Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Bliskie Zło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 września 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Bliskie Zło - ebook

Zwykły, szary człowiek czasem natyka się na zło i najczęściej od niego ucieka, wymija je, nie chce się z nim zmierzyć. Tak też robił Lech Bluszcz, emerytowany, wojskowy instruktor strzelectwa. Kiedy jednak Nadia, młoda dziewczyna która wynajmowała pokój w jego mieszkaniu zniknęła, postanowił zareagować. Nie pozostało mu już nic do stracenia, a do zachowania miał jedynie godność.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8351-634-9
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Lech Bluszcz stał na przystanku autobusowym i patrzył na drogę. Powietrze nad rozgrzanym asfaltem drżało lekko. Autokar z Warszawy, który wiózł jego dwudziestojednoletnią córkę Elizę, spóźniał się jak zawsze, ale mężczyzna nie czuł zniecierpliwienia. Wydawało mu się, że dwa tygodnie od jej poprzedniego przyjazdu wlokły się jak rok, ale te kilka minut, które zostały do spotkania, były już tylko przyjemnym oczekiwaniem, trochę jak rozpakowywanie prezentu.

W powietrzu czuł zapach drzew i świeżo skoszonej trawy. Kręciło go w nosie i kichnął kilka razy. Lubił kichanie. Żałował, że nie zabrał czapki, bo słońce grzało w jego łysą głowę niemiłosiernie. Była już mocno opalona, więc nie obawiał się oparzeń, ale zrobiło mu się po prostu gorąco i poczuł pierwsze oznaki zbliżającego się bólu głowy.

Stanął w cieniu obok wiaty przystankowej i uprzejmie skinął głową siedzącym na ławce trzem mężczyznom. Znał ich z widzenia. Wszyscy byli ubrani w podkoszulki, krótkie spodenki i sandały, bo było nieznośnie gorąco. Na ich twarzach malowało się zdziwienie pomieszane z podejrzliwością. Dlaczego nie jest ubrany jak oni? Bluszcz jednak nie mógł znieść krótkich spodni ani sandałów. Podkoszulek tolerował, ale jedynie jako ubiór sportowy. Był emerytowanym wojskowym przyzwyczajonym do noszenia munduru. Nigdy nie zakładał krótkich spodni i odkrytych butów z wyjątkiem plaży i basenu. Nie miał zamiaru łamać tych zasad aż do śmierci.

— Do kościoła pan jedzie czy na randkę, panie Lechu? — zapytał Józef Firlej, mrużąc oczy. To był osiedlowy gaduła i jajcarz. Mimo blisko siedemdziesięciu lat zawsze miał ochotę pożartować, ale nie zawsze cudzym kosztem. Śmiał się też z siebie, dlatego cieszył się powszechną sympatią. — Ogolony pan dokładniusieńko, jasne spodnie w kancik, koszula biała i trampki białe, takie co młodzież nosi, no, no no…

— To się nazywa sneakersy — poprawił go Lech. — A nie trampki. Trampki były kiedyś.

— Sneakersy to są batony! — Józef roześmiał się. — Kiedyś jadłem, ale teraz orzechy mi wchodzą w zęby, ale dobra, niech panu będzie. Lubi się pan nosić jak policjanci z Miami. Ja tylko mówię, że trzeba pokazać słońcu kolanka. — Podciągnął nogawki spodni i odsłonił kościste nogi pokryte rozdętymi fioletowymi żyłami i siwymi włosami.

— Moich nie musi całować — odparł Bluszcz.

— On zawsze tak chodzi, Józek — powiedział drugi siedzący pod wiatą emeryt. W jego głosie wyczuwało się pijaną nutę. Chociaż była dopiero jedenasta, to zdążył już wypić piwo.

— Ale te trampki są nowe… Poznaję. To randka czy kościółek? — dopytywał Firlej, odsłaniając brązowe od papierosów zęby.

— Nic takiego — odpowiedział Bluszcz. — Zresztą dzisiaj sobota, mszy nie ma. Na córkę czekam. Odwiedza mnie dzisiaj.

— W sobotę zawsze jest jakiś pogrzeb — mruknął trzeci emeryt. Bluszcz nie znał nawet jego nazwiska. — Ludzie umierają jak muchy. Człowiek chodzi, chodzi po świecie i nagle pach, leży, do trumny i do ziemi. Ostatnio tłoczniej na cmentarzu w sobotę rano niż na targu miejskim.

Wszyscy przyznali mu rację. Wbili wzrok w popękany asfalt przed przystankiem, jakby dopiero w tamtej chwili zdali sobie sprawę z nieuchronności śmierci. Lech Bluszcz również pokiwał głową, ale nie nachodziły go jeszcze myśli o umieraniu. Może dlatego, że był znacznie młodszy od swoich sąsiadów. Miał jedynie sześćdziesiąt dwa lata. Nie domyślali się nawet jego wieku, bo miał bardzo pomarszczoną twarz, głównie od słońca i papierosów, które w młodości, za czasów wojska, palił bezustannie. Niewielu też wiedziało, że ma za sobą karierę wojskową i że nie był siedzącym za biurkiem urzędnikiem w mundurze, ale żołnierzem wojsk specjalnych. Dotąd zostało mu przyzwyczajenie, by dbać o formę fizyczną i psychiczną. Dobrze wiedział, że te sprawy chodzą w parze.

Jeszcze raz z przyjemnością wciągnął w płuca pachnące trawą powietrze i uśmiechnął się, bo zza zakrętu wyłonił się autokar prywatnej firmy transportowej „Transpol”. Pomachał ręką, żeby na pewno się zatrzymał. Niektórym kierowcom zdarzało się tego nie robić, bo psuły się guziki „STOP”.

Pojazd zwolnił i zjechał na przystanek. Lech wstrzymał na chwilę oddech, bo otoczył go obłok siwych, cuchnących spalin. Drzwi syknęły i z niemal pustego autokaru wysiadła Eliza. Z przyjemnością patrzył na jej sprężyste ruchy. Była ubrana w zwiewną, żółtą sukienkę ściśniętą białym, cienkim, skórzanym paskiem, i sportowe buty. Na ramieniu niosła niewielką torebkę. Z zadowoleniem odnotował, że powiedziała kierowcy „Do widzenia”. Zawsze uczył ją, że uprzejmość w stosunku do obcych ludzi, nawet takich, których zobaczy się tylko raz w życiu, jest ważna. Zdawała się pamiętać o tym albo chciała mu sprawić przyjemność. Tak czy inaczej poczuł z tego powodu ciepło w klatce piersiowej.

Przytuliła i ucałowała ojca na powitanie. Eliza miała regularne rysy twarzy, ale dość wydatny i długi nos. Niektórzy zapewne nazwaliby jej twarz kanciastą i przez to nieco agresywną, ale rozładowywała to wrażenie dziecięcym, sympatycznym uśmiechem. Poczuł jej kwiatowe, lekko cytrusowe perfumy mimo unoszących się wokół spalin. Autokar odjechał, wyrzucając kłęby czarnego dymu, więc Bluszcz ponownie wstrzymał oddech.

Kiedy Eliza stanęła obok, zorientował się, że niemal dorównywała mu wzrostem. Zaczął się zastanawiać, czy on skurczył się trochę i nie miał już stu siedemdziesięciu pięciu centymetrów, czy też ona urosła, ale wtedy zobaczył jej sneakersy na grubej podeszwie i uspokoił się. Wszyscy mówili, że kiedy mężczyzna się kurczy, to śmierć jest blisko. On nie chciał jeszcze umierać, chociaż śmierci się nie bał.

— Mówiłem, że na randkę się ubrał — krzyknął Józef w momencie, gdy Lech Bluszcz wziął córkę pod rękę i zaczął prowadzić w kierunku jedynej w miasteczku kawiarni.

Odwrócił się w stronę siedzących na ławce staruszków.

— To moja córka, nie widzieliście jej jeszcze, panowie?

— No, wiesz? Już cztery lata tu mieszkasz i nigdy nie widziałem — poskarżył się Józef i wytarł w spodnie dłonie, jakby miał nimi za chwilę obłapiać córkę Bluszcza.

— Dzień dobry panom — powiedziała Eliza i dygnęła po dziewczęcemu.

— Dzień dobry — odparli niemal chórem mężczyźni.

— No to widzicie teraz, moja córka od niedawna do mnie przyjeżdża, bo z reguły ja jeździłem do niej. No, ale panowie muszą wybaczyć, bo mamy do pogadania.

Mimo głośnych okrzyków sprzeciwu, a nawet gwizdów odszedł z Elizą chodnikiem w stronę centrum miasta.

— To twoi koledzy, tato? — zapytała.

— Jacy tam koledzy, sąsiedzi po prostu. Ja tu staram się być ze wszystkimi w zgodzie, to i wszyscy do mnie zagadują. Mam czas teraz.

Szli przez chwilę w milczeniu. Weszli do parku i podziwiali starannie utrzymane trawniki i klomby z kwiatami.

— To jedyna zaleta mieszkania w mieście, w którym średnia wieku to pięćdziesiąt dwa lata — kontynuował. — Bo wiesz, sprawdziłem statystykę. Ogólnie w Polsce to czterdzieści dwa. Te dziesięć lat robi różnicę.

— Dlaczego?

Wskazał ręką dookoła na starannie utrzymane trawniki.

— Ma się kto zajmować tymi wszystkimi kwiatami i drzewami. I to nie tylko tu, w parku, ale i przed blokami. Ludzie tam porobili prawdziwe miniogródki, ale nie grodzą ich, bo jakoś nikt tam nie niszczy. Dzieci i młodzieży już nie ma. Miło się tutaj mieszka. Zawsze lubiłem zieleń.

— W Warszawie też są parki, tato. Może jednak przeprowadzisz się tam znowu? Moglibyśmy się spotykać nie tylko w weekendy, ale i w tygodniu.

— Nie, nie, skarbie… Tu mi dobrze.

Gdy przechodzili przez park, Bluszcz niemal wszystkim napotkanym mówił „Dzień dobry” i z reguły dodawał jeszcze imię bądź nazwisko osoby, którą witał. Eliza kręciła z niedowierzaniem głową.

— Naprawdę zapuściłeś tutaj korzenie, co?

— Staram się wprowadzać w życie zasady, których cię uczyłem, a sam nigdy nie stosowałem.

— Tę zasadę, by wszystkich witać i żegnać?

— No właśnie — przyznał. — Prosta rzecz, a ludzi cieszy, szczególnie tych w zaawansowanym wieku. No i ćwiczy pamięć. Zapamiętywanie imion i nazwisk to świetne ćwiczenie. Tak jak numerów telefonu.

Doszli do kawiarni, gdzie Lech zamówił lody. Lokal oferował tylko cztery smaki, ale wspólnie zdecydowali, że najlepiej wyglądają waniliowe straciatella.

— A jak tam Alina, jak zareagowała na to, że do mnie przyjeżdżasz? — zagaił, gdy usiedli już przy stoliku i spoglądali na stojące wokół kawiarni bloki mieszkalne. — Nadal zła, że zmieniłaś nazwisko?

— Ja zawsze byłam bardziej Bluszcz niż Napierska. Po tobie mam geny, tato, nie po matce. Po tym jak zaczęliśmy rozmawiać i zrozumiałam, co się naprawdę stało, to od razu się o tym przekonałam. Po niej to ja mam chyba tylko… pochwę.

Lech parsknął śmiechem.

— No na pewno nie poczucie humoru… — mruknął. — Poczucie humoru masz po mnie. I to zdecydowanie. No ale, co ona na to, że do mnie przyjeżdżasz?

— Wiesz, tato… Tak naprawdę to mama o tym po prostu nie wie… No bo po co niby ma wiedzieć? Tylko by się zdenerwowała, zresztą jestem dorosła i mogę ciebie odwiedzać, kiedy chcę. Mojego prawdziwego tatę.

— Cieszę się, że to robisz, skarbie. A twój ojczym? Masz z nim kontakt?

— Od kiedy się wyprowadziłam, to nie. On woli swoje dziecko, ja zawsze byłam na doczepkę, chociaż matka udawała, że jest inaczej. Szczerze mówiąc, to mam go gdzieś. Nawet więcej. W dupie go mam. — Przestała jeść lody i tylko grzebała w kartonowym kubeczku plastikową łyżką. Popatrzyła przez chwilę przez okno.

— Wiesz co, ale nie mówmy o mamie. Ja jej naprawdę nie wybaczę tych kłamstw, które opowiadała mi po waszym rozwodzie. Miałam dziesięć lat i nie rozumiałam. Naprawdę żałuję, że to… tak się stało. Może gdybym w sądzie, na tej ostatniej sprawie, inaczej się zachowała, ale ona specjalnie mnie tak jakoś zdenerwowała, żebym te głupoty wygadywała i… — przerwała, a Lech dojrzał w jej oczach łzy. Usta zadrżały jej lekko.

— Ej, ej… — Dotknął delikatnie dłoni Elizy. — No przestań już. To nie była twoja wina. Nigdy, naprawdę nigdy nie byłem na ciebie zły. Byłaś dzieckiem. Mnie naprawdę często nie było w domu, ale gdy poślubiłem twoją matkę, mówiłem jej, że tak będzie. Niby rozumiała, a widzisz… — Westchnął. — No dobra, ale nie rozmawiajmy o tym, dobrze? Bo to smutno się robi. Po co to rozdrapywać? Tą przeszłość. Wszyscy popełnili błędy. Może ja właściwie najwięcej, ale niczego nie żałuję, bo mam ciebie. Liczyłem, że jak już będziesz dorosła, to zrozumiesz. I zrozumiałaś. Masz otwarty umysł, a ja jestem z ciebie dumny.

— Nie, tato. To mnie w tobie właśnie wkurza. — Eliza popatrzyła na Bluszcza błyszczącymi oczami. — Ty to zawsze bierzesz wszystko na siebie. Nie bądź, do cholery, takim twardzielem. Zasądzili ci niebotyczne alimenty, przez które żyjesz jak, za przeproszeniem, dziad. Sprzedałeś mieszkanie w Warszawie, przeprowadziłeś się do jakiejś dziury, bo tu tanio masz klitkę, a do tego wynajmujesz jeden ze swoich pokoi, i to ten większy. Z obcymi ludźmi mieszkasz. Kto by tak chciał, co?

— Słuchaj, kochanie, prawnicy i sądy więcej kosztują, niż to warte. Wolę zapłacić te alimenty, bo na pewno część trafiła do ciebie i lepiej się tam wam żyło. Ale koniec. Nie gadamy o tym. Finito. — Rozejrzał się ukradkiem po kawiarni i nachylił się do córki. — No i nie nazywaj tej pięknej mieściny dziurą, bo ci ktoś może zrobić kiepską kawę. I z dodatkiem obcego DNA.

Eliza uśmiechnęła się lekko, a jej oczy przestały się szklić od łez. Bluszcz poszedł po napoje i wrócił z jedną czarną kawą dla siebie i jedną latte dla córki.

— To powiedz, co u ciebie? — poprosił. — Jak studia, jak miłość, jak programowanie?

— Wiesz co, ja tu przyjeżdżam już czwarty raz, a wcześniej mówiliśmy przez telefon i ty nic, tylko słuchasz. I tak to robisz, że nawet tego nie zauważam. To wygląda jak jakaś terapia u psychologa, a nie rozmowa. Koniec z tym. Dzisiaj to ja będę zadawać pytania, a ty mówić. Powiem tylko o jednej nowości u mnie. Dostałam pracę.

Uśmiechnął się i pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Na drugim roku? Praktyki jakieś? No nieźle, gratuluję.

— Gdzie tam praktyki, tato… Na informatyków jest mega ssanie, ale cyberbezpieczeństwo to moja pasja i na byle co nie szłam, chociaż dawali naprawdę dużą kasę. Bo wiesz, ja chcę robić ważne rzeczy, a nie takie tam… — Uniosła dłonie i przymknęła na chwilę oczy. Pamiętał, że od zawsze tak robiła, gdy chciała skupić myśli. — Ale nie to właściwie chciałam powiedzieć… Bo nie chodzi o to, by mi gratulować. Nie chciałam się chwalić, wiesz? Od dzisiaj zaczyna się czas odwdzięczania i nic teraz nie mów, ani się waż! — Zakryła mu usta dłonią. Zobaczył w jej oczach błysk gniewu, więc pokiwał głową, że będzie milczał. Oderwała powoli dłoń od jego twarzy. — Dostałam pracę na zlecenie i płacą taką górę pieniędzy, że nawet sobie nie wyobrażasz.

Lech Bluszcz poczuł ciepło rozlewające się w klatce piersiowej. Był dumny z córki. Nie próbował nawet ukryć wzruszenia, ale nie odezwał się. Chciała mówić, więc niech mówi.

— Pewnie będziesz się pytał, czy to legalne, bo ci opowiadałam o tych dark webach i tej różnej kasie za ukradzione dane. Nie zmieniłam zdania, więc nie pękaj. Ja się w to nie mieszam, bo ja jestem po jasnej stronie mocy i zawsze będę. Nazywam się Eliza Bluszcz, a my, Bluszcze jak się czegoś uczepimy, to trzymamy do końca, nic nas nie oderwie. Jesteśmy uparci jak…

— Ja wolę słowo determinacja. — Odważył się wtrącić. — To lepiej brzmi i lepiej pasuje do naszych charakterów, panno Bluszcz. — Albo ewentualnie… żelazna wola.

— No tak, determinacja. No to ja będę zawsze po jasnej stronie mocy, o to się nie martw. By dostać robotę, trzeba było się gdzieś włamać i się włamałam. Gówno ich obchodziło, z jakiego jestem kraju i ile mam lat. Obchodził ich rezultat, bo ja nie miałam tam niczego ukraść, tylko zaznaczyć swoją obecność. W każdym razie dali mi kolejne zlecenie i jak im się spodoba rezultat, to zaproponują pakiet relokacyjny i kontrakt. Ale znowu gadam nie to, co trzeba, tato. W każdym razie teraz pracuję zdalnie dla korporacji ze Stanów. A może rządu? Nie wiem. Wszystko na legalu, z podpisem i podatkami.

— Jestem naprawdę z ciebie dumny — powiedział Bluszcz. — Ale tylko pod warunkiem, że nie robisz tego wyłącznie dla pieniędzy.

— Nie, to pasja. Mówiłam ci wiele razy, że to dla mnie trochę jak magia, chociaż oczywiście wiem, że to żadna magia. Ale łatwo ulec takiemu wrażeniu. Ale znowu tylko ja gadam… No dobra, słuchaj, bo nie będę tego owijać w bawełnę, mam dla ciebie w torebce trzydzieści tysięcy złotych i masz je, cholera, wziąć bez tych twoich honorowych gadek, że nie potrzebujesz czy inne takie, bo ja… — przerwała na chwilę i twarz wykrzywiła jej się do płaczu. Lech wiedział, że to jest dla niej bardzo ważne. Wstał od stolika i przytulił córkę. Rozpłakała się i zostawiła na jego koszuli mokre ślady.

— Dziękuję, skarbie — szepnął. — Oczywiście, że wezmę pieniądze. Jeżeli to prezent, to oczywiście…

— Ty nawet nie wiesz, ile na to czekałam — powiedziała, szlochając. — Praktycznie od momentu, kiedy przejrzałam te głupie kłamstwa o tobie. Od tamtej rozmowy, gdy miałam szesnaście lat, pamiętasz?

— Oczywiście, że pamiętam, to była najlepsza rozmowa, jaką przeprowadziłem z kimkolwiek w życiu, i to jest szczera prawda.

— Okej… — Wypuściła z płuc powietrze. — Już w porządku, nie róbmy tu więcej scen, bo i tak patrzą na nas jak… — Nie dokończyła i otarła łzy papierową serwetką.

Bluszcz wrócił na swoje krzesło i upił trochę kawy. Zrobił to po to, by zyskać na czasie. Nie wiedział, co powiedzieć córce. Cisza się przedłużała. W końcu to Eliza zaczęła mówić.

— Bo to było złodziejstwo po prostu, te alimenty. Oboje o tym wiemy. Ja to teraz naprawiam. I to jest dopiero początek. Bo ty zasługujesz na to, wiesz?

— Bardzo ci dziękuję, kochanie. Te pieniądze bardzo się przydadzą — skłamał, bo nie potrzebował ich wcale. Nauczył się ograniczać potrzeby do koniecznego minimum i z każdym rokiem zauważał, że każde konieczne minimum można jeszcze zredukować.

— Masz je wydać na siebie, tato. Nikomu nie rozdać, żadnej dobroczynności i takich tam. Obiecujesz?

— Tak.

— No to teraz idziemy do ciebie — powiedziała i wypiła duszkiem swoje latte. — Byłam tutaj tyle razy i tylko raz zaprosiłeś mnie do mieszkania. Tylko za pierwszym razem. A teraz ciągle się wymigujesz, a to pogoda, a to wycieczka, a to śmierdzący, świeżo położony silikon. Ukrywasz tam coś przede mną? Masz tam jakiegoś trupa w tej swojej pancernej szafie, co?

— Nie, tylko moje stare P-83, ale już bez amunicji. Skończyła mi się jakieś trzy lata temu. No, może cztery, bo jak się tutaj przeprowadziłem, to już nie strzelałem.

— Masz sobie kupić tysiąc sztuk tej amunicji i zobowiązuję cię, żebyś w następnym tygodniu poszedł na strzelnicę i wywalił w tarczę co najmniej sto sztuk!

— Tak jest! — zasalutował.

— I masz mi ememesem wysłać wszystkie tarcze z podłączoną punktacją, żebym zobaczyła, czy ci przypadkiem nie trzeba okularów zrobić. A teraz idziemy do domu, bo oczywiście muszę ci wypłacić w gotówce.

Wstali od stolika i ruszyli do wyjścia. Niebo było bezchmurne i żar niemiłosierny. Bluszcz miał wrażenie, że powietrze na zewnątrz jest jak ciepły kisiel.

Eliza miała rację — był powód, dla którego nie chciał, żeby nie przychodziła do jego mieszkania. Tym powodem był sąsiad mieszkający nad nim, na czwartym piętrze — Michał Kerseń. Lecha od pierwszej chwili widział w nim zło. I nie chodziło o to, co Kerseń zrobił albo powiedział. Chodziło o wyraz twarzy, szczególnie wtedy, kiedy myślał, że nikt nie patrzył. Mężczyzna obserwował ludzi w taki sposób, w jaki robi to gospodarz wybierający najtłustszą kurę na rosół. Bluszcz, gdy mijał go na klatce, czuł na karku zimno, jakby dotykał oślizłej, zimnej ryby z kolcami i ostrymi jak igły zębami. Chciałby mieć wątpliwości, ale nie miał żadnych — Kerseń pozbawiony był wszelkich uczuć.

Bluszcz szkolił żołnierzy przez dwadzieścia lat, a przez jego ręce przeszły tysiące rekrutów. Umiał rozpoznać takich, którzy stanowili zagrożenie dla swoich kolegów i chociaż często, dzięki inteligencji i rozsądkowi, mieli lepsze wyniki, to musieli być usunięci ze służby. Zdarzali się tacy w niemal każdej grupie, którą szkolił. Nauczył się ich wszystkich cech, wyczuwał ich bezbłędnie; pod koniec służby wystarczało mu tylko obserwować kilka dni, by stwierdzić, kto jest do skreślenia. I Michał Kerseń, sąsiad spod dziewiątki, właśnie taki był.

Na osiedlu go jednak chwalono. Głównie za to, że bezpłatnie i od ręki załatwiał różne drobne elektryczne i hydrauliczne usterki w mieszkaniach. Dlatego kilka najbardziej obrotnych staruszek rozgłaszało, że jest aniołem. Wystarczyło parę razy wymienić bezpiecznik, dokręcić stare kolanko albo przepchać toaletę. Ale Lech widział też wiele razy, jak jego szeroki uśmiech znika, gdy odwracał się od dziękującej mu sąsiadki. Gdyby uśmiech zmieniał się w odrazę lub grymas złości, to uznałby go za normalnego, acz fałszywego człowieka, ale jego twarz wypłaszczała się jak powierzchnia wody po wrzuceniu kamienia przy bezwietrznej pogodzie. Była całkowicie bez wyrazu, jakby w jednej chwili zasnął.

Tamtego dnia, podczas pierwszej wizyty Elizy, Kerseń rozmawiał właśnie z jedną z sąsiadek. Trzymał kluczyki do samochodu z metalowym breloczkiem imitującym miecz i uśmiechał się miło, prowadząc nic nie znaczącą konwersację. Kiedy jednak zobaczył Elizę, wbił w nią wzrok, a twarz zwiotczała mu jak przekłuty balon. Patrzył na nią bezwstydnie z półotwartymi wargami, gapił się. — Lech miał ochotę za to spojrzenie skręcić mu kark. I nie czułby najmniejszych wyrzutów sumienia. Wiedział bowiem, że za tymi nieruchomymi, rybimi oczami ukrywa się czarne, lepkie zło. Może Kerseń tylko fantazjował i nie miał zamiaru tej fantazji spełniać, może to było tylko chwilowe spojrzenie beznamiętnego, zimnego jak trup wykolejeńca, ale Bluszcz obiecał sobie, że nie przyprowadzi więcej Elizy do mieszkania. Lepiej było dmuchać na zimne.

Tamtego dnia, idąc z córką pod rękę i prowadząc ją do bloku, w którym mieszkał, wiedział, że nie będzie mógł ponownie zignorować takiego spojrzenia Kersenia. Nie mógł ryzykować. Będzie musiał dać mu do zrozumienia, że wie, kim jest i jeśli tylko wyczuje złe zamiary, to rozwali mu łeb. Szedł spięty i z zaciśniętymi wargami, a Eliza szczebiotała coś o swoich przyjaciołach. Słuchał i uśmiechał się, ale wnętrzności skręcały mu się ze strachu.

Ale Kersenia nie było w okolicy. Na parkingu nie zauważył też jego samochodu. Upał przepędził wszystkich z placu zabaw i ławek stojących przed blokiem. Tylko jedna z sąsiadek podlewała z balkonu rośliny i trawnik. Pomachał jej ręką. Odetchnął i uspokoił się.

— A gdzie ten domek, który zbudowałeś dla dzieci na placu zabaw? — zapytała Eliza, gdy wspinali się po schodach.

— Ech… Najpierw trochę się połamał, bo młodzież na nim siadała, a potem komuś się nudziło i go po prostu spalili. Zebrałem resztki, żeby sobie jakieś dziecko krzywdy nie zrobiło.

— To mieszkają tutaj dzieci?

— No, jasne. Jest parę rodzin z dziećmi. Kilka samotnych matek. Na osiedlu jest około trzydziestu dzieciaków w różnym wieku.

Bluszcz włożył klucz w zamek i przekręcił dwa razy. Pchnął drzwi i weszli do przedpokoju.

— Uuuu, ale masz czysto, tatuś… — powiedziała Eliza, rozglądając się. — Nawet kurzu na lustrze nie ma. Ja cię kręcę. Mój pokój wygląda jak wysypisko śmieci w porównaniu z twoim mieszkaniem.

Lech zdjął buty i roześmiał się.

— To nie ja, tylko moje lokatorki. Widzisz… one czują się w obowiązku, żeby tu sprzątać. Takie mają po prostu zasady, chociaż płacą normalnie czynsz i za media, to jeszcze czystość dodają gratis od siebie. Oczywiście, jeśli chodzi o powierzchnie wspólne. Próbowałem z tym walczyć, ale nie ma sensu.

— O, tato… lokatorki? Czy ty coś tam kombinujesz? — zapytała Eliza i szturchnęła go łokciem w ramię.

Bluszcz udał, że nie rozumie pytania.

— Starsza, Olga, jest mężatką, a młodsza, Nadia, to jej córka. Ma chłopaka w wojsku na Ukrainie. Obie pracują w firmie porządkowej obsługującej biurowce w Warszawie i codziennie dojeżdżają. Naprawdę ciężka harówka. Po pracy sprzątają domy, tutaj też. Ale u nas bez pośredników i bez podatków. Polecam je tylko zaufanym ludziom.

— Pewnie dałeś im taką cenę za wynajem pokoju, że po prostu głupio im nie posprzątać.

— No, pięć stów płacą razem i za media, ale tylko tyle, ile wyjdzie więcej niż ja miałem w poprzednim roku. Przedstawiłem im moje zużycie, a one na to przystały. Prądu to prawie wcale nie zużywają. Tylko woda i gaz, jak sobie gotują. Ale mnie wtedy też poczęstują, więc może nawet nie powinienem…

— Mógłbyś brać więcej. I tak byłoby uczciwie.

— Eee tam, parę złotych w tą czy w tamtą. Na stare lata tylko godność zostaje. Człowiek się wstydzi przeszłości, tych małych kłamstewek, żeby zaoszczędzić trochę grosza. Ja tam nie muszę mieć więcej i na innych żerować. Nie mam żadnych potrzeb wygórowanych, o mnie nie napiszą w żadnych książkach, będę pamiętany tylko w jednym miejscu i chcę, żeby tam wiedziano, że byłem uczciwy.

— Gdzie niby będziesz pamiętany?

— Tutaj — powiedział i Bluszcz i dotknął palcem czoła córki. — No i może w głowach moich wnuków, jeśli się doczekam.

Eliza odwróciła wzrok od ojca. Dojrzał, że jej policzki się zaczerwieniły.

— Sam im powiesz o sobie, tato. Jesteś okazem zdrowia. Bardziej o siebie dbasz niż ja. Jezu, znowu się popłaczę… Dlaczego ty zawsze musisz taki być? Jak jakiś pieprzony guru z Indii. My tu o tym, że mógłbyś trochę więcej od nich kasy wziąć, bo one pewnie tym darmozjadom i pijakom na Ukrainę wysyłają te pieniądze, a tamci przepijają. Takie są realia pewnie.

— Może tak, ale tak się umawiałem. To naprawdę wspaniałe kobiety. Ta Nadia jest w twoim wieku. To naprawdę bystra dziewczyna. Po polsku mówi już płynnie. Cały czas się uczy z YouTube’a i męczy ludzi, żeby ciągle z nią rozmawiali. Traci też akcent.

— A co? W soboty też pracują?

— No tak… W domach prywatnych najczęściej wtedy robią. Ludzie lubią patrzeć, jak sprzątają, i rozkazywać im. Czują się wtedy, wiesz… lepsi. Mówią, że to nie jest czyste, żeby podnieść tamto, poprawić tam…. No, ale tacy są ludzie.

— Dobra, tato, ale do rzeczy. Chodźmy do pokoju, wyładujemy towar do tej twojej pancernej szafy. Trzydzieści tysięcy to spora kwota.

Bluszcz poprowadził córkę do siebie. Ta rozejrzała się po pomieszczeniu, a potem położyła dłonie na biodrach i pokręciła głową z dezaprobatą.

— Tato, znowu ci coś ubyło. Sprzedałeś meblościankę?

— No tak. Nawet nie miałem czego w niej trzymać. Ale nie sprzedałem, tylko przeniosłem do pokoju Olgi. I tak by nikt tego nie kupił. Miała ze czterdzieści lat.

— To co ci zostało? Tapczan, szafa pancerna, szafa zwykła, biurko i krzesło — wyliczyła. — Przecież więźniowie lepiej mieszkają. Nawet masz sprzęt do ćwiczeń jak ci w więzieniach. — Wskazała na przymocowany do ściany drążek.

— Tak… — mruknął Bluszcz, sięgając po klucze i podchodząc do pancernej szafy. — W moim wieku trzeba ćwiczyć codziennie, inaczej człowiek się sypie.

Zgrzytnął metal w zamku i mężczyzna pociągnął za klamkę. W środku leżał tylko stary pistolet w czarnej, skórzanej kaburze i książki.

— Te książki są aż tak cenne? Jak już, to laptopa powinieneś tu trzymać, a nie na biurku.

— Eee… Musiałbym codziennie ją otwierać. A książek nie miałem gdzie schować. Tak wygodniej.

Eliza sięgnęła do torebki i włożyła mu w ręce dwie paczki dwustuzłotowych banknotów. Położył je szybko na książkach, jakby parzyły w dłonie.

— Każda paczka po piętnaście tysięcy — powiedziała. — I masz wydawać, a nie ciułać. Skala zaniedbań jest zatrważająca. Ta koszula co ją teraz masz na sobie, przetarła się w dwóch miejscach. Widać cholernie te dziury. Masz sobie kupić nową. Baby to ci wprost nie powiedzą, ale za plecami się śmieją, że jesteś nędzarz.

— Dobrze, kupię koszulę… — zgodził się.

— I strzelnica też. — Pogroziła mu palcem. — Ale ja mówię poważnie. Wiem, jak bardzo lubisz strzelać.

— Oczywiście — odparł, zamykając szafę. — Ale teraz, co u ciebie? Masz mi wszystko opowiedzieć. Robię herbatę, siadamy w kuchni i mówisz o wszystkim: studia, miłość, no i to zadanie, które masz zrobić dla Amerykanów. Może coś z tego zrozumiem.Rozdział 2

Kiedy Bluszcz wracał z przystanku po odprowadzeniu Elizy, słońce już zachodziło. Upał zelżał, a powietrze było nasiąknięte zapachem kwiatów i liści. Komary, otumanione temperaturą, jeszcze nie poderwały się ze swoich zacienionych kryjówek, więc wybrał dłuższą drogę do domu.

Wizyta córki wprawiła go w dobry humor. Spędzili cały dzień na rozmowie. Zamówili jedzenie z pizzerii i chociaż Lech był przekonany, że to odchoruje, zjadł pizzę z przyjemnością. Wszystko, co smakowało jego córce, jemu też smakowało. Jedna krew. To było aż niepojęte, jak bardzo byli do siebie podobni. Jakby w starciu genów te należące do jego żony wygrały jedynie w kwestii płci. Nawet twarz Elizy, surowa i regularna, przypominała twarz Lecha, chociaż miała niewątpliwie więcej kobiecych cech, takich jak większe oczy, o wiele mniej masywne łuki brwiowe i mniejsze uszy.

Bluszcz czuł się zmęczony po całym dniu. Rano zafundował sobie mocny trening biegowy, a złamanie diety i zjedzenie dużej ilości węglowodanów wywołało efekt otumanienia i senności. Nie żałował jednak. Kiedy doszedł do swojego osiedla, czyli ośmiu bloków położonych na obwodzie prostokąta, zobaczył ludzi siedzących na ławeczkach. Rozmawiali żywo i śmiali się. Niemal wszyscy byli po siedemdziesiątce, ale na placu zabaw bawiło się jeszcze dwoje dzieci.

Lech przechodząc, życzył im wszystkim dobrego wieczoru i kiedy miał już nacisnąć klamkę, drzwi klatki otworzyły się gwałtownie. Stanął przed nim Michał Kerseń. Jak zawsze miał zwiotczałą, obojętną twarz, ale gdy zobaczył Bluszcza, wykwitł na niej sztuczny uśmiech.

— Dobry wieczór, sąsiedzie — przywitał się.

Kerseń miało około czterdziestu lat i krótko ostrzyżone, czarne włosy. Nie nosił zarostu i przewyższał Bluszcza o kilka centymetrów. Był szczupły i przystojny. Wiele starszych pań postawiło sobie za cel, żeby znaleźć mu żonę, ale on mówił, a zapewne kłamał, że jest w żałobie po zmarłej małżonce. Bluszcz sądził, że jeżeli naprawdę miał żonę i naprawdę umarła, to Kerseń żałował jedynie, że za szybko wyzionęła ducha pod jego pięścią lub nożem.

— Dobry wieczór, panu — odparł uprzejmie Lech i odsunął się. Przytrzymał mu drzwi. — Ciężkie pewnie, co? — Wskazał na worek na śmieci.

— Jakoś dam radę…

Bluszcz odprowadził sąsiada wzrokiem do śmietnika. Worek na śmieci nie był takim, który można było dostać w supermarkecie. Nawet te najdroższe robiono z cienkiej folii i na pewno nie błyszczącej i nie tak grubej. Worek Kersenia wydawał się tak mocny, że mógłby utrzymać gruz. Do czego taki worek był mu potrzebny? Remontu nie robił, bo przecież Bluszcz by to usłyszał.

Wzruszył jednak ramionami i wszedł na klatkę schodową. Nie jego sprawa. Pokonał szybko kilkadziesiąt stopni i znalazł się w mieszkaniu. Od razu wyczuł, że coś jest nie w porządku. Kuchnia była pusta, a z reguły o tej porze Ukrainki przygotowywały sobie kolację. Z pokoju, który im wynajmował, wybiegła Olga Haraczko. Widocznie usłyszała, że wszedł dopiero wtedy, gdy zamknął za sobą drzwi. To była niska, szczupła kobieta o zebranych w kok blond włosach. Miała około pięćdziesięciu lat i zawsze tryskała energią. Ubierała się skromnie, ale elegancko; przyciągała wzrok wielu mężczyzn, nawet znacznie młodszych.

— Nie ma jej — powiedziała płaczliwie i z wyraźnym wschodnim akcentem. — Nie czekała na przystanku jak zawsze. My nie przyjechały razem. Telefon… — Postukała w smartfona. Była tak zdenerwowana, że trudno jej było znaleźć słowa po polsku. — Telefon nie…

— Nadia nie odbiera?

— Tak, nie odbiera.

— Ale przecież jest jeszcze ostatni autobus o wpół do jedenastej. Może nim wróci? Niech się pani tak nie martwi.

— Nie wiem. Ja dzwoniła do koleżanki, co biuro na Puławskiej razem, i tam o szóstej robota, a jej nie ma. Nie ma, nie przyszła, ona nigdy… — Po twarzy Olgi popłynęły łzy. Usta trzęsły jej się ze strachu.

— Na pewno przyjedzie następnym. — Bluszcz położył jej rękę na ramieniu. — Może coś jej się po prostu stało z telefonem. Niech się pani nie martwi. Zrobimy jej kolację, poczekamy, a ja wyjdę na przystanek. Wszystko będzie dobrze.

Po trzech godzinach okazało się jednak, że wbrew zapewnieniom Bluszcza wszystko było źle. Z autobusu, który pojawił się na przystanku za piętnaście dwunasta, wysiadło tylko dwóch mężczyzn. Pomógł Oldze złożyć zgłoszenie o zaginięciu na policji i po zapewnieniach matki, że Nadia nigdy nie zostałaby sama w Warszawie bez powiadomienia jej o tym, obiecano im podjęcie działań.Rozdział 3

Bluszcz nie musiał składać zeznań. W niedzielę o ósmej odprowadził jednak Olgę Haraczko na komendę. Nie podobało mu się, że miała się tym zajmować miejscowa policja, skoro dziewczyna zaginęła w Warszawie, ale nie wiedział, jakie są procedury i czy po prostu ci z Warszawy zwalają to na prowincję, bo im się nie chce, czy tak właśnie powinno być. Nie chciał sobie psuć stosunków z dzielnicowym, ale planował go później o to zapytać.

Olga po powrocie z komisariatu usiadła na kanapie i początkowo nie reagowała na jego pytania. Stres wyssał z niej wszystkie siły. Nie spała całą noc, nic nie jadła i była blada jak trup. Bluszcz do południa siedział z nią w pokoju i pocieszał. Co chwilę dzwonił jej mąż z Ukrainy, a także narzeczony Nadii — Vladimir. Były wojskowy podejrzewał, że mógł mieć coś wspólnego z zaginięciem swojej dziewczyny. Podobno w dziewięćdziesięciu procentach przypadków sprawcą zabójstwa okazuje się chłopak lub mąż, ale Olga twierdziła, że Vladimir całą sobotę remontował z jej mężem mieszkanie we Lwowie. Dostał na to przepustkę z wojska. Pokazała nawet zdjęcia.

Co kilka minut dzwoniła pod numer Nadii, ale nie mogła się połączyć, co znaczyło, że telefon był wyłączony, rozładowany lub poza zasięgiem sieci. Z czasem jednak zaczęła wpatrywać się w ścianę i okno, tak jakby zasypiała na kilkanaście sekund. Potem zazwyczaj szeptała coś niezrozumiale po ukraińsku. Bluszcz miał wrażenie, że się modli.

Rozumiał jej ból i sam czuł złość. Zaciskał pięści z bezsilności. Nadia przypominała mu Elizę. Też nie była pięknością, ale mogła wielu się podobać, tym bardziej że umiała w sposób nienachalny podkreślić swoją urodę. Delikatny makijaż, zawsze pięknie uczesane włosy i błyszczyk na ustach — tyle wystarczało, by zachwycała wielu.

Wyszedł z pokoju Olgi przed dwudziestą drugą, zmuszając ją, by zjadła kilka naleśników. Tylko naleśniki wychodziły mu dobrze. Specjalnie posmarował je słodkim dżemem. Wiedział, że wyrzut insuliny po takiej ilości cukru sprawi, że Olga zaśnie. Nie minęło piętnaście minut, a położyła się na łóżku. Przykrył ją kocem, zgasił światło i zamknął drzwi. Wrócił do siebie i usiadł na tapczanie.

Chciał coś zrobić, chciał pomóc i czuł, że w jakiś sposób może, ale jak? Nie był śledczym, nie znał nawet ukraińskiego, więc jak niby miał prowadzić własne śledztwo? Mógł oczywiście pocieszać Olgę, obiecał nocleg dla jej męża, gdyby przyjechał, ale wiedział, że stać go na więcej. Coś tam drażniło go z tyłu głowy. Nie cierpiał tego uczucia, kiedy myśl była blisko, ale nie potrafił jej uchwycić. Zdarzało mu się to coraz częściej z biegiem lat. Dlatego ćwiczył, biegał i dbał o dietę — nie po to, by stać się lepszym, chciał po prostu utrzymać to, co miał.

Policja zaczęła już szukać Nadii, ale nie liczył na szybkie rezultaty. Warszawa była dużym miastem pełnym ludzi. Znalezienie tam młodej dziewczyny wymagało czasu i cierpliwości. Nie sądził, żeby w poszukiwania zaangażowano odpowiednie środki i wystarczającą liczbę funkcjonariuszy, spodziewał się raczej formalnych czynności, czyli głównie umieszczenia informacji w bazie danych. Jeżeli ktoś został skierowany do tej sprawy, a miał co do tego wątpliwości, to zapewne na krótko.

Bluszcz wstał z łóżka i podszedł do drążka. Zadarł głowę i popatrzył na narzędzie do ćwiczeń. Był zmęczony, wręcz wycieńczony, bo tak jak Olga nie spał całą noc. Często łapał się na tym, że zaczynał jedną myśl, ale jej nie kończył. Jego umysł przestawał po prostu pracować. Podciągnął się siedem razy w nienagannej formie, powoli i z dbałością o stawy. Już dawno nauczył się, że w ćwiczeniach, tak jak zresztą w większości rzeczy w życiu, nie chodzi o ilość, ale o jakość.

Po wykonaniu serii podciągnięć usiadł na łóżku. Oddychał ciężko, a serce tłukło się w piersi tak silnie, że słyszał szum krwii w uszach. Ćwiczenia zadziałały pobudzająco, jak zimna kąpiel. Mgła spowijająca myśli rozwiała się. Wiedział już, co powinien sprawdzić. Popatrzył odruchowo na sufit. Podejrzewał, że mieszkający nad nim Michał Kerseń mógł mieć coś wspólnego ze zniknięciem Ukrainki. Ten dziwak był jak czyrak, jątrząca się rana, torbiel pełna cuchnącej ropy. Oczywiście szansa na to, że to on, nie była duża, ale Bluszcz musiał spróbować.

Ostrzegał przed nim Nadię i prosił ją, żeby nie brała od niego zleceń, ale może nie był wystarczająco przekonywujący? Może dziewczyna po prostu kiwała głową, ale traktowała to, co mówił jak ględzenie starca, któremu coś się pomyliło. Może tamten zaproponował duże pieniądze albo po prostu nic nie proponował, ale w jakiś sposób uwiódł dziewczynę? Był przecież przystojny i umiał manipulować ludźmi, szczególnie kobietami. To było możliwe, a nawet prawdopodobne.

Bluszcz wstał z łóżka i poszedł do przedpokoju. Wiedział już, od czego rozpocząć — od worka na śmieci, który Kerseń wyrzucił w sobotę wieczorem. Musiał po niego iść właśnie teraz, bo śmieciarka przyjeżdżała w poniedziałek rano. Taki worek, szczególnie pełen śmieci, potrafił powiedzieć wiele o człowieku.

Wyjął latarkę z szuflady w kuchni, gumowe rękawice oraz dużą poliestrową torbę, a potem po cichu opuścił mieszkanie. Nie chciał obudzić Olgi. Gdy wyszedł na ulicę, nie napotkał ani nie zobaczył nikogo. Było już chłodno, roiło się od meszek i komarów. Pod lampami ulicznymi unosiły się chmary robactwa.

Śmietnik znajdował się niedaleko, ale na szczęście w cieniu. Była to stojąca w oddaleniu od budynków budowla z białej cegły, zadaszona i zamknięta na kratę z potężną kłódką. Ludzie z okolicznych domków jednorodzinnych podrzucali śmieci, dlatego spółdzielnia mieszkaniowa postanowiła utrudnić tam dostęp.

Bluszcz czuł fetor gnijących śmieci już z daleka, ale kiedy wszedł do śmietnika, smród stał się nie do zniesienia. Od blaszanego dachu wciąż biło gorąco, chociaż słońce zaszło już trzy godziny wcześniej. Poczuł, jak pot spływa mu po twarzy. Miał wrażenie, że oblepia go bród, bo oprócz gorąca w śmietniku kłębiło się robactwo zarówno to pełzające, jak i latające.

Założył rękawice. Miał do przeszukania sześć przepełnionych plastikowych pojemników. Worki tworzyły na każdym piramidę, a część z nich spadła na ziemię. Wiele pękło lub przecięły je ostre kawałki szkła lub plastiku. Wylewał się z nich cuchnący płyn z gnijących organicznych odpadków. Bluszcz z trudem wytrzymywał fetor, ale wiedział, że po jakimś czasie przestanie go czuć.

Kerseń wyrzucił śmieci poprzedniego dnia, więc jego worek na pewno przykrywały inne. Bluszcz wiedział, że ludzie mieli skłonność do wrzucania śmieci do najbliższego pojemnika, chociaż te dalej były puste. Tym bardziej w tym upale, gdy chcieli pozbyć się worka na jednym oddechu. Wziął te wszystkie te fakty pod uwagę i rozpoczął poszukiwania od najbardziej oddalonego pojemnika. Postanowił działać wolno i metodycznie, a nie szybko i chaotycznie. Doświadczenie nauczyło go, że postępowanie w ten drugi sposób dawało zazwyczaj gorsze rezultaty.

Większość worków miała niebieski kolor, bo te były najtańsze w najbliższym supermarkecie. Te odrzucał bez zastanowienia. Jeden rozerwał się całkowicie i cuchnąca zawartość wysypała mu się na nogawkę spodni. Oblepiły go ziemniaczane obierki wymieszane z czymś czerwonym. Miał nadzieję, że to barszcz, a nie krew. Z wielką ostrożnością przenosił też szare worki, które były zrobione z tak cienkiej folii, że większość z nich przeciekała.

Pamiętał worek Kersenia. Był na tyle charakterystyczny, że nie mógł go pomylić z innymi. Po dziesięciu minutach pracy w końcu na niego natrafił, ale nim go wyjął, usłyszał za plecami pomlaskujący, pijany głos.

— Nie wiedziałem, że no… taka bida, żeby po śmietniku grzebać, sąsiedzie…

Bluszcz zacisnął zęby i odwrócił się.

Zobaczył sześćdziesięcioletniego mężczyznę. Opierał się o ścianę śmietnika, bo inaczej by się zapewne przewrócił. Nazywał się Ryszard Paprocki. Był to pijak, który często tłukł żonę, ale ona nie pozostawała mu dłużna, chociaż jej oręż stanowił głównie język.

— Wyrzuciłem coś przez przypadek i muszę znaleźć swój worek, pomoże pan?

— Uch… No tak zgubił worek… — Paprocki pokiwał głową i pociągnął nosem, dając do zrozumienia, że nie wierzy w tłumaczenia sąsiada. — Jasne, że bym może pomógł, ale ja po śmietnikach grzebał nie będę. Trzeba mieć jakąś godność, nie?

Bluszcz dopiero teraz dostrzegł, że pijany mężczyzna trzyma w ręku butelkę niedopitego piwa. Wyciągnął ją w stronę byłego wojskowego. Ten odebrał ją bez słowa. Miał gdzieś, co o nim myślą i co będzie opowiadał Paprocki.

— Oddaj pan ją na skupie, sobie. Mi nie trzeba — mruknął pijak i skinął głową. — Panie, co to się porobiło, żeby po śmietnikach grzebać, co to się porobiło…

Bluszcz odprowadził wzrokiem oddalającego się chwiejnym krokiem sąsiada i włożył butelkę do pojemnika na szkło, a potem schował worek Kersenia do torby. Był pewien, że to ten worek. Zgadzał się kształt i sposób wiązania. Nie zobaczył żadnego innego, który byłby w najmniejszym stopniu podobny. Potem wrzucił wszystkie worki, które wyjął, do pojemników, zdjął rękawice i wyszedł ze śmietnika. Odszedł kilka metrów i z ulgą odetchnął świeżym powietrzem.

Gdy wrócił do mieszkania, poczuł, że pada z nóg. Położył torbę z workiem Kersenia pod zlewem i umył się pod prysznicem, namydlając dwukrotnie całe ciało, a potem położył się spać. Zasnął niemal od razu.Rozdział 5

Olga nie wróciła o dwudziestej pierwszej, ale Bluszczowi było to na rękę. Napisał do niej esemesa, a ona odpowiedziała, że wraca ostatnim autobusem, więc w mieszkaniu powinna się pojawić dopiero przed północą.

Wyjrzał przez okno, na parkingu nadal brak było samochodu Kersenia. Wiedział, że za kilkanaście minut zajdzie słońce i będzie mógł wejść do mieszkania sąsiada. Oczywiście zawsze istniało ryzyko, że akurat wróci, ale przygotował na tę okazję kawałek drewna, którym miał zamiar zablokować drzwi. Wypróbował je na swoich, sposób działał doskonale. Była to długa na dwadzieścia centymetrów listewka, osylikowana od spodu, którą należało wcisnąć między dolną krawędź drzwi a podłogę.

Jeszcze raz spojrzał na przygotowane rzeczy potrzebne do włamania: czarną obcisła odzież, w której zwykle biegał, nerkę na sprzęt, nóż do cięcia szkła, małą LED-ową latarkę oraz listwę do zablokowania drzwi.

Potem, jedynie w majtkach, bo nadal było gorąco, usiadł na krześle i czekał. Patrzył na słońce powoli gasnące za horyzontem.

Wielu uznałoby to, co miał zamiar zrobić, za szaleństwo, ale on nie bał się technicznej strony przedsięwzięcia. Musiał jedynie stanąć na barierce swojego balkonu, chwycić się szczebli barierki sąsiada, podciągnąć się, zaczepić nogą o parapet i wdrapać się piętro wyżej. Nic trudnego. Obawiał się jedynie, że ktoś go zobaczy. Ludzie nawet wieczorem i w nocy wychodzili na balkony, by palić papierosy. Żałował, że nie padał deszcz albo nie wiał silny wiatr, bo wtedy ten problem by nie istniał. Jedynym jego sojusznikiem były atakujące z pasją chmary muszek i komarów. To one powodowały, że po zmroku mało kto otwierał okna, a co dopiero wychodził na balkon. Bujna roślinność ozdabiająca trawniki ładnie wyglądała, ale stała się wylęgarnią krwiopijnych owadów.

Bluszcz odczekał do dwudziestej drugiej. Wiele świateł w oknach zgasło i na całym osiedlu nie dostrzegł nikogo na balkonie. Suzuki Kersenia na parkingu nadal się nie pojawiło. Szybko więc ubrał się, zapiął nerkę z telefonem i nożem do cięcia szkła, a drewnianą listewkę wsadził sobie w zęby. Wyszedł na balkon jedynie w skarpetkach i jeszcze raz omiótł wzrokiem osiedle. Zatrzymał się i znieruchomiał. Dwa bloki dalej dostrzegł żarzącą się końcówkę papierosa. Ktoś palił. Bluszcz poczekał, aż żar zniknie.

Wiedział, że teraz jest ostatnia chwila, by ze wszystkiego się wycofać i zająć się po prostu swoim życiem. Ale kiedyś, wtedy kiedy było źle, kiedy nie miał nikogo, a Eliza nie chciała się z nim widzieć, chociaż miał prawo do cotygodniowych odwiedzin, obiecał sobie, że od tej chwili będzie robił wszystko tak, jak dyktuje mu sumienie. Nie prawo, zdrowy rozsądek, religia czy strach — jedynie sumienie. Postępował tak od tamtej chwili i odzyskał Elizę. Był na dnie, ale stał się cud. I bał się, że jeżeli przestanie słuchać sumienia, to łaskawe oko Boga zatrzyma się na kimś innym. Bo Kerseń to było zło. Zło, które czaiło się latami, ukrywało się, ale było blisko. To był cierń w jego sercu. Czasem miał nawet wrażenie, że Kerseń wie o tym, że Bluszcz go przejrzał i śmieje się z niemocy sąsiada. Dlatego postanowił działać.

Wspiął się na barierkę, chwycił szczeble barierki balkonu Kersenia i podciągnął się sprawnie. Blaszany parapet wciął mu się w przedramiona, ale nie zważał na to. Zaczepił o niego prawą stopę i zdjął w ten sposób ciężar z rąk. Mógł dzięki temu przesunąć ręce wyżej na szczeblach i położyć na parapecie lewe kolano. Kiedy to zrobił, wszystko stało się łatwe. Wstał na prawej nodze, przerzucił ciało za barierkę i położył się na podłodze. Zerknął na bloki. Nie dostrzegł nikogo, kto mógłby go widzieć. Trudno było jednak stwierdzić, czy się udało. Może właśnie ktoś dzwonił na policję. Tak czy inaczej było za późno, żeby się wycofać.

Na balkonie Kersenia Bluszcz zauważył jedynie odłażącą farbę, pająki i popielniczkę. Miał jednak szczęście. Drzwi balkonowe były uchylone i zabezpieczone kawałkiem żelastwa wystającym z framugi, który wszyscy nazywali grzebieniem. Za pomocą listewki, którą wyjął z ust, zdjął z grzebienia wystający z krawędzi drzwi metalowy bolec i wszedł do środka. Zamknął za sobą drzwi i z ulgą stwierdził, że w oknach wisiały żaluzje i do tego wszystkie ustawiono w pozycji blokującej słońce. Nic dziwnego, bo powietrze w mieszkaniu rozgrzało się jak w piekarniku. Ciepło przenikało tam przez rozpalony jak piec dach budynku. Ale dzięki żaluzjom Bluszcz nie musiał się obawiać, że ktoś zobaczy światło jego latarki. Zapalił ją i szybko poszedł do przedpokoju, by wcisnąć listwę pod drzwi. Nie zamierzał dać się przyłapać na gorącym uczynku. Taka listwa dawała chociaż czas na ucieczkę.

Gdy już wcisnął ją w szczelinę, rozejrzał się po mieszkaniu. Ze zdziwieniem stwierdził, że wyglądało jak spartańsko urządzony pokój hotelowy, a nie jama mordercy. Wszystkie ściany białe, żadnych obrazów, zdjęć czy nawet roślin doniczkowych. Nie zauważył telewizora, radia, a nawet zegara ściennego. Na wyłożonej tanimi panelami podłodze nie leżał nawet jeden dywan.

Przeszukanie zaczął od pokoju, w którym stało łóżko. Kerseń przed wyjściem starannie je pościelił i wyrównał, a potem przykrył kapą. Obok znajdowała się szafka nocna z lampką, przy innych ścianach szafa z ubraniami oraz stół i krzesło. Na blacie stołu leżał zamknięty laptop. Bluszcz w szafce nocnej znalazł długopis i notatnik. Wzorem detektywów ze starych filmów wyrwał pierwszą kartkę i schował do kieszeni, by zacieniować ją u siebie w mieszkaniu ołówkiem. W szafie znalazł zapasowy komplet pościeli, trzy pary spodni, sweter, kilka koszul, kurtkę i bieliznę. Bez większych nadziei podszedł do komputera, uniósł klapę i włączył urządzenie. System operacyjny był chroniony hasłem. Wyłączył komputer i zamknął klapę.

Przeszedł do drugiego pokoju. Stały tam tylko kanapa i ława. Kuchnia i łazienka były sterylne, jakby Kerseń używał ich raz na tydzień.

Bluszcz usiadł na kanapie w salonie, zgasił latarkę i westchnął.

— Ty tutaj nie mieszkasz, potworze… — mruknął do siebie. — To dla ciebie baza wypadowa, hotel, w którym spędzasz czas, podróżując między… no właśnie. Gdzie ty jeździsz tym swoim suzuki?

Poderwał się z kanapy. Nie było sensu marnować czasu. Wyjrzał przez okno. Samochodu Kersenia nadal nie było na parkingu. Sprawdził dokładnie, czy zabrał wszystkie rzeczy, schował latarkę i zasunął suwak nerki. Potem wyjął spod drzwi blokującą je listewkę i wyszedł na balkon. Kilka minut męczył się, ale w końcu na nowo zabezpieczył drzwi balkonowe grzebieniem. Sprawdził, czy nikt go nie obserwuje z dołu lub z innych balkonów, a kiedy stwierdził, że najprawdopodobniej nie, sprawnie opuścił się do swojego mieszkania.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: