Błękitny tygrys - ebook
Błękitny tygrys - ebook
O błękitnym tygrysie z chińskiej prowincji Fujian świat po raz pierwszy usłyszał od misjonarza Harry’ego Caldwella, który był bardziej znany ze swych umiejętności myśliwskich aniżeli z pracy ewangelizacyjnej. Wespół z dyrektorem Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej Royem Chapmanem Andrewsem wyruszył na niezwykłe łowy. Czy tym dwóm myśliwym uda się zdobyć unikatowe trofeum?
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65443-40-3 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Późnym popołudniem pewnego upalnego dnia w tysiąc dziewięćset szesnastym roku wraz z żoną brałem udział w przeprawie przez piękną rzekę Min w prowincji Fujian w południowych Chinach. Naprzeciwko nas zapuszczona wioska wspinała się znad wody w przytłaczającą roślinność górskiego stoku. Nasi półnadzy wioślarze kołysali ciężką dżonką, a ludność zgromadzona na brzegu stopniowo zaczynała nabierać kształtów. Mężczyźni w niebieskich szatach, małe nagusieńkie dzieci i kobiety ze srebrnymi nożami lśniącymi we włosach¹ zmaterializowali się na szarym tle błota i kamienia. Wśród nich znajdował się wysoki mężczyzna w białym tropikalnym hełmie. Widzieliśmy, jak przemieszczał się energicznie po schodach i wzdłuż brzegu. Był zbudowany jak dobrze wytrenowany atleta; miał mniej więcej metr osiemdziesiąt wzrostu, a promienny uśmiech rzadko schodził z jego twarzy – intensywny, żywy, tryskający entuzjazmem! Takie było pierwsze wrażenie, jakie wywarł na mnie Harry R. Caldwell, zanim jeszcze wyszedłem z łodzi i złapałem go za rękę.
Przebyłem pół świata, aby dołączyć do niego w tygrysiej krainie w południowych Chinach i to, jakim był człowiekiem, wiele dla mnie znaczyło. Na pierwszy rzut oka było widać, że ten misjonarz z karabinem to prawdziwy mocarz.
Właśnie w tamtym momencie, siedem lat temu, zaczęła się przyjaźń, oparta na wspólnych zainteresowaniach, obopólnym szacunku i podziwie. Polowałem z Harrym Caldwellem, mieszkałem z nim i jego rodziną, przyglądałem się jego pracy misyjnej i znam jego życie. Pod wieloma względami jest jednym z najbardziej niezwykłych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem. Jego umiejętności posługiwania się karabinem i obserwacji w terenie są nie mniej fenomenalne niż zdolności misjonarskie. Wszystko to przeplata się z energią życiową i entuzjazmem, które poczułem, kiedy spotkałem go po raz pierwszy na brzegu rzeki w południowych Chinach. Niczego nie robi połowicznie. W rzeczy samej, nie mógłby zrobić czegokolwiek, gdyby nie zaangażował się w to całkowicie, z całą swoją werwą.
Niewątpliwie Caldwell w swojej pracy misyjnej – swojej najważniejszej życiowej roli – odniósł wiele wspaniałych sukcesów. Nie będę się wypowiadał z ewangelicznego punktu widzenia, a raczej skupię się na wpływie, jaki ten misjonarz wywarł na wspólnotę i na całą prowincję. Tysiące Chińczyków, nawet jeśli nie przyjęli jego duchowej nauki, znają jego reputację. Odwaga, uczciwość, otwartość i prawe postępowanie przemawiają do Chińczyków dokładnie tak samo, jak trafiają do innych ludzi w dowolnym zakątku ziemi. Harry Caldwell jest ucieleśnieniem tych cnót. Reprezentuje typ człowieka, który jest potrzebny zarówno na polu misyjnym, jak i w każdej innej dziedzinie życia. Ludziom, którym głosi Słowo Boże, oprócz słów przynosi również czyny; coś, co zawładnie ich wyobrażeniami; coś fizycznego, co mogą podziwiać.
Zawsze wyobrażam go sobie z karabinem w jednej ręce i z Bibliąc w drugiej. Używa broni nie tylko po to, by zachować sprawność fizyczną i psychiczną, ale także jako wytrychu do wyważania zamkniętych drzwi przesądów i bałwochwalstwa, aby przynieść ludziom tę Wielką Prawdę, której poświęcił swoją młodość i całe życie.
Roy Chapman Andrews,
Amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej,
Nowy Jork
2 kwietnia 1924 r.
------------------------------------------------------------------------
1 W prowincji Fujian mężatki tradycyjnie nosiły we włosach ostro zakończone szpilki, przypominające noże (przyp. tłum.).I
KARABIN JAKO WIZYTÓWKA
Chińczycy to chyba najbardziej skrupulatny naród na świecie. Niech nikt się nie łudzi, że może zdobyć ich zaufanie lub przyjaźń, jeżeli zlekceważy subtelności obyczajów społecznych.
Miałem zaszczyt służyć jako misjonarz w Chinach przez dwadzieścia cztery lata. W tym okresie stacjonowałem w pięciu różnych miastach i byłem odpowiedzialny za szerzenie chrześcijańskiej inicjatywy na wielu terenach w prowincji Fujian, do których wcześniej nie dotarła nowina o Bogu.
Oczywiście zawsze starałem się zarówno zachowywać, jak i pracować w taki sposób, aby niczym nie urazić Chińczyków żyjących w tamtych regionach. A tymczasem ku mojemu zdziwieniu okazywało się, że to, co miało być sposobem na odprężenie, raz po raz okazywało się kluczem do zaufania tych ludzi.
To dziwna sprawa – bycie znanym z myślistwa. Jako chłopiec w górach Tennessee, gdzie karabin na wiewiórki jest towarzyszem życia częściej niż tablica szkolna czy arytmetyka, nigdy nie przypuszczałem, że broń pomoże zaszczepić znajomość chrześcijańskiego Boga w samym sercu Azji. Tym bardziej nie marzyłem, że zainteresowanie kwiatami i wszelkimi żywymi stworzeniami, które narodziło się w moich chłopięcych latach pośród burzliwego piękna południowych wyżyn, okaże się dla mnie przepustką do wielkich towarzystw naukowych i stworzy szansę poznania światowych przyrodników.
A jednak tak właśnie się stało. W Chinach w wielu miejscach kwitną dziś zbory chrześcijańskie, założone w czasie, kiedy przybyłem w te okolice z karabinem Savage. Obecnie ta część Chin, która znajduje się poza utartymi szlakami podróży, cieszy się dużym zainteresowaniem misjonarzy. Miałem w tym swój udział. Gdy przemierzałem tysiące kilometrów na tych wzgórzach, zgromadziłem wiele eksponatów, które przekazałem połowie tuzina muzeów w Ameryce.
Często, gdy myślami cofam się w przeszłość, czystym przypadkiem wydaje mi się, że moja praca misjonarska rozwinęła się w ten niezwykły sposób. To biskup wprowadził mnie na drogę, którą wielu moich przyjaciół nazwałoby bezużyteczną poboczną ścieżką. Przybyłem na Wschód, jak wielu innych młodych rekrutów, pełen energii i bardziej skłonny do poświęceń niż do wydawania osądów. Byłem silny, tak jak każdy wychowanek gór Tennessee.
Podczas przysięgi towarzyszącej ordynacji metodystycznej², ślubowałem, że dołożę wszelkich starań, aby kształtować moje życie zgodnie z nauką Chrystusa oraz dawać dobry przykład. Tak więc przez jakiś czas powstrzymywałem się od takich frywolnych pokus jak tenis, spotkania przy herbatce i inne rozrywki, które niektórzy misjonarze uznawali za nader nęcące.
Moje postanowienie oznaczało, że powinienem poświęcić każdą godzinę na intensywne głoszenie Ewangelii. Uważałem, że w ten sposób daję przykład tego, jaki powinien być dobry misjonarz. W rezultacie, w pierwszym roku pełnoetatowej służby, ocknąłem się pewnego dnia w swoim łóżku, gdzieś na odludziu, chory psychicznie i fizycznie.
W tym miejscu pozwolę sobie zauważyć, że moim zdaniem niektóre misje przyniosły wiele marnotrawstwa bezcennych zasobów ludzkich. Wysyłano misjonarzy w miejsca, w których nie utrzymywali kontaktów z nikim prócz swoich współpracowników, więc czuli się tam kompletnie bezużyteczni. Kiedy młody misjonarz, przywiązany do miejsca, w którym dorastał, zostaje wyrwany na jakąś stację misyjną obejmującą tylko jedną rodzinę, napięcie psychiczne staje się tak ogromne, że może spowodować załamanie lub wręcz wycofanie się z misji. Tak właśnie stało się i w moim przypadku. Wiele komisji misyjnych obecnie dostrzega nieskuteczność tej polityki i koncentruje swoich ludzi w większych grupach, wciąż jednak zdarza się, że są oni wysyłani na tereny, gdzie sami muszą radzić sobie z licznymi obciążeniami związanymi z prowadzeniem stacji misyjnej.
Właśnie dlatego niejednokrotnie leżałem w łóżku na mojej częściowo odizolowanej stacji, gorączkowo zastanawiając się, czy to już kres mojego marzenia o służbie na obczyźnie. Obawiałem się wręcz, że to kres mojej służby w ogóle. A potem przybył do mnie biskup³.
To właśnie sesja dorocznej konferencji sprawiła, że biskup Bashford zawitał u mnie na stacji i wkroczył w moje życie z impetem i właściwą sobie energią. Rozmawiał ze mną długo i odkrył, co tak naprawdę spowodowało moje kłopoty, po czym skorzystał z bogactwa swojego doświadczenia i poradził mi, abym powrócił do starych zainteresowań z Tennessee i odkrywał je na nowo w Chinach. Tego dnia zaczęły się moje sukcesy w roli misjonarza.
Nigdy (z wyjątkiem wakacji) nie angażowałem się zbytnio w polowanie na tygrysa lub inną grubą zwierzynę. Nie chciałem dopuścić do tego, aby zainteresowanie florą i fauną przeszkodziło mi w zadaniu ustanowienia Królestwa Bożego w tej części świata. A jednak ta poboczna aktywność pojawiła się naturalnie i, jak powiedziałem, nie tylko zapewniła mi fizyczne przetrwanie, ale w dużej mierze przyczyniła się do osiągnięcia głównego celu, czyli chwalenia Chrystusa i Jego miłości.
Pozwólcie, że zilustruję, jak to działa. Od lat pragnąłem głosić Ewangelię w jakiejś społeczności o strategicznym znaczeniu. Rozumiałem, że muszę albo skruszyć skostniałą skorupę tej konkretnej wspólnoty, albo mogę zrezygnować z ewangelizacji obszaru ponad stu miast i wiosek zamieszkałych przez pół miliona dusz. Kolejne próby wejścia w ten region spotykały się z oporem właśnie wtedy, gdy wydawało się, że sukces jest już bliski. Wśród mieszkańców panowały gorzkie uprzedzenia wobec cudzoziemca i jego wszelkich przedsięwzięć; w konsekwencji drzwi wspólnoty były zamknięte tak długo, że wykluczenie obcych stało się wręcz powodem do dumy wśród starszych członków klanu.
Ten stan mógłby trwać do dziś, gdyby na scenie nie pojawił się tygrys ludojad. Wielu mieszkańców zginęło, więc członkowie klanowej starszyzny w swej desperacji wysłali do mnie dostojną delegację z prośbą o pomoc. Kilka miesięcy wcześniej zastrzeliłem w okolicy innego tygrysa, również terroryzującego mieszkańców. Oczywiście, i tym razem zareagowałem entuzjastycznie na zaproszenie. Wziąłem ze sobą zarówno Biblię, jak i karabin, ponieważ miałem zamiar wykonać podwójną misję. Długo czekałem na taką okazję.
Dzięki uprzejmości członka starszyzny mogłem zatrzymać się w jego domu. Mój gospodarz był starszym klanu, negatywnie nastawionym i chowającym urazę do chrześcijańskich misji, podobnie jak cała społeczność, która od wielu lat była przeświadczona, że ucierpiała niesprawiedliwie z rąk misjonarza obcego kościoła. Wiele lat wcześniej w tym właśnie domu odbyła się nawet uroczystość, na której zawarto przymierze uniemożliwiające przyjęcie w tym regionie jakiejkolwiek obcej religii. Jeśli dostałbym szansę, by przełamać uprzedzenia w tym miejscu, drzwi innych domostw także zostałyby szeroko otwarte.
Gdy tylko osiedliłem się w domu starszego, wyciągnąłem moją broń na tygrysa, aby sprawdzić, czy działa jak należy. Wzbudziła ona wśród ludzi wielkie zainteresowanie, a małe, ostro zakończone naboje podobały się im jeszcze bardziej. W tamtych czasach używałem dwudziestodwukalibrowego karabinu Savage o dużej mocy i miejscowi nie mogli sobie wyobrazić, że tak lekka broń i tak mała kula będą skuteczne. Ich ekscytacja sięgała zenitu.
Rozmowa skupiła się głównie na malusieńkim naboju, który przedarłby się przez prawie półtora centymetra żelaza. Pomieszczenie było po brzegi wypełnione mężczyznami z klanu, a oczy i uszy kobiet przebywających na zewnątrz przyciskały się do pęknięć i dziur po sękach. Kontynuowałem rozmowę, czekając, aż zejdzie na temat broni, abym mógł wykazać się na innym polu.
Następnego ranka nadarzyła się okazja. Z sąsiedztwa przybyło około dwudziestu mężczyzn, aby znowu obejrzeć broń. W tym domu, podobnie jak w innych, trzymano krosna i narzędzia rolnicze. Widząc pług w rogu, oświadczyłem, że mój mały karabin przestrzeli się przez żelazo z odległości stu metrów.
Połowa wioski przyjęła wyzwanie i poszła za mną na wzgórze za domem. W tłumie byli nie tylko młodzi mężczyźni i dzieci, jedni i drudzy podekscytowani i zaciekawieni, ale także _literati_⁴ w długich szatach, którzy podążali za nami powolnym, dostojnym krokiem, charakterystycznym dla ich klasy. Kiedy wreszcie wystrzeliłem, okazało się, że miałem rację.
Po powrocie do domu padło wiele uwag na temat karabinu, ale żadna nie mogła posłużyć mojemu celowi. Sześć kolejnych nabojów zostało wciśniętych w magazynek i szybko wystrzelonych. W pewnym momencie młody uczony zwrócił się do starszych, którzy siedzieli przy stołach, popijając herbatę, i wykrzyknął: „To naprawdę dziwna broń! Jest o wiele lepsza od naszej!”.
Właśnie na takie porównanie czekałem. Podjąłem ten trop i przez jakiś czas wyjaśniałem różnicę między moją bronią a innymi egzemplarzami. Gdy rozmawiamy o rzeczach, które pochodzą z naszego kraju i z których jesteśmy słusznie dumni, trudno całkowicie stłumić w sobie postawę wyższości. A jednak trzeba to zrobić, gdy rozmawia się z tłumem uczonych w Chinach, o ile nie chce się zrazić do siebie swoich słuchaczy. Z taką pokorą, na jaką mogłem się zdobyć, zacząłem rozprawiać na temat zalet mojego karabinu, a następnie opowiedziałem o wyjątkowości innych produktów produkowanych w Ameryce. Ponieważ był to czas żniw, mogłem wspomnieć o amerykańskiej maszynie zwanej żniwiarzem, która wykonuje pracę za kilkadziesiąt osób. Nie było trudno przekonać słuchaczy, że taka maszyna jest lepsza niż sierp.
Moja publiczność wciąż stanowiła solidną gromadę, choć czasami niespokojną. Kiedy widziałem, że zaczyna się niepokoić czy niecierpliwić, robiłem pokaz broni: ładowałem i rozładowywałem magazynek, aż tłum znów gęstniał. Wreszcie uznałem, że nadszedł odpowiedni moment i zakrzyknąłem: „Przyjaciele, zgodzicie się ze mną, że ta broń jest lepsza niż wasza, i że amerykańskie narzędzie rolnicze jest lepsze niż to, którymi wy uprawiacie swoje pola i zbieracie zboże. A kiedy wysłuchacie tego, co mam do powiedzenia na temat »doktryny Chrystusa«, zobaczycie, że również i ona jest lepsza niż religie waszych ojców!”.
Ku mojej radości wszyscy słuchali z zapartym tchem. Przez następną godzinę w przyjacielskiej atmosferze rozmawialiśmy o zasługach chrześcijaństwa. Pokazałem, że kult chrześcijańskiego Boga opierał się na miłości, podczas gdy kult większości bożków, których znali moi słuchacze, był oparty na strachu. Na poparcie swoich słów spytałem zebranych, czy to nie strach skłonił ich do padania na twarz przed bożkami w świątyni czy też do palenia kadzidła i papierowych pieniędzy przed ołtarzem domowym. Moje argumenty były skuteczne. Wszyscy przyznali mi rację, a co więcej, zanim opuściłem wioskę, poprosili mnie zarówno o otwarcie miejsca głoszenia kazań, jak i chrześcijańskiej szkoły dziennej. Chrześcijaństwo zdobyło zdecydowane poparcie w społeczności, która dotychczas była mu wroga. Było to skuteczne głoszenie Ewangelii Chrystusowej, z karabinem jako dodatkowym przesłaniem.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
------------------------------------------------------------------------
2 Chodzi o święcenia pastorów w kościele metodystów (przyp. wyd.).
3 Biskup Bashford, o którym mowa, był biskupem Episkopalnego Kościoła Metodystycznego, stacjonującym w Chinach od 1904 do 1918 roku (przyp. aut.).
4 _Literati_ – erudyci, przedstawiciele elity chińskiego społeczeństwa (przyp. tłum.).