słyszeć na tarasie.
— Nigdy nie domyślał się pan istnienia w jej zachowaniu jakichś ukrytych motywów?
To, co przeżył w ciągu tej półgodziny — nie, mniej niż półgodziny, zaledwie kilkunastu minut — miało zostać rozbite na cząstki obrazu i dźwięku, z których każdą poddano wnikliwej analizie zarówno przez niego samego jak i przez innych.
Andrée była wysoka. Nie przejmował się tym w łóżku, ale była o jakieś trzy, cztery centymetry od niego wyższa. Choć miejscowa, miała ciemne, niemal czarne włosy mieszkanki południa Francji albo Włoszki, kontrastujące z delikatną, białą, niemal przezroczystą skórą. Sylwetkę miała zgrabną, choć może nieco przyciężką, a ciało — zwłaszcza piersi i uda — jędrne i gładkie.
Jako trzydziestotrzylatek zdążył poznać wiele kobiet. Żadna jednak nie potrafiła dać mu takiej rozkoszy jak ona — rozkoszy absolutnej, zwierzęcej, rozkoszy, która nie pozostawia po sobie żalu ani wstrętu, wstydu ani znużenia.
Wręcz przeciwnie! Po dwóch godzinach czerpania największej przyjemności żadne nie spieszyło się z ubieraniem, przedłużając ten czas fizycznej bliskości, delektując się harmonią nie tylko swych ciał, ale też wszystkiego dokoła.
Wszystko miało znaczenie. Wszystko miało swe miejsce w pulsującym wszechświecie, nawet mucha, która przysiadła na brzuchu Andrée i którą ta obserwowała z błogim uśmiechem.
— Naprawdę mógłbyś spędzić ze mną resztę życia?
— Jasne...
— Taki jesteś pewien? Nie boisz się trochę?
— A czego tu się bać?
— Wyobrażasz sobie, jak wyglądałoby nasze zwyczajne życie?
Także te słowa miały powrócić, tak beztroskie tamtego dnia, a po kilku miesiącach tak złowieszcze.
— Z czasem byśmy przywykli — odrzekł bez zastanowienia.
— Przywykli? Do czego?
— Do siebie nawzajem.
Był prostolinijny, niewinny. Nie liczyło się nic poza teraźniejszością. Jurny mężczyzna i gorąca kobieta nacieszyli się sobą, jak tylko mogli, i jeśli nawet Tony’ego coś potem trochę bolało, to był to ból zdrowy i przyjemny.
— O! Pociąg...
Nie on to powiedział, lecz jego brat na dworze. Jak gdyby słowa te stanowiły jakiś sygnał, Tony podszedł mechanicznie do okna i stał w snopie piekącego światła wpadającego pomiędzy okiennicami.
Czy mógł zobaczyć go ktoś z zewnątrz? Mało prawdopodobne, gdyż każdemu, kto chciałby zajrzeć do środka, pokój wydałby się ciemny, w dodatku znajdowali się na pierwszym piętrze, więc patrzący mógłby zobaczyć co najwyżej jego nagi tors.
— Kiedy pomyślę o wszystkich tych latach, które przez ciebie zmarnowałam...
— Przeze mnie? — rzekł rozbawiony.
— A kto niby odszedł? Ja?
Poznali się jako sześciolatki i razem chodzili do szkoły. Dopiero jednak po trzydziestce, gdy oboje mieli małżonków...
— A tak poważnie, Tony... Gdybym była wolna...
Czy jej słuchał? Pociąg, ukryty za białym budynkiem dworca, zatrzymał się i przez drzwi po prawej stronie zaczęli wychodzić pasażerowie, których sprawdzał jeszcze kontroler biletów w mundurze.
— Czy ty też postarałbyś się odzyskać wolność?
Ruszając dalej, lokomotywa wydała przeraźliwy gwizd, w którym zginęły inne dźwięki.
— Co mówiłaś?
— Spytałam, czy w takim wypadku...
Obrócił lekko głowę w stronę niebieskich ścian pokoju, w stronę białego łóżka i ciała Andrée, lecz kątem oka dostrzegł coś, co sprawiło, że spojrzał znowu w okno. W anonimowym tłumie mężczyzn i kobiet, z których jedna niosła na rękach dziecko, a inna ciągnęła za rękę małą dziewczynkę, rozpoznał twarz.
— Twój mąż...
W jednej chwili Tony stał się innym człowiekiem.
— Nicolas?
— Tak.
— Gdzie jest? Co robi?
— Przechodzi przez plac.
— Idzie tutaj?
— Bez wątpienia.
— Jak wygląda?
— Nie widzę. Słońce świeci mi prosto w oczy...
— Gdzie idziesz?
Zaczął już zbierać spodnie, bieliznę, skarpetki i buty.
— Nie mogę tu zostać. Dopóki nie znajdzie nas tutaj razem...
Nie patrzył na nią. Nagle zupełnie przestała go obchodzić: ona, jej ciało, to, co mogłaby powiedzieć bądź pomyśleć. Ogarnięty paniką wyjrzał jeszcze raz przez okno, po czym wybiegł z pokoju.
Fakt, że Nicolas przyjechał pociągiem do Triant, wiedząc, że jest tu teraz jego żona, oznaczał, że musiał mieć niezwykle ważny powód.
Na wydeptanych schodach panował większy cień i chłód, a Tony, z ubraniem przewieszonym przez rękę, wdrapał się na drugie piętro i ruszył w stronę uchylonych drzwi na końcu korytarza, gdzie Françoise w czarnej sukni i białym fartuszku zmieniała akurat pościel. Zmierzyła go wzrokiem, po czym parsknęła śmiechem:
— A niech mnie, przecież to pan Tony! Pokłóciliście się?
— Ćśś...
— Co się dzieje?
— Jej mąż...
— Przyłapał was, co?
— Jeszcze nie. Ale idzie tutaj...
Ubierał się w pośpiechu, nasłuchując uważnie i spodziewając się usłyszeć niemrawe kroki Nicolasa na schodach.
Idź, dowiedz się, o co mu chodzi, ale szybko. Muszę to wiedzieć...
Lubił Françoise, mocnej budowy, krępą dziewczynę o roześmianych oczach, a ona tę jego sympatię odwzajemniała.
Pokój miał ukośny sufit, wyłożony był tapetą w różowe róże, a nad orzechowym łóżkiem wisiał krzyż. W niebieskim pokoju też był krzyż, ale mniejszy, wisiał nad kominkiem.
Tony nie miał krawata, a marynarkę zostawił w samochodzie. Ostrożność, którą Andrée praktykowała już od roku, nagle okazała się przydatna.
Ilekroć spotykali się Pod Podróżnikiem, Tony parkował swoją ciężarówkę w spokojnej, starej uliczce de Saules, równoległej do ulicy Gambetta, zaś Andrée zostawiała swego szarego citroëna na Placu Targowym jakieś trzysta metrów dalej.
Przez okno w lukarnie zobaczył hotelowy dziedziniec z grzebiącymi w ziemi kurami i stajniami po drugiej stronie. W każdy trzeci poniedziałek miesiąca odbywał się targ bydła i do Triant zjeżdżały się tłumy wieśniaków z okolicy, często przybywając w staromodnych kariolkach.
Françoise bez pośpiechu wracała po schodach.
— No i?
— Siedzi na tarasie. Właśnie zamówił lemoniadę.
— Jak wygląda?
Andrée też o to zapytała.
— Nie jestem pewna.
— Pytał o żonę?
— Nie, ale stamtąd, gdzie Siedzi, może obserwować oba wejścia.
— Mój brat nic nie mówił?
— Ma pan wymknąć się tylnym wyjściem, a potem przez złomowisko samochodów za stacją benzynową.
Znał drogę. Po przejściu przez półtorametrowy mur znajdzie się za stacją obsługi Chérona. Za dystrybutorami paliwa, odchodząc od Placu Dworcowego, wąska uliczka prowadziła w stronę ulicy des Saules, kończąc się pomiędzy apteką a piekarnią Patina.
— Wiesz, co ona robi?
— Nie wiem.
— Niczego tam nie słyszałaś?
— Nie nasłuchiwałam.
Françoise nie przepadała za Andrée. Z powodu sympatii, jaką sama darzyła Tony’ego, byłą pewnie odrobinę zazdrosna.
— Lepiej, żeby pan nie szedł przez parter. Mógłby go pan spotkać koło toalety.
Okiem wyobraźni zobaczył Nicolasa z tą jego żółtawą cerą, z miną zawsze albo smutną, albo wręcz posępną, siedzącego przy stoliku na tarasie ze szklanką lemoniady, podczas gdy powinien był stać za ladą swojego sklepu spożywczego. Zapewne przed wyjazdem do Triant poprosił o zastępstwo matkę. Co jej powiedział? Jakie znalazł usprawiedliwienie dla zmiany swego odwiecznego zwyczaju? Czy wiedział? Kto mu powiedział?
— Czy nigdy nie przyszło panu do głowy, panie Falcone, że ktoś mógł wysłać anonim?
Pytanie to zadał Diem, sędzia śledczy, którego brak pewności siebie denerwował Tony’ego.
— Nikt w Saint-Justin nie wiedział o naszym romansie. Nawet w Triant nie wiedział o nim nikt poza moim bratem, bratową i Françoise. Byliśmy bardzo ostrożni. Andrée wchodziła przez małe drzwiczki od strony ulicy Gambetta, prowadzące wprost na schody, dzięki, czemu mogła dostać się do pokoju bez przechodzenia przez kawiarnię.
— Swego brata, oczywiście, jest pan pewien?
Nie mógł się nie uśmiechnąć, słysząc to pytanie. Ufał swemu bratu jak sobie samemu.
— A bratowej?
Lucia kochała go niemal tak samo mocno jak Vincenta, choć oczywiście w inny sposób. Podobnie jak oni, miała włoskie korzenie i lojalność wobec rodziny była dla niej najważniejsza.
— Co pan powie o pokojówce?
Françoise mogła podkochiwać się w Tonym, ale pisanie anonimów było zupełnie nie w jej stylu.
— Jest jeszcze jedna osoba... — wymamrotał sędzia Diem, odwracając głowę tak, że słońce zamigotało w jego nieco potarganych włosach.
— Kto?
— Nie wie pan? Niech pan sobie przypomni naszą ostatnią rozmowę i wymianę zdań, jaką pan przytoczył... czy chciałby pan, żeby sekretarz przeczytał panu zapis?
Rumieniąc się, pokręcił głową. — Niemożliwe, żeby Andrée...
— Dlaczego?
Ta rozmowa miała jednak dopiero nastąpić. Teraz zaś schodził za Françoise po schodach, uważając, żeby nie zaskrzypiała żadna deska. Hotel Pod Podróżnikiem pamiętał jeszcze czasy dyliżansów. Tony zatrzymał się na chwilę przed drzwiami błękitnego pokoju, lecz nie dochodził z niego żaden dźwięk. Czy oznaczało to, że Andrée leżała wciąż naga na łóżku?
Françoise zaprowadziła go na koniec korytarza w kształcie litery L i wskazała małe okienko w skośnym dachu.
— Po prawej stronie leży sterta słomy. Będzie pan mógł bezpiecznie zeskoczyć.
Kury zagdakały, gdy wylądował na podwórzu, by już po chwili przeskoczyć przez mur po drugiej stronie i znaleźć się pośród bałaganu złożonego ze starych samochodów i ich części. Kawałek dalej, na stacji benzynowej pracownik w białym kombinezonie, który tankował komuś auto, nawet się nie odwrócił.
Lawirując wśród wraków, Tony dotarł do uliczki, gdzie poczuł silny zapach stojącej wody, a nieco dalej inną woń — woń świeżego chleba wydobywającą się z komina wentylacyjnego piekarni.
Znalazłszy się wreszcie na ulicy des Saules, wsiadł do swej ciężarówki z czarnym napisem na bladożółtym tle:
Antonio Falcone
Traktory — Maszyny rolnicze
Saint-Justin-du-Loup.
Kwadrans wcześniej czuł się pogodzony z całym światem. Jak zatem opisać niepokój, który go teraz ogarnął? Nie był to strach. Nie miał powodu, by coś podejrzewać.
— Nie przejął się pan, widząc go wychodzącego ze stacji?
Tak... Nie... Trochę, znając Nicolasa, jego zwyczaje i wieczną troskę o własne zdrowie.
Kierując się ku drodze do Saint-Justin, objechał miasto, by trzymać się jak najdalej od stacji kolejowej. Na jednym z mostów na rzece Orneau cała rodzina łowiła ryby, nie wyłączając małej dziewczynki, może sześcioletniej, która akurat coś złapała i najwyraźniej nie wiedziała, jak zdjąć zdobycz z haczyka. Pewnie paryżanie. Latem pełno ich było wszędzie; kilkoro zatrzymało się nawet w hotelu jego brata i będąc w błękitnym pokoju jeszcze nie tak dawno temu, słyszał ich charakterystyczną mowę na tarasie.
Pszenicę zebrano już dwa tygodnie temu i droga prowadziła pomiędzy rżyskami, winnicami i łąkami, na których pasły się krowy miejscowej rasy, płowe z niemal czarnymi mordami.
Po trzech kilometrach jazdy przejechał przez Saint-Séverin, maleńką wioskę, na którą składało się zaledwie kilka skupionych przy drodze gospodarstw. Nieco dalej po prawej rozciągał się las Sarelle, noszący tę samą nazwę co przyległa do niego, kryjąca się za drzewami osada.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.