Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Błękitny Zamek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 kwietnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Błękitny Zamek - ebook

Niezapomniana opowieść o odwadze i miłości. Czy Joanna Stirling kiedykolwiek ucieknie od swojej surowej rodziny i znajdzie prawdziwą miłość?

Joanna ma 29 lat, jest niezamężna i nigdy nie była zakochana. Mieszkając z apodyktyczną matką i wścibską ciotką, ucieka w świat „zakazanych” książek i marzeń o Błękitnym Zamku – miejscu, w którym może być tym, kim naprawdę chce. Gdy dowiaduje się, że ma przed sobą zaledwie rok życia, buntuje się przeciwko rodzinie i odkrywa nowy, zdumiewający świat, pełen miłości i przygód daleko wykraczających poza jej najskrytsze wyobrażenia.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-641-1
Rozmiar pliku: 2,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Gdyby nie to, że pew­nego mar­co­wego poranka padał deszcz, całe życie Joanny Stir­ling poto­czy­łoby się inną koleją. Poszłaby wraz ze wszyst­kimi człon­kami swego rodu na rocz­nicę ślubu do ciotki Wel­ling­ton, a dok­tor Trent poje­chałby do Mont­re­alu. Ale deszcz lał jak z cebra i oto co się z tego powodu wyda­rzyło.

Joanna obu­dziła się wcze­śnie w tę mar­twą, przy­tła­cza­jącą godzinę, która bez­po­śred­nio poprze­dza nasta­nie świtu. Nie­zbyt dobrze jej się spało. Nic dziw­nego zresztą, że się źle sypia, kiedy się ma naza­jutrz skoń­czyć dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, a przy tym jest się wciąż starą panną, w śro­do­wi­sku, gdzie nie wycho­dzą za mąż tylko te, które po pro­stu nie mogą dostać męża.

Mia­sto Deer­wood, jak i ród Stir­lin­gów od dawna pogo­dzili się z myślą, że Joanna pozo­sta­nie na zawsze bez­na­dziejną starą panną. Lecz w sercu samej Joanny nie prze­stała ni­gdy tlić się iskierka żało­snej, wsty­dli­wej nadziei, że i ją ktoś jesz­cze w życiu poko­cha – aż do tego słot­nego poranka, kiedy uprzy­tom­niła sobie, że ma już dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i że dotych­czas żaden męż­czy­zna nie ubie­gał się o jej rękę.

Joanny nie mar­twiło znów tak bar­dzo, że zosta­nie starą panną. Bądź co bądź – myślała sobie – zostać starą panną nie jest tak okrop­nie, jak wyjść za mąż za takiego wuja Wel­ling­tona albo wuja Benia­mina lub nawet wuja Her­berta. W grun­cie rze­czy bolało ją tylko to, że ani razu nie miała spo­sob­no­ści stać się kimś innym niż starą panną, że ni­gdy nie pra­gnął jej żaden męż­czy­zna.

Leżała samot­nie w rzed­ną­cym sza­rym pół­mroku i łzy gorące napły­wały jej do oczu. Chęt­nie roz­pła­ka­łaby się na dobre, ale nie chciała fol­go­wać sobie z dwóch wzglę­dów. Po pierw­sze, oba­wiała się, że płacz może wywo­łać nowy atak bólu w oko­licy serca. Jeden taki atak, ostrzej­szy niż wszyst­kie dotych­cza­sowe, miała już w chwili, gdy kła­dła się do łóżka. Po dru­gie, bała się, że matka zauważy zaczer­wie­nione oczy i zacznie się dro­bia­zgowa, natrętna, dokucz­liwa inda­ga­cja.

Co by to było – pomy­ślała Joanna, gorzko się uśmie­cha­jąc – gdy­bym powie­działa szczerą prawdę: pła­czę, ponie­waż nie mogę wyjść za mąż. Wyobra­żam sobie, jak bar­dzo zgor­szona byłaby matka, cho­ciaż sama pło­nie ze wstydu, że córka jej jest starą panną. Ale oczy­wi­ście pozory muszą być zacho­wane.

Joanna nie­omal sły­szała namasz­czony, dyk­ta­tor­ski ton matki: „Nie wypada, aby panienka z dobrego domu myślała o męż­czy­znach”. Na samą myśl o minie, jaką zro­bi­łaby matka, Joanna par­sk­nęła śmie­chem, posia­dała bowiem poczu­cie humoru, o które nie podej­rze­wał jej nikt z człon­ków bli­skiej i dal­szej rodziny. Miała w ogóle wiele cech, o które nikt jej nie podej­rze­wał. Prze­lotny śmiech szybko jed­nak zamarł i po chwili Joanna znów leżała sku­lona, mała i żało­sna, nasłu­chu­jąc chlu­po­ta­nia desz­czu za oknem i przy­pa­tru­jąc się z nie­sma­kiem, jak zimne, bez­li­to­sne świa­tło sączy się z wolna do jej brzyd­kiego, odra­ża­ją­cego pokoju.

Brzy­dotę tego pokoju znała na pamięć i nie­na­wi­dziła go z całego serca. Nie­na­wi­dziła żół­tej pod­łogi z jedy­nym dywa­ni­kiem ręcz­nej roboty, na któ­rym wyszyty był gro­te­skowy pies, wiecz­nie szcze­rzący do niej zęby; odra­pa­nego i poora­nego szpa­rami sufitu; fira­neczki z brą­zo­wego papieru z czer­wo­nymi wyma­lo­wa­nymi różami; popla­mio­nego lustra z prze­ci­na­jącą je uko­śną rysą i sta­rych foto­gra­fii jesz­cze star­szych krew­nych, dawno wyru­go­wa­nych z dol­nych poko­jów. Poza podo­bi­znami przod­ków zdo­biły ścianę tylko dwa obrazki. Jeden z nich był to stary oleo­druk przed­sta­wia­jący małe szcze­nię, leżące na progu pod rzę­si­stą ulewą. Obra­zek ten dzia­łał na Joannę przy­gnę­bia­jąco. Biedny, zbłą­kany pie­sek, sku­lony na progu i sma­gany desz­czem… Cze­muż nie otwo­rzy mu kto drzwi i nie wpu­ści do środka?

Drugi obra­zek – była to wybla­kła rycina w tek­tu­ro­wej opra­wie – przed­sta­wiał kró­lową Ludwikę scho­dzącą ze scho­dów. Rycinę tę ofia­ro­wała jej wspa­nia­ło­myśl­nie na uro­dziny cio­cia Wel­ling­ton, kiedy Joanna miała dzie­sięć wio­sen. I od tego czasu przez dzie­więt­na­ście lat przy­pa­try­wała się tej pięk­nej, wymu­ska­nej, zado­wo­lo­nej z sie­bie kró­lo­wej Ludwice, nie­na­wi­dząc jej z całego serca.

Co prawda wszyst­kie pokoje w tym domu były brzyd­kie. Ale na dole sta­rano się jako tako utrzy­mać pozory. Szkoda było jed­nak pie­nię­dzy na pokoje, któ­rych ni­gdy nie poka­zuje się gościom. Joan­nie zda­wało się nie­kiedy, że mogłaby uczy­nić coś dla wyglądu swego pokoju nawet bez pie­nię­dzy, gdyby jej tylko na to pozwo­lono. Lecz matka odrzu­cała z miej­sca każdą pro­po­zy­cję, a Joanna nie śmiała nale­gać. W ogóle Joanna nie miała ni­gdy zwy­czaju nale­gać. Po pro­stu bała się. Matka jej bowiem nie zno­siła żad­nego sprze­ciwu. Gdy czuła się obra­żona, umiała całymi dniami cho­dzić nadą­sana z miną znie­wa­żo­nej księż­niczki. Jedyną zaletą, jaką miał dla Joanny jej pokój, było to, że mogła w nim samot­nie pła­kać po nocach.

Ale w grun­cie rze­czy cóż to mogło szko­dzić, że ma brzydki pokój, skoro uży­wała go jedy­nie do spa­nia i ubie­ra­nia się? Ni­gdy nie pozwo­lono by jej na pozo­sta­wa­nie w nim samej w jakim­kol­wiek innym celu. Ludzie, któ­rzy chcieli być sami, w prze­ko­na­niu pani Fry­de­ryki Stir­ling i cioci Tekli, mogli tego pra­gnąć wyłącz­nie w jakichś nie­go­dzi­wych i podej­rza­nych zamia­rach. Ale za to pokój, który miała w Błę­kit­nym Zamku, wypo­sa­żony był we wszystko, co łączy się z poję­ciem piękna. Bo Joanna, która czuła się tak zahu­kana, wylęk­niona i ujarz­miona w rze­czywistym życiu, pędziła nie­zwy­kle oka­zały i wystawny żywot w swych marze­niach. Nie domy­ślał się tego nikt z rodu Stir­lingów, a już naj­mniej ze wszyst­kich – matka i cio­cia Tekla. Nikomu z nich nie śniło się nawet, że Joanna ma dwa domy – brzydką budę z czer­wo­nej cegły przy Elm Street oraz Błę­kitny Zamek w Hisz­pa­nii. Od kiedy pamię­tała – duszą żyła zawsze w Błę­kit­nym Zamku. Była jesz­cze małym skrza­tem, gdy ją to opę­tało. Ile­kroć zamy­kała powieki, mogła go oglą­dać zupeł­nie wyraź­nie. Oto był – naje­żony basz­tami i wie­życz­kami, wzno­szący się na szczy­cie urwi­stego wzgó­rza i owiany błę­kitną tajem­ni­czą mgłą na tle zaró­żo­wio­nego nieba dale­kiej cza­ro­dziej­skiej kra­iny. Wszystko, co było pięk­nego i cudow­nego na świe­cie, znaj­do­wało się w tym zamku. Klej­noty, które zdo­biły kró­lew­skie czoła; szaty z pur­pury i bla­sku księ­ży­co­wego; łoża z róż i zło­to­gło­wiu; sze­ro­kie mar­mu­rowe schody z wiel­kimi bia­łymi urnami i cicho stą­pa­ją­cymi smu­kłymi dzie­wi­cami w bia­łych powiew­nych sza­tach; dzie­dzińce oko­lone mar­mu­ro­wymi fila­rami, gdzie try­skały lśniące fon­tanny i śpie­wały wśród mir­to­wych krza­ków sło­wiki; zwier­cia­dlane sale, gdzie lustra uka­zy­wały wyłącz­nie odbi­cia pięk­nych ryce­rzy i prze­ślicz­nych kobiet. Wśród nich ona sama naj­pięk­niej­sza, tak że męż­czyźni zabi­jali się dla jej uśmie­chu. Wspa­niałe zabawy i uczty, jakie prze­ży­wała po nocach w wyobraźni, były dla Joanny jedy­nym uroz­ma­ice­niem, które doda­wało jej sił do zno­sze­nia bez­na­dziej­nej nudy sza­rego, mono­ton­nego życia. Więk­szość człon­ków rodziny Stir­lingów ska­mie­nia­łaby chyba ze zgrozy, gdyby dowie­działa się choć połowy tego, co roiło się w gło­wie Joanny.

Wystar­czy powie­dzieć, że miała w swym Błę­kit­nym Zamku sporą gro­madkę wiel­bi­cieli. Naj­pięk­niej­szy z nich ado­ro­wał ją z całym roman­tycz­nym zapa­łem tej rycer­skiej epoki i zdo­by­wał jej miłość dopiero po dłu­go­trwa­łej służ­bie i licz­nych boha­ter­skich czy­nach, a w końcu poślu­biał ją z nie­zwy­kłym prze­py­chem i oka­za­ło­ścią w ogrom­nej, ude­ko­ro­wa­nej cho­rą­gwiami kaplicy.

Gdy miała lat dwa­na­ście, ideał ten był jasno­wło­sym paziem o zło­tych kędzio­rach i oczach modrych jak niebo. Gdy ukoń­czyła lat pięt­na­ście, był on wysoki, ciemny i blady, ale wciąż jesz­cze bez­wa­run­kowo piękny. W dwu­dzie­stym roku życia był on asce­tyczny, marzy­ciel­ski, udu­cho­wiony. Gdy skoń­czyła dwa­dzie­ścia pięć, ulu­bie­niec jej miał mocno zary­so­wany, tro­chę zacięty pod­bró­dek, a twarz raczej surową niż piękną. W Zamku Joanna nie miała ni­gdy wię­cej niż dwa­dzie­ścia pięć lat, ale ostat­nio, cał­kiem ostat­nio, ideał jej otrzy­mał kasz­ta­nową czu­prynę, smutny uśmiech i tajem­ni­czą prze­szłość.

W tym prze­ło­mo­wym dniu swego życia Joanna nie mogła jed­nak odna­leźć klu­cza do Błę­kit­nego Zamku. Rze­czy­wi­stość zbyt sil­nie na nią napie­rała, nastę­pu­jąc jej na pięty i uja­da­jąc jak roz­wście­czony kun­del. Miała dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i była przy tym samotna, nie­ko­chana, brzydka – jedyna nie­po­zorna dziew­czyna w tej zna­ko­mi­tej rodzi­nie, pozba­wiona zarówno prze­szło­ści, jak i wido­ków na przy­szłość. Jak daleko się­gnąć mogła pamię­cią, życie jej zawsze było nudne i bez­barwne, bez jed­nego jaśniej­szego czy żyw­szego pro­myka. Jak daleko wybie­gała myślą w przy­szłość, wyda­wało się jej rze­czą pewną, że zawsze będzie to samo, aż wresz­cie sta­nie się zwię­dłą sta­ruszką, ucze­pioną nagiej, uschnię­tej gałęzi życia. Chwila, w któ­rej kobieta docho­dzi do wnio­sku, że nie ma już w imię czego żyć, ni w imię miło­ści, ni obo­wiązku, ni żad­nego celu – jest dla niej gor­sza niż śmierć.

I pomy­śleć, że muszę pędzić na­dal ten żywot; że może mam jesz­cze przed sobą osiem­dzie­siąt lat życia – dumała Joanna z prze­ra­że­niem. – Wszy­scy Stir­lin­go­wie są strasz­nie dłu­go­wieczni. Słabo mi się robi na samą myśl o tym.

Była zado­wo­lona, że pada deszcz, a wła­ści­wie odczu­wała z tego powodu jakąś ponurą satys­fak­cję. Doroczna uro­czy­stość fami­lijna dzi­siaj się nie odbę­dzie. Ta uro­czy­stość, którą cio­cia i wuj Wel­ling­ton (zawsze wymie­niano ich w tej kolej­no­ści) wypra­wiali z oka­zji rocz­nicy swo­ich zarę­czyn, stała się ostat­nio istną zmorą dla Joanny. Pech chciał, że w dniu tym przy­pa­dały rów­nież jej uro­dziny, i od chwili gdy prze­kro­czyła dwu­dzie­sty piąty rok życia, nikt nie dawał jej o tym zapo­mnieć.

Lecz cho­ciaż cho­dze­nie na uro­czy­sto­ści fami­lijne było dla niej istną męką, to jed­nak ni­gdy przez myśl jej nawet nie prze­szło zbun­to­wać się prze­ciwko temu. Joanna nie miała w sobie ani odro­biny ducha bun­tow­ni­czego. A prze­cież dosko­nale z góry wie­działa, co jej powie każdy z obec­nych tam gości. Wuj Wel­ling­ton, któ­rego nie cier­piała i któ­rym gar­dziła, mimo że osią­gnął szczyt aspi­ra­cji każ­dego Stir­linga, żeniąc się z posa­giem, zapyta ją ogłu­sza­ją­cym szep­tem: „Nie myślimy jesz­cze o zamąż­pój­ściu, ser­deńko?” – po czym wybuch­nie głu­pa­wym, recho­czą­cym śmie­chem, który sta­no­wił zawsze nie­zmienny epi­log jego „głę­bo­kich” uwag. Cio­cia Wel­ling­ton, która napa­wała Joannę jakimś zabo­bon­nym stra­chem, będzie jej opo­wia­dać o nowej szy­fo­no­wej sukni Oli­wii i o ostat­nim pło­mien­nym liście narze­czo­nego Oli­wii, Roberta. A Joanna będzie musiała robić tak zado­wo­loną i zain­te­re­so­waną minę, jak gdyby ta suk­nia i ten list były prze­zna­czone dla niej, w prze­ciw­nym razie bowiem cio­cia Wel­ling­ton czu­łaby się dotknięta. A Joanna dawno już zde­cy­do­wała, że woli raczej obra­zić Boga niż cio­cię Wel­ling­ton, ponie­waż Bóg mógłby jej wyba­czyć, a cio­cia Wel­ling­ton – ni­gdy.

Wujenka Alberta o wyjąt­ko­wej tuszy i nie­zwy­kle miłym zwy­czaju mówie­nia o swoim mał­żonku per „on”, jakby to była jedyna istota płci męskiej na tym padole, wciąż nie mogła zapo­mnieć o tym, że była kie­dyś wielką pięk­no­ścią, i bia­dała nad ciemną cerą Joanny:

– Nie rozu­miem, dla­czego wszyst­kie dzi­siej­sze panny są takie opa­lone. Kiedy ja byłam panną, mia­łam cerę jak krew z mle­kiem. Ucho­dzi­łam za naj­ład­niej­szą dziew­czynę w Kana­dzie, moja droga.

Wuj Her­bert może nic nie powie, a może zauważy żar­to­bli­wie: „Ależ ty tyjesz, Bubo”. Po czym całe towa­rzy­stwo gruch­nie śmie­chem z powodu tego nie­zwy­kle zabaw­nego przy­pusz­cze­nia, że biedna, chu­dziutka Buba może w ogóle utyć.

Przy­stojny, napu­szony wuj Jakub, któ­rego Joanna nie lubiła, ale któ­rego darzyła sza­cun­kiem, ponie­waż cie­szył się opi­nią nie­zwy­kle mądrego i odgry­wał z tego względu rolę wyroczni w rodzi­nie – Stir­lin­go­wie na ogół nie grze­szyli nad­mia­rem rozumu – rzuci z zabój­czym sar­ka­zmem, któ­remu zawdzię­czał swą sławę:

– Jesteś pew­nie ostat­nio zajęta szy­ko­wa­niem swo­jej wyprawy, co?

A wuj Benia­min będzie zaba­wiał zgro­ma­dzo­nych swo­imi kiep­skimi kalam­bu­rami i zagad­kami, sam na nie pośpiesz­nie odpo­wia­da­jąc:

– Jaka jest róż­nica mię­dzy urzęd­ni­kiem a starą panną?… Żadna, oboje cze­kają na pierw­szego… On na pierw­szego każ­dego mie­siąca, a ona na pierw­szego, który jej się oświad­czy.

Joanna sły­szała ten dow­cip z ust wuja Benia­mina już co naj­mniej pięć­dzie­siąt razy i za każ­dym razem miała ochotę rzu­cić w niego jakimś cięż­kim przed­mio­tem. Ale ni­gdy się na to nie zdo­była. Po pierw­sze, w rodzi­nie Stir­lin­gów to nie było przy­jęte; po dru­gie wuj Benia­min był boga­tym i bez­dziet­nym sta­rym wdow­cem, a Joanna została wycho­wana w duchu głę­bo­kiej czci dla jego pie­nię­dzy. Gdyby go obra­ziła, mógłby ją skre­ślić ze swego testa­mentu, o ile w nim przy­pad­kiem figu­ro­wała. A Joan­nie wcale się to nie uśmie­chało. Przez całe życie cier­piała biedę i znała aż nadto dobrze jej gorycz. Toteż cier­pli­wie zno­siła wujowe kalam­bury, a nawet przyj­mo­wała je z wymu­szo­nym męczeń­skim uśmie­chem.

Wujenka Iza­bela, pro­sto­li­nijna i kłu­jąca jak cierń, będzie ją za coś kry­ty­ko­wać – za co, tego Joanna ni­gdy nie mogła prze­wi­dzieć z góry, albo­wiem stry­jenka Iza­bela nie zwy­kła powta­rzać dwa razy jed­nego zarzutu. Zawsze miała jakieś nowe żądło w pogo­to­wiu. Wujenka Iza­bela była dumna z tego, że mówi zawsze to, co myśli, ale sama nie była zbyt­nio zado­wo­lona, gdy inni mówili jej, co o niej sądzą.

Kuzynka Geo­r­gi­nia będzie wyli­czać wszyst­kich krew­nych i zna­jo­mych, któ­rzy zmarli od czasu ostat­niej uro­czy­sto­ści fami­lij­nej, i roz­wa­żać „na kogo teraz pora?”

A Oli­wia, cudowne dziecko rodu Stir­lin­gów, obda­rzona tym wszyst­kim, czego Joanna była pozba­wiona – urodą, powo­dze­niem, miło­ścią – będzie obno­sić swoje wdzięki, cheł­pić się powo­dze­niem i olśnie­wać bry­lan­tami.

O, tak! Joanna wie­działa co do joty, jak by wyglą­dała ta uro­czy­stość fami­lijna, toteż bło­go­sła­wiła deszcz, który ją od niej oca­lił. W tym roku już się nie odbę­dzie. Albo­wiem cio­cia Wel­ling­ton, o ile nie mogła wypra­wić swej uro­czy­sto­ści w uświę­co­nym dniu, rezy­gno­wała z niej w ogóle. Chwała ci za to, Boże na wyso­ko­ściach!

Joanna posta­no­wiła, że jeżeli deszcz usta­nie po połu­dniu, to – skoro nie ma uro­czy­sto­ści – uda się do biblio­teki po nową książkę Johna Fostera. Joan­nie nie wolno było czy­tać powie­ści, ale książki Johna Fostera nie były powie­ściami. Były to książki „przy­rod­ni­cze”, jak mawiała wła­ści­cielka czy­telni: „Wie pani, takie o lasach, pta­kach, roba­kach itd.” Dla­tego lek­tura ta nie była zabro­niona, choć i na nią patrzono dość podejrz­li­wym okiem, sta­wało się bowiem aż nadto widoczne, że Joanna jakoś za bar­dzo się nią delek­tuje. Dopusz­czalną, a nawet chwa­lebną rze­czą było czy­tać książki budu­jące, krze­piące umysł i wiarę, ale lek­tura, która spra­wia ucie­chę, musiała być wysoce nie­bez­pieczna.

Joanna nie zda­wała sobie sprawy, czy umysł jej został pokrze­piony, czy nie. Ale dozna­wała nie­od­par­tego wra­że­nia, że gdyby prze­czy­tała książki Johna Fostera kilka lat wcze­śniej, to życie jej ina­czej by wyglą­dało. Dostrze­gła w nich prze­bły­ski jakie­goś innego świata, do któ­rego mogła nie­gdyś wejść, lecz któ­rego podwoje były teraz na wieki przed nią zamknięte. Książki Johna Fostera poja­wiły się na pół­kach księ­gar­skich w Deer­wood dopiero w ostat­nim roku, acz­kol­wiek, jak Joanna sły­szała od wła­ści­cielki, był on już od kilku lat słyn­nym pisa­rzem.

– Gdzie on mieszka? – zapy­tała biblio­te­karkę.

– Nikt nie wie. Sądząc z jego dzieł, musi być Kana­dyj­czy­kiem, ale niczego wię­cej dowie­dzieć się o nim nie można. Wydawcy mil­czą jak zaklęci. John Foster – to praw­do­po­dob­nie pseu­do­nim. Jego dzieła są roz­chwy­ty­wane, choć oso­bi­ście nie wiem, co ludzie w nich widzą, że tak za nimi sza­leją.

– Uwa­żam, że są cudowne – rze­kła Joanna nie­śmiało.

– No tak – uśmiech­nęła się pani Clark­son pro­tek­cjo­nal­nie. _–_ Nie powiem, aby mnie tak bar­dzo inte­re­so­wały robaki. Ale w każ­dym razie trzeba przy­znać, że John Foster zna się na nich tak, że już lepiej chyba nie można.

Prze­cież i Joannę robaki znów tak bar­dzo nie obcho­dziły. W dzie­łach Fostera ocza­ro­wała ją nie jego zdu­mie­wa­jąca wprost wie­dza o życiu zwie­rząt i owa­dów. Trudno było okre­ślić, na czym wła­ści­wie pole­gał urok jego ksią­żek. Wie­działa tylko, że miały w sobie wdzięk jakiejś drę­czą­cej, ni­gdy nie ujaw­nio­nej tajem­nicy, prze­błysk nie­zna­nego, cudow­nego świata – echa kra­iny baśni i dzi­wów.

Tak, pój­dzie po nową książkę Fostera. Już mie­siąc mija, jak ma u sie­bie „Jesienne liście”, więc matka nie będzie się mogła sprze­ci­wić. Prze­czy­tała ją cztery razy i znała całe frag­menty na pamięć.

Pomy­ślała też, że musi jed­nak udać się do dok­tora Trenta i zapy­tać, co zna­czy ten dziwny ból w oko­licy serca. Ostat­nio ataki sta­wały się coraz częst­sze, przy czym towa­rzy­szyła im gwał­towna pal­pi­ta­cja, zawrót głowy i nagły brak tchu. Ale czyż mogła pójść do leka­rza, nikomu o tym nie mówiąc? Była to nie­zwy­kle zuchwała myśl. Żaden ze Stir­lin­gów nie zwra­cał się ni­gdy po poradę do leka­rza bez uprzed­niego odby­cia for­mal­nej rady fami­lij­nej i uzy­ska­nia apro­baty wuja Jakuba. Po czym każdy z nich szedł do dok­tora Ambro­żego Mar­sha w Port Law­rence. Dok­tor Marsh był mężem kuzynki Ade­lajdy Stir­ling.

Ale Joanna nie lubiła dok­tora Mar­sha. Zresztą Port Law­rence odda­lony był o pięt­na­ście mil i nie mogła tam poje­chać sama. A nie chciała, żeby kto­kol­wiek dowie­dział się ojej sercu. Od razu powstałby taki rwe­tes, że niech ręka boska broni. Każdy krewny z osobna przy­szedłby wtrą­cić swoje trzy gro­sze, dawać jej cenne rady, ostrze­gać i prze­po­wia­dać straszne rze­czy o bab­kach, ciot­kach i kuzyn­kach czter­dzie­stego stop­nia pokre­wień­stwa, które „miały aku­rat to samo” i „padły, pro­szę cie­bie, tru­pem na miej­scu, nie zdą­żyw­szy nawet pisnąć”.

Joanna posta­no­wiła więc nikomu nic nie mówić i wybrać się jesz­cze tego samego dnia do dok­tora Trenta, w tajem­nicy przed rodziną. Co do hono­ra­rium, to miała w banku dwie­ście dola­rów, które ojciec zło­żył na jej imię w dniu jej naro­dzin.

Dok­tor Trent był sta­rym, mru­kli­wym i roz­tar­gnio­nym jego­mo­ściem, z tych, co to rąbią prawdę pro­sto z mostu, przy tym jed­nak ucho­dził za auto­ry­tet w zakre­sie cho­rób ser­co­wych. Żaden Stir­ling nie prze­stą­pił jego progu od czasu, jak przed dzie­się­ciu laty oświad­czył kuzynce Lodzi, że jej new­ral­gia jest cał­ko­wi­cie uro­jona i że ona się nią lubuje. Nie można popie­rać leka­rza, który w tak nie­sły­chany spo­sób ubli­żył kuzynce pierw­szego stop­nia – pomi­ja­jąc już to, że ów lekarz był pre­zbi­te­ria­ni­nem, pod­czas gdy wszy­scy Stir­lingowie cho­dzili do kościoła angli­kań­skiego. Ale Joanna, mająca do wyboru pomię­dzy sza­ta­nem zdrady wobec swego klanu a pie­kłem hałasu, traj­ko­ta­nia i ciot­czy­nych rad, doszła do wnio­sku, że sza­tan jest mniej­szym złem.ROZ­DZIAŁ II

Gdy cio­cia Tekla zapu­kała do drzwi, Joanna wie­działa, że jest pół do ósmej i że musi wstać. Jak daleko się­gała pamię­cią, cio­cia Tekla zawsze pukała do jej drzwi o pół do ósmej. Ciotka Tekla i pani Fry­de­ryka Stir­ling były już na nogach od siód­mej, ale Joan­nie wolno było w dro­dze szcze­gól­nej łaski leżeć pół godziny dłu­żej ze względu na utartą w rodzi­nie opi­nię, że jest ona deli­kat­nego zdro­wia. Joanna wstała, cho­ciaż tego dnia jesz­cze mniej miała na to ochotę niż kie­dy­kol­wiek. Po co wsta­wać? Jesz­cze jeden ponury dzień, jak wszyst­kie dotych­cza­sowe, pełen nie­do­rzecz­nych drob­nych zajęć bez zna­cze­nia, nie przy­no­szą­cych nikomu rado­ści ani pożytku. Ale jeżeli nie wsta­nie zaraz, to nie będzie gotowa do śnia­da­nia o ósmej. Godziny posił­ków prze­strze­gane były w domu pani Stir­ling nie­zwy­kle rygo­ry­stycz­nie i spóź­nia­nie się nie było tole­ro­wane. Joanna wstała więc, dygo­cąc z zimna.

W pokoju pano­wał bowiem ostry, przej­mu­jący do szpiku kości ziąb. Do nie­wzru­szo­nych bowiem zasad pani Stir­ling nale­żało prze­ko­na­nie, że po dwu­dzie­stym czwar­tym marca, choćby było nie wia­domo jak zimno, nie ma potrzeby pale­nia w piecu. Posiłki goto­wało się na małej naf­to­wej maszynce, która stała w przed­sionku. Rów­nież w paź­dzier­niku, choćby pano­wały trza­ska­jące mrozy – nie wolno było opa­lać miesz­ka­nia wcze­śniej jak dwu­dzie­stego pierw­szego dnia tego mie­siąca. Od tej daty począw­szy, pani Fry­de­ryka zaczy­nała goto­wać na pły­cie kuchen­nej i co wie­czór palono w bawial­nym pokoju. W rodzi­nie szep­tano sobie na ucho, że nie­bosz­czyk pan Karol Stir­ling naba­wił się grypy, która zakoń­czyła się jego śmier­cią, kiedy Joanna miała zale­d­wie jeden roczek, wła­śnie dla­tego, że pani Fry­de­ryka Stir­ling nie pozwo­liła napa­lić w piecu w dniu dwu­dzie­stym paź­dzier­nika. Uczy­niła to następ­nego dnia, ale dla nie­bosz­czyka, pana Karola Stir­linga, było to nie­stety o jeden dzień za późno.

Joanna zdjęła i powie­siła w sza­fie swoją nocną koszulę z szorst­kiego, nie­bie­lo­nego płótna z wyso­kim koł­nie­rzem i dłu­gimi wąskimi ręka­wami. Następ­nie wło­żyła bie­li­znę tego samego typu, brą­zową baweł­nianą suk­nię, grube, czarne poń­czo­chy i buty na gumo­wych obca­sach.

Ostat­nimi czasy przy­wy­kła cze­sać się przy spusz­czo­nej role­cie. Rysy jej twa­rzy nie uwy­dat­niały się wtedy w lustrze tak wyraź­nie. Ale dziś pod­cią­gnęła zasłonę do samego szczytu i z roz­pacz­liwą deter­mi­na­cją przej­rzała się w upstrzo­nym czar­nymi plam­kami, trę­do­wa­tym lustrze. Posta­no­wiła odważ­nie spoj­rzeć praw­dzie w oczy.

Rezul­tat był, nie­stety, fatalny. Inna sprawa, że nawet naj­więk­sza pięk­ność wypa­dłaby nie­ko­rzyst­nie w tym jaskra­wym, rażą­cym świe­tle. Joanna ujrzała pro­ste, czarne włosy, krót­kie i rzad­kie, stale pozba­wione poły­sku, pomimo że każ­dego wie­czoru cze­sała je szczotką nie mniej i nie wię­cej, tylko dokład­nie sto razy wedle prze­pisu i wytrwale wcie­rała sobie Elik­sir do Wło­sów Red­ferna; ładne, pro­ste czarne brwi; nos, który wyda­wał się jej sta­now­czo za mały, nawet jak na maleńką, trój­kątną, bladą twa­rzyczkę; drobne, blade usta, stale roz­chy­lone nieco i uka­zu­jące małe, ostre, białe ząbki; figurkę szczu­płą i pła­ską, tro­chę poni­żej śred­niego wzro­stu. Unik­nęła jakoś rodzin­nych wysta­ją­cych kości policz­ko­wych, ale jej ciem­no­brą­zowe, łagodne oczy były z lekka sko­śne jak u Japonki. Pomi­nąw­szy oczy, nie była ani ładna, ani brzydka – ot, po pro­stu prze­ciętna, jak sama oce­niała z gory­czą. Och, jak wyraź­nie odzna­czały się w tym bez­li­to­snym świe­tle zmarszczki wokoło oczu i ust. I ni­gdy jesz­cze jej wąska, blada twa­rzyczka nie wyglą­dała tak wąsko i tak blado.

Włosy cze­sała do góry à la madame Pom­pa­dour. Fry­zura ta dawno prze­stała być modna, ale była nią wtedy, kiedy Joanna po raz pierw­szy ucze­sała się do góry, i cio­cia Wel­ling­ton zde­cy­do­wała, że musi już zawsze mieć taką fry­zurę.

– Tylko w ten spo­sób jest ci do twa­rzy – oświad­czyła tonem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Joanna marzyła o tym, żeby móc zacze­sać włosy nisko na czoło i mieć loczki nad uszami tak samo jak Oli­wia, ale nie miała odwagi zmie­nić rodzaju ucze­sa­nia, narzu­co­nego jej przez cio­cię Wel­ling­ton. Zresztą dużo było rze­czy, na które Joanna nie miała odwagi.

Całe życie bała się cze­goś, myślała z gory­czą. Od wcze­snego dzie­ciń­stwa, kiedy to lękała się panicz­nie dużego, czar­nego niedź­wie­dzia, który miesz­kał, jak twier­dziła cio­cia Tekla, w komórce pod scho­dami. Potem bała się złego humoru matki, bała się obra­zić wuja Benia­mina, bała się zja­dli­wych uwag wujenki Iza­beli, pogar­dli­wego spoj­rze­nia cioci Wel­ling­ton, nagany wuja Jakuba, bała się nie zacho­wać pozo­rów, bała się powie­dzieć to, co naprawdę myśli. Bała się nędzy na sta­rość. Strach, strach i strach – ni­gdy nie mogła się przed nim uchro­nić.

Strach ją omo­tał i obez­wład­nił, jak sieć potwor­nego pająka. Tylko w swym Błę­kit­nym Zamku znaj­do­wała chwi­lowe wytchnie­nie. Ale dziś rano nie mogła nawet uwie­rzyć, że posiada Błę­kitny Zamek. Zda­wało się jej, że już go ni­gdy nie odzy­ska. Dwu­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nia, nie­ko­chana stara panna – cóż ona mogła mieć wspól­nego z zacza­ro­waną kró­lewną z Błę­kit­nego Zamku? Musi wyzbyć się tych dzie­cin­nych rojeń na zawsze i naresz­cie spoj­rzeć w twarz rze­czy­wi­sto­ści.

Odwró­ciła się od nie­życz­li­wego lustra i wyj­rzała na dwór. Brzy­dota tego widoku ude­rzała ją zawsze niby obu­chem: odra­pany płot, stara, waląca się rudera sąsied­niej pose­sji, oble­piona jaskra­wymi, nie­wy­bred­nymi pla­ka­tami; w dali nie­chlujna sta­cyjka z ponie­wie­ra­ją­cymi się wiecz­nie odpad­kami i śmie­ciami. Prze­sło­nięte sznur­kami desz­czu wszystko to wyglą­dało jesz­cze ohyd­niej niż zwy­kle. Ni­gdzie ani cie­nia piękna. Zupeł­nie jak moje życie – pomy­ślała Joanna, wzdy­cha­jąc. Lecz gorycz jej szybko minęła. Pogo­dziła się z fak­tami z taką samą rezy­gna­cją jak zawsze. Należy do kate­go­rii ludzi, któ­rych życie stale omija. Nie ma na to rady.

W tym nastroju zeszła Joanna na śnia­da­nie.ROZ­DZIAŁ III

Na śnia­da­nie jadło się wiecz­nie jedno i to samo. Kleik z kaszki owsia­nej, który budził w Joan­nie żywio­łowy wstręt, grzanki z her­batą oraz jedną łyżeczkę mar­mo­lady. Pani Fry­de­ryka uwa­żała, że dwie łyżeczki to mar­no­traw­stwo, ale to nie­wiele obcho­dziło Joannę, która mar­mo­lady nie cier­piała. Chłodna, ponura jadal­nia była chłod­niej­sza i bar­dziej jesz­cze ponura niż zazwy­czaj; deszcz lał stru­gami za oknem. Zmarli Stir­lin­go­wie w okrop­nych zło­co­nych ramach spo­zie­rali upior­nym wzro­kiem ze ścian. I w takiej atmos­fe­rze cio­cia Tekla win­szo­wała Joan­nie z oka­zji uro­dzin, życząc jej, żeby dożyła wielu takich szczę­śli­wych dni.

– Siedź pro­sto, Bubo – to było wszystko, co jej powie­działa matka.

Joanna sie­działa pro­sto. Roz­ma­wiała z matką i cio­cią Teklą o tym, o czym roz­ma­wiało się zawsze. Wie­działa dosko­nale, co by się stało, gdyby spró­bo­wała mówić o czym innym, toteż wolała wcale nie pró­bo­wać.

Pani Fry­de­ryka była obra­żona na opatrz­ność, że zesłała taką plu­chę aku­rat wtedy, kiedy ona chciała pójść na uro­czy­stość, spo­ży­wała więc śnia­da­nie w ponu­rym mil­cze­niu, za które Joanna była jej nawet tro­chę wdzięczna. Ale cio­cia Tekla bia­do­liła jak zwy­kle bez końca, narze­ka­jąc na wszystko: na pogodę, na dziurę w spi­żarni, na ceny kaszy owsia­nej i masła – Joanna poczuła momen­tal­nie, że nasma­ro­wała sobie grzankę sta­now­czo zbyt roz­rzut­nie – na epi­de­mię świnki w Deer­wood.

– Buba na pewno zarazi się świnką – oświad­czyła zło­wiesz­czo.

– Buba nie powinna cho­dzić tam, gdzie można zara­zić się świnką – odrze­kła krótko pani Fry­de­ryka.

Joanna ni­gdy nie prze­cho­dziła świnki ani wietrz­nej ospy, ani odry, ani niczego innego, co powinna byłaby prze­cho­dzić wedle ponu­rych prze­po­wiedni rodzin­nych, tylko każ­dej zimy dosta­wała kataru. Katary Buby stały się czymś w rodzaju tra­dy­cji fami­lij­nej. Zda­wało się, że nic nie może uchro­nić jej przed nimi, acz­kol­wiek pani Fry­de­ryka i cio­cia Tekla czy­niły wszystko, co było w ich mocy, aby im zapo­biec. Raz przez całą zimę, od listo­pada do maja, trzy­mały Bubę uwię­zioną w domu, w cie­płej bawialni. Nie wolno jej było nawet pójść do kościoła. A Joanna, jak gdyby ni­gdy nic, dosta­wała kataru za kata­rem, a w czerwcu zakoń­czyła sezon bron­chi­tem.

– Cze­goś podob­nego ni­gdy w naszej rodzi­nie nie było – zauwa­żyła pani Fry­de­ryka, dając w ten spo­sób do zro­zu­mie­nia, że skłon­ność tę odzie­dzi­czyła Buba po Stir­lin­gach. – Ja sądzę – oświad­czyła – że jak ktoś posta­na­wia sobie, że się nie prze­ziębi, to się nie prze­ziębi.

A więc w tym sęk. Joanna była sama wszyst­kiemu winna.

Ale dziś rano naj­do­tkli­wiej bolało Joannę, że wciąż nazy­wają ją jesz­cze Bubą. Zno­siła to cier­pli­wie przez dwa­dzie­ścia dzie­więć lat i naraz poczuła, że dłu­żej tego nie znie­sie. Pełne jej imię brzmiało: Joanna Walen­cja – tro­chę zbyt pom­pa­tycz­nie, jak­kol­wiek Joan­nie podo­bał się cudzo­ziem­ski nieco dźwięk imie­nia Walen­cja. Podobno dzia­dek jej po kądzieli, stary Amos Bar­rac­lud, ochrzcił ją w ten spo­sób. „Joannę” dodał ojciec, chcąc uczy­nić imię córki tro­chę bar­dziej swoj­skim, a cała rodzina wybrnęła z trud­no­ści, obda­rza­jąc ją prze­zwi­skiem Buba.

– Mamo – rze­kła nie­śmiało – czy nie mogła­byś mnie nazy­wać Joanną? Buba brzmi jakoś tak… tak…

Pani Fry­de­ryka obrzu­ciła córkę zdu­mio­nym spoj­rze­niem. Nosiła oku­lary o nie­zwy­kle sil­nych soczew­kach, co nada­wało oczom jej szcze­gól­nie nie­przy­jemny, sowi wyraz.

– Dla­czego ci się nie podoba „Buba”?

– Brzmi jakoś tak dzie­cin­nie – bąk­nęła Joanna.

– Ach tak – uśmiech pani Fry­de­ryki nie nale­żał do słod­kich. – Więc imię to powinno ci odpo­wia­dać. Zapew­niam cię, dro­gie dziecko, że jesteś jesz­cze dość dzie­cinna.

– Ależ mam już dwa­dzie­ścia dzie­więć lat – rze­kło „dro­gie dziecko” z roz­pa­czą w gło­sie.

– Na twoim miej­scu, kocha­nie, nie trą­bi­ła­bym o tym na cały świat – rze­czowo zauwa­żyła pani Fry­de­ryka. – Dwa­dzie­ścia dzie­więć lat! W twoim wieku byłam już dzie­więć lat po ślu­bie.

– Ja wyszłam za mąż, mając sie­dem­na­ście lat – oświad­czyła z dumą cio­cia Tekla.

Joanna zer­k­nęła na nią ukrad­kiem. Pani Fry­de­ryka byłaby może nie­brzydka, gdyby nie jej okropne oku­lary i haczy­ko­waty nos, które spra­wiały, że wyglą­dała bar­dziej sowio niż naj­praw­dziw­sza sowa. Zresztą, kiedy miała dwa­dzie­ścia lat, była może dość ładna. Ale cio­cia Tekla… A prze­cież i na nią zna­lazł się ama­tor. Joanna czuła, że cio­cia Tekla ze swoją pła­ską, pomarsz­czoną twa­rzą, z bro­dawką aku­rat na samym czubku bul­wia­stego nosa, z wło­sami na bro­dzie, żółtą szyją i wyłu­pia­stymi oczami ma jed­nak nad nią tę prze­wagę – i prawo patrze­nia na nią z góry.

Do połu­dnia deszcz lał bez prze­rwy. Joanna sztu­ko­wała koł­drę. Nie­na­wi­dziła tej roboty. Zwłasz­cza że koł­dry były zupeł­nie nie­po­trzebne. W domu było ich zatrzę­sie­nie. Na stry­chu stały trzy skrzy­nie napa­ko­wane koł­drami. Pani Fry­de­ryka zaczęła gro­ma­dzić koł­dry, kiedy Joanna miała sie­dem­na­ście lat, i gro­ma­dziła je wytrwale w dal­szym ciągu, cho­ciaż sta­wało się coraz mniej praw­do­po­dobne, żeby Joanna ich kie­dy­kol­wiek potrze­bo­wała. Ale Joanna musi coś robić, a mate­riały do robó­tek ręcz­nych są zbyt kosz­towne. Bez­czyn­ność ucho­dziła w domu Stir­lin­gów za śmier­telny grzech. Kiedy Joanna była jesz­cze dziec­kiem, matka kazała jej co wie­czór zapi­sy­wać w czar­nym wstręt­nym note­siku wszyst­kie chwile, które danego dnia spę­dziła bez­czyn­nie. A w nie­dzielę musiała doda­wać je razem i pro­sić Boga o prze­ba­cze­nie.

Dzi­siaj Joanna tylko dzie­sięć minut próż­no­wała. Przy­naj­mniej pani Fry­de­ryka i cio­cia Tekla nazwa­łyby to próż­no­wa­niem. Poszła do swego pokoju po lep­szy napar­stek i z poczu­ciem winy otwo­rzyła na ślepo _Jesienne liście_. Po chwili była już porwana tą cudowną lek­turą.

– Bubo! – roz­legł się nagle głos matki z dołu. – Co ty tam robisz sama w pokoju?

Joanna drgnęła i wypu­ściła książkę z ręki, jakby to był roz­ża­rzony węgiel. Pobie­gła z powro­tem do swo­jej łata­niny. Ale w sercu jej pozo­stało uczu­cie pogody, które zja­wiało się zawsze, ile­kroć zagłę­biała się w któ­rąś z ksią­żek Johna Fostera. Joanna nie­wiele wie­działa o lasach – poza dębo­wymi i sosno­wymi nawie­dza­nymi przez duchy gajami, oka­la­ją­cymi Błę­kitny Zamek. Całe życie tęsk­niła za nimi pota­jem­nie i dla­tego książka Fostera o lasach była jej tak bli­ska.

W połu­dnie prze­stało padać, ale słońce poka­zało się dopiero o trze­ciej. Wów­czas Joanna oświad­czyła nie­śmiało, że zamie­rza wyjść do mia­sta.

– Po co chcesz wyjść do mia­sta? – zapy­tała matka.

– Chcę zmie­nić książkę w czy­telni.

– Prze­cież dopiero w zeszłym tygo­dniu zmie­nia­łaś książkę.

– Nie, cztery tygo­dnie temu.

– Ależ skąd cztery tygo­dnie. Bzdury.

– Naprawdę, mamo…

– Mylisz się. To mogło być naj­da­lej dwa tygo­dnie temu. Nie lubię, jak się ze mną sprze­czasz. I w ogóle nie rozu­miem, po co ci teraz nowa książka. Za dużo czasu tra­cisz na czy­ta­nie.

– Cóż jest wart mój czas? – spy­tała Joanna z gory­czą.

– Bubo, nie mów takim tonem do mnie!

– Nie ma w domu her­baty – wtrą­ciła cio­cia Tekla. – Jeżeli Buba chce się przejść, niech pój­dzie i przy­nie­sie tro­chę her­baty. Cho­ciaż powie­trze jest tak wil­gotne, że katar gotowy.

Jesz­cze przez dzie­sięć minut deba­to­wano nad tą kwe­stią, aż wresz­cie pani Fry­de­ryka dość nie­chęt­nie wyra­ziła zgodę.

– Czy wło­ży­łaś kalo­sze? – zawo­łała cio­cia Tekla, gdy Joanna była już przy drzwiach. Cio­cia Tekla nie zapo­mi­nała zapy­tać o to, ile­kroć Joanna wycho­dziła na ulicę w mokry dzień.

– Tak.

– A czy wło­ży­łaś fla­ne­lową spód­nicę? – spy­tała pani Fry­de­ryka.

– Nie.

– Bubo, ja doprawdy cię nie rozu­miem. Czy chcesz znowu zazię­bić się na śmierć? – Z tonu jej można było wno­sić, że Joanna już kil­ka­krot­nie umarła z prze­zię­bie­nia. – W tej chwili idź na górę i włóż ją.

– Mamo, nie potrze­buję fla­ne­lo­wej spód­nicy. W saty­no­wej jest mi dosta­tecz­nie cie­pło.

– Bubo, pamię­taj, że mia­łaś dwa lata temu bron­chit. Idź i zrób, jak ci każę.

Joanna usłu­chała, ale nikt nie wie, jak mało bra­ko­wało, by przed tym wyrżnęła o zie­mię doniczką z kak­tu­sem. Nie­na­wi­dziła tej sza­rej fla­ne­lo­wej spód­nicy. Oli­wia nosiła marsz­czone jedwa­bie, prze­zro­czy­sty batyst oraz cie­niut­kie koron­kowe fal­banki. Ale ojciec Oli­wii oże­nił się „z posa­giem” i Oli­wia ni­gdy nie miała bron­chitu. Ot co.

– Czy wiesz na pewno, że nie zosta­wi­łaś mydła w wodzie? – krzy­czała za nią pani Fry­de­ryka. Ale Joanny już nie było.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: